Polub mnie

czwartek, 21 grudnia 2017

Normalnie Wróżka, jak słowo daję!

All rights reserved/lady_in_red
No i skąd ja to wiedziałam? Skąd wiedziałam, że tylko czekać, aż Panna Wu się rozłoży? Jak w tytule. Wróżka normalnie. Eh!

W szkole Panny Wu, w klasach pierwszych (bo drugich i trzecich jeszcze nie ma) dzieciaki dziesiątkuje wirus. Mniej więcej od tygodnia, ze szczególnym przyspieszeniem w ciągu ostatnich 4 - 5 dni. Najlepsza koleżanka Panienki mej - leży plackiem chora od niedzieli... Nietrudno było mi przewidzieć, że prędzej czy później, dopadnie i moją. Wczoraj nic nie zapowiadało kłopotów. Jak wiadomo - wystąpiła w jasełkach, wzięła udział w opłatkowym spotkaniu, potem zaliczyła z nami spacer, bawiła się wesoło całe popołudnie. Wieczorem spakowałyśmy tornister i plan był taki, że idzie dziś do szkoły. Nie poszła, jak nietrudno się domyślić.

Mniej więcej godzinę po tym, jak zasnęła, "coś" w środku mnie, kazało mi zmierzyć jej temperaturę. I bingo. 37,7. Nic nie zrobiłam, bo stanów podgorączkowych "nie tykam". Ale noc miałam w tzw. plecy, bo co godzinę musiałam kontrolować sytuację (mając na uwadze przypadek Panny eM, przyjaciółki mojej Panny Wu, którą zmogło tak, że leki p/gorączkowe początkowo słabo dawały radę). 38 stopni, 38,3... 38,5... Po 4:00 rano zaświeciło się 39, więc ruszyłam do kuchni po Ibum. Na szczęście Panna Wu łagodniej przechodzi (odpukać) infekcję, która wyczyściła pierwsze klasy w szkole). Po 30 minutach temperatura spadła o cały stopień, po godzinie była już normalna, a wypieki z policzków powoli znikały.

Cóż - zarządziłam akcję "dzień w łóżku", napoiłam naparem z liści malin z domowej roboty sokiem malinowym i cytryną, po jakimś czasie ciepłym mlekiem, nakazałam włożenie ciepłych skarpet (Panienka Wu jest stworzeniem bezskarpetowym i w normalnych okolicznościach z lubością "lata boso") oraz ciepłego szlafroka, celem wypocenia wirusów. Powiadomiłam wychowawczynię, że oto Panna moja dołączyła do poległych w starciu z wirusem szkolnym i nie będzie jej już w szkole ani dziś, ani jutro. Odwołałam obiady w świetlicy, a na końcu lekcję śpiewu. Póki co - nic więcej nie mogę. Do lekarza się chwilowo nie wybieram, bo na gorączkę z pewnością zaleci mi jej zbijanie, lekiem na który nie potrzebuję recepty i który mam w domu na stałym wyposażeniu. Poza gorączką nic jej w tej chwili nie dolega, więc jakby wizyta w tej wylęgarni zarazków, jaką jest z całą pewnością przychodnia, mija się lekko z celem. Poczekam. Zresztą... jeśli to wirus (a na 95% jest to wirus), to leczenie będzie opierało się o przynoszenie dziecku ulgi, nawadnianie, zbijanie gorączki i odpoczynek w ciepłym łóżku.

All rights reserved/lady_in_red
Mam cichą nadzieję, że skoro dziecko me jest w lepszym stanie ogólnym, niż wspomniana koleżanka od serca, to jakoś łagodniej to przejdzie i w miarę szybko dojdzie do siebie. Święta w łóżku są średnio magiczne.

Przy okazji usprawiedliwiania nieobecności, dowiedziałam się, że dziś w klasie Panienki Wu było tylko 13 dzieci (klasa liczy 23). W trzech pozostałych pierwszych klasach, frekwencja podobna, więc... można uznać, że szkołą zawładnęło coś na kształt epidemii. Prawdę mówiąc, nie jestem zdziwiona. W ciągu kilku ostatnich dni, "nasza pani" wydzwaniała rodziców, by odbierali z lekcji zagorączkowane dzieci - to po pierwsze, po drugie - powszechnie wiadomo, że dzieci zarażają często jeszcze zanim wystąpią u nich objawy dostrzegalne przez dorosłych, po trzecie, znaczna część tych chorych dzieci pojawiła się wczoraj na jasełkach i spotkaniu opłatkowym, tak więc... no taki mix musiał przynieść wiadomy efekt. Jestem też pewna, że na tym się nie skończy i część tych obecnych dziś dzieci, polegnie popołudniu i jutro. Efekt domina na medal.

W związku z zachorowaniem Panienki Wu, moje plany przedświąteczne wzięły lekko w łeb. Jestem uziemiona na czas nieobecności Pana Męża, który to załatwia swoje sprawy (ważne, więc nie do przełożenia). Zakupy też będę musiała podzielić na raty, bo będziemy musieli wymieniać się przy dziecku. No ale plany, zakupy i reszta - mało ważna (w ogólnym rozrachunku). Najważniejsze, żeby dzieciowi szybko minęło. Po cichu liczę na to, że jej układ odpornościowy zbierze się w sobie i raz-dwa rozprawi się z wirusem.

Chciałabym dziś jeszcze zjawić się w szkole, w której wczoraj z tego wszystkiego zostawiłam łopatki do ciasta. Dwie są nowe, świeżo kupione i na nich niespecjalnie mi zależy, ale jedna jest pamiątką po babci i fajnie byłoby ją odzyskać. Do tego być może uda mi się odzyskać worek Mikołaja, który pewnie gdzieś tam leży i czeka na odbiór, a który pożyczyłam, więc wypadałoby oddać. Nie wiem, co mi z tego "chcenia" wyjdzie, ale być może uda się połączyć wycieczkę do szkoły z wycieczką po część zakupów.

All rights reserved/lady_in_red
No! To tak wygląda sytuacja dziś. Dobrze, że jestem mamą od kilku lat, zdążyłam przywyknąć, że dzieci potrafią rozchorować się w jednej chwili, mimo że chwilę wcześniej tryskały energią, życiem i siłami... na szczęście wiem też, że potrafią też równie szybko ozdrowieć (w tym Panna Wu jest jakby specjalistką), więc po 1) nie jestem zaskoczona (ba! jestem przygotowana) i po 2) jest nadzieja na spokojne, względnie zdrowe Święta, a przynajmniej na Święta poza łóżkiem.

Heh, wczoraj zastanawiałam się, czy mi się uda napisać przed Świętami, czy nie zapomnę, czy nie braknie mi czasu, sił, możliwości, a tu proszę... Okazuje się, że znalazł się czas, znalazł się temat, okazja...
Przy tej okazji pozwoliłam sobie dorzucić jeszcze kilka (wykadrowanych) fotek z wczoraj, bo... no trzeba mi przyznać, że moja pastereczko-gosposia baaaaardzo mi się podobała ;) I wszystkim dookoła mówiła, że sukienkę kupiła jej mama (a nawet kilka sukienek, żeby mieć z czego wybrać tę najbardziej pasującą do koncepcji), a fartuszek dostała od babci, chustkę zaś babcia specjalnie dla niej wyszywała na tę okoliczność (nie powiedziała, że dwa razy, bo pierwszy raz zakończył się pofarbowaniem chustki na czerwono :D )

Koniec końców - znów mam nadzieję, że odezwę się jeszcze przed Świętami. Może niekoniecznie ze sprawozdaniem, co i jak u nas, ale chociaż z życzeniami... Zresztą - kto wie, co będzie, prawda?
Kończę więc na dziś i...

Do zobaczenia niebawem!


środa, 20 grudnia 2017

Do Świąt nie przygotowałam jeszcze niczego.

All rights reserved/lady_in_red
Aż dziwnie mi, bo przecież i rok temu - czyli wtedy, kiedy byłam świeżo po przeszczepie, i dwa lata temu - czyli wtedy, kiedy byłam w trakcie chemii, szykowałam wszystko z wyprzedzeniem i kombinowałam, żeby było cacy. A teraz nic. No dobrze, może nie że absolutnie nic, ale...
Udało mi się stworzyć listę potraw wigilijnych, która to lista każdego roku wygląda nieco inaczej (czyt. jest część potraw stałych, no i część zmiennych). Kupiłam biszkopty fingersy, które są mi "niezbędnie-koniecznie-potrzebne" do sernika, herbatniki do kasztanków, jakieś brzoskwinie w syropie, jakieś galaretki, praliny, które zawiesimy na choince, prezenty - oczywiście i... to koniec.
Dramat!
Choć prawda jest taka, że wcale tego tak nie odczuwam. Jestem jakoś dziwnie spokojna (w 80%, bo 20% mnie jednak się stresuje). Ale nic to, damy radę jakoś (mam w końcu jeszcze kilka dni, prawda? A w czasach, kiedy sklepy otwarte są niemal ciągle, jest ich mnóstwo oraz pękają w szwach od wszystkiego - można sobie pozwolić na to, by nie robić świątecznych zakupów z dwutygodniowym wyprzedzeniem).

All rights reserved/lady_in_red
A co poza tym?
Hmmm...
Panienka Wu poczuła już magię Świąt. Dziś miała miejsce klasowa Wigilia, choć w zasadzie trzeba by to nazwać spotkaniem opłatkowym. Przed nim dzieciaki z klasy Panienki Wu oraz jeszcze jednej pierwszej, wystąpiły z jasełkami. W zdziesiątkowanym składzie, bo w szkole szaleje jakiś wirus czy coś, ale dały radę i naprawdę fajnie im to wyszło. Spotkanie w klasie też całkiem przyjemne, wszystko się udało, wychowawczyni zadowolona ze wszystkiego, co przygotowałyśmy z mamami z Rady Klasowej. Sala lekcyjna zmieniła się bardzo, dzieciaki zadowolone - czegóż trzeba więcej?

Pan Mąż dostał zaproszenie do szpitala, na operację tej rozwalonej nogi. Termin wyznaczono mu na 3 stycznia - wtedy ma się stawić na oddziale, 4 stycznia zabieg i prawdopodobnie 5 stycznia wróci do domu. Fajnie by było. A jeszcze fajniej, gdyby bez komplikacji udało się im naprawić wszystko, co on tam ma w tej swojej nodze pogruchotane.

All rights reserved/lady_in_red
Ja - w piątek - 15 grudnia - zaraz po odprowadzeniu Panienki Wu do szkoły, podążyłam dziarskim krokiem w kierunku przychodni. Wszystko po to, by poddać się oględzinom, osłuchiwaniu i innym badaniom, a następnie, by dać się zaszczepić przeciwko grypie. Plan działał aż do niedzieli, kiedy to okazało się, że z każdą godziną potrzebuję coraz większej ilości chusteczek. Okazuje się bowiem, że z przychodni wróciłam nie tylko zaszczepiona, ale i zakażona. No cóż... Z tego wszystkiego - dobrze, że jakimś wirusem przeziębienia, a nie grypą czy innym świństwem.
Niestety, nie było opcji, żebym położyła się w łóżku i wyleżała, bo trzeba było ogarniać wszystko to, co związane ze szkolnym opłatkiem, dlatego przeprosiłam się z dawno porzuconym Gripexem i "cała naprzód!" Czuję lekką poprawę po tych kilku dniach (i tak, wiem, że Gripex nie leczy z przeziębienia czy innej infekcji, tylko pomaga okiełznać dokuczliwość objawów). Z dodatkową pomocą Nasivinu udaje mi się całkiem przyzwoicie funkcjonować. Chyba. Bo w zasadzie prawda jest taka, że dziś głowa mi pęka niemiłosiernie, a do tego, gdy tylko wróciliśmy ze szkoły (gdzie z Panną Wu przebywałam od 7 z minutami), musieliśmy przebrać się w mniej oficjalne i bardziej wygodne ciuchy i ruszyć "w miasto", by załatwić papierkowo-służbowe sprawy Pana Męża (a pogoda dziś wyjątkowo niespacerowa była). Ostatecznie do domu wróciliśmy około 14:30. Zasypiałam na siedząco - dosłownie, więc odpuściłam wszystko i pozwoliłam sobie na sen. Spałam do 17:30. Widać moje ciało domagało się w końcu porządnego odpoczynku. Marzy mi się kilka dni w łóżku, ale niestety, zostanie to chyba w sferze marzeń, bo i dziecko do szkoły prowadzić i przyprowadzać z niej trzeba, i mimo wszystko coś pod kątem Świąt ogarniać, tak więc...

All rights reserved/lady_in_red
A propos Świąt jeszcze - jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądała kwestia "choinka i kot w jednym domu". To nasze pierwsze święta z Julkiem, więc... może być wesoło :D

W planach mamy wyjazd do mojej siostry w drugi dzień Świąt i pozostanie tam do "trzeciego dnia świąt" oraz kolejny do niej wyjazd w Sylwestra i pozostanie tam do Nowego Roku. Fajnie by było, gdyby plany udało się zrealizować (a może się nie udać, jeśli np. rozłoży mnie na całego lub... rozłoży Pannę Wu). Mam jednak nadzieję, że nikogo rozkładać nie będzie.


Chciałabym odezwać się jeszcze w tym roku (a dokładniej, chciałabym odezwać się jeszcze przed Świętami), więc życzeń dziś nie będzie. Zdjęcia do tego posta pochodzą (poza jednym, moim) z dzisiejszych szkolnych uroczystości jasełkowo-opłatkowych (i czasu dzisiejszych przygotowań przed nimi). Mam ich wszystkich dużo więcej, ale galerii nie będzie, bo rodzice dzieci, które z Panną Wu widnieją na zdjęciach, mogliby mieć coś przeciwko publikowaniu ich.
Trzymajcie się ciepło! I do następnego razu (mam nadzieję, że już niebawem!)

środa, 6 grudnia 2017

W tym roku...

... nie mam żadnych zdjęć z Mikołaja. Tak jakoś wyszło. To znaczy... Pan Mąż nie dostarczył mi jeszcze karty SD do mojego aparatu, a odkąd moja stara rozpadła się w rękach na sto kawałków, nie mam na czym zapisywać tych zdjęć. Do tego telefon, który w swej życzliwości pożyczył mi szwagier, robi beznadziejne zdjęcia (a używam go odkąd mój się stłukł i czeka na reanimację). Zresztą... jakoś tak w ogóle nie myślałam o tym, by pstrykać. Chciałam chłonąć te emocje. Tę radość i ekscytację, właściwą dziecku, które wierzy w Św. Mikołaja.

Jestem co prawda okrutnie zmęczona i niewyspana. Ostatnich 6 dni nie należało do najłatwiejszych i najlżejszych w moim życiu. Pracy miałam dużo, załatwień i rzeczy do dopilnowania - również. Do tego spać mogłam wczoraj pójść dopiero po 1 w nocy. Rozważałam możliwość podrzucenia prezentów o tej porze, ale... uznałam, że jeśli akurat Panna Wu wstanie "na siku" lub by się napić, zobaczy prezenty, to będę miała nockę z głowy. Nastawiłam więc budzik na 4:00 i postanowiłam, że zrobię to bladym świtem czarną nocą. Budziłam się wiele razy, chyba stresując się, że zaśpię i wszystko popsuję. Gdy w końcu okazało się, że jest 3:17, postanowiłam wstać, wyłączyć budzik i podrzucić te paczki. Panienka miała ich 4, Pan Mąż - 2. Gdy udało mi się umieścić 4 paczki na parapecie przy łóżku Panienki Wu, nie budząc jej przy tym i nie paląc magii oraz wiary, odetchnęłam na cały głos (w przedpokoju). Nogi drżały mi... chyba od adrenaliny. Potem jeszcze paczka dla Pana Męża, dla mnie i mogłam wrócić do spania, co ochoczo uczyniłam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jestem tak niezdrowo podekscytowana, że za nic na świecie nie zasnę. Leżałam więc i próbowałam. Ale im bardziej próbowałam, tym bardziej nie mogłam. Zasnęłam w końcu jakoś około 4:30, niestety o 4:50 (coby dać dziecku przed szkołą możliwość nacieszenia się prezentami) Pan Mąż mój rozpoczął na cały głos akcję pt.: "O jaaaa, był!"

Panienka Wu wyznała mi, rozpakowując prezenty, że śniło jej się, że wstała rano i nic... prezentów nie było ani na łóżku, ani pod nim, ani na biurku, ani na parapecie... przeczesywała swój pokój, ale nigdzie nie znalazła dla siebie ani jednego, nawet najmniejszego upominku.

Prezenty bardzo jej się spodobały. I wszystkie (tak! absolutnie wszystkie) okazały się być strzałami w 10! Radość na jej twarzy, te ogniki (bo to nie były już iskierki) w oczach - bezcenne dla mnie, jako mamy. Satysfakcja ogromna.

Dzień w szkole również okazał się być bardzo przyjemny i dzieci wróciły do domu uradowane. Nie zepsuł im humorów ani fakt, że zostali ewakuowani z Centrum Kulturalno - Handlowego, w którym m.in. znajduje się kino, w którym to z kolei mieli spędzić około 2 godzin na "Pierwszej Gwiazdce", ani też fakt, że w Mikołaju bez trudu rozpoznali swojego księdza katechetę.
Kryzysów nie było... Kino im nie przepadnie, ot - przesunie się w czasie lekko. Zaś Mikołaj... Próbowałyśmy z panią przekonywać dziewczyny, że im się tylko wydawało i że to wcale nie był ksiądz, ale kiedy Panna Wu orzekła, że "z całą pewnością był, bo po 1) miał głos księdza, po 2) miał brodę na sznurku i po 3) gdy ksiądz do nich przyszedł, miał na twarzy odciśnięcie od owej brody" - uznałam, że takie argumenty są nie do przebicia. Rzekłam więc, nie myśląc nad tym długo, że oto Mikołaj musi odwiedzić wszystkie dzieci, nie tylko na calutkim osiedlu (tu szczególny nacisk położyłam na fakt, że jest tu mnóstwo mieszkań i jeszcze więcej dzieci), ale także w całym mieście i w innych miastach, więc musiał wysłać pomocników - by zastąpili go w szkołach, przedszkolach i innych takich miejscach (inaczej nie zdążyłby z prezentami nawet do Wielkanocy). Kogo więc mógł wysłać? Księdza oczywiście. Podchwyciły, na szczęście. Przyznały mi rację, że ze wszystkich ludzi do wyboru, ksiądz wydaje się jednak najbardziej słusznym.

Szkolne paczuszki, mimo że złożyły się na nie wyłącznie słodycze, bardzo wiele radości sprawiły dzieciakom (co mnie w zasadzie nie dziwi, bo które dziecko nie ucieszy się z worka słodyczy?)
Jestem zadowolona. Ze wszystkiego, tak naprawdę. Z tego, że udało się nam (mnie i Panu Mężowi) ogarnąć i zorganizować te paczki, mimo słabego budżetu, z tego - że prezenty, które wybrałam dla Panny Wu sprawiły, że piszczała tak głośno z tej radości, że słyszało ją chyba pół osiedla... Z tego, że udało mi się zaskoczyć Pana Męża i jego upominek również sprawił mu radość... Jest MOC (choć chwilowo w słabości się doskonali 😉 )

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Tęcza

All rights reserved/lady_in_red

Jestem szczęściarą! Nie da się tego ukryć i nie da się temu zaprzeczyć.
Żyję, choć miałam nie żyć.
Jestem zdrowa, choć miałam nie być.
Mam dom, w którym czuję się bezpieczna.
I rodzinę, w której czuję się kochana.
Mam wokół siebie mnóstwo życzliwych, fantastycznych ludzi.
I Zielone Spojrzenie, bez którego wszystko byłoby inne.
Mam powody, by uśmiechać się każdego dnia.
Cele, marzenia i plany, które mnie napędzają w działaniach i dają satysfakcję.
I mam JĄ. Absolutnie najcudowniejszą córkę, jaką mogłabym mieć. Moją miłość. Moją bajkę. Moje spełnione marzenie. Moją gwiazdeczkę z nieba. Iskierkę nadziei i wiary. Mój osobisty cud. Moją motywację. I źródło sił...
Ją. Moją tęczę w grudniowy szary dzień.
Tęczę.
Moją własną.
Na wyłączność.

niedziela, 3 grudnia 2017

Santa Klaus is koming tu tałn :D :D :D

All rights reserved/lady_in_red
Panienka Wu wraca do zdrowia. Antybiotyk kończy jutro rano, ale do szkoły jeszcze nie wraca. Uznałam, że skoro kontrola u laryngologa i badanie słuchu, które mają zdecydować o tym, czy kontynuujemy antybiotyk, czy wystarczy - we wtorek, na poniedziałek nie ma sensu wysyłać jej do szkoły. Pójdzie więc dopiero w środę.

W środę zaś... nie ma lekcji. Od 8:00 nie wiem, co będą robić, ale na 10:00 (zdaje się) idą do kina na Pierwszą gwiazdkę. Bardzo jestem ciekawa, czy Pannie Wu spodoba się ta bajka.
Dzieci zapewne nie wiedzą (no chyba, że któryś genialny rodzic postanowił dziecko oświecić), no w każdym razie Panienka Moja Wu, nie wie... Po powrocie do szkoły, przybędzie Święty Mikołaj. Całe szczęście Pani Wychowawczyni udało się dogadać tę rolę z księdzem, bo szukanie Mikołaja wśród rodziny i znajomych, nie przyniosło rezultatów. A trzeba przyznać, że był Ktoś, kto miał plany szalone, nie przyjmował odmowy i sprzeciwu, role porozdzielał i myślał, że wszyscy zatańczą, jak ów Ktoś zagra. No ale nie.

Worek z prezentami ma dotrzeć do szkoły jutro i tam, w bezpiecznym miejscu leżakować. Czekać na środę. I na Mikołaja.
Tak się złożyło, że Mikołaja "obsługiwałam" w całości ja i mój Pan Mąż. Z pewnych względów tak było mi lepiej. Pakować miałyśmy wspólnie w ramach trójki klasowej, ale choroba Panny Mojej Wiedźmy pokrzyżowała wszystkie plany. Gdyby chodziła do szkoły, nie byłoby kłopotu, dzieci w szkole, mamy pakują i luz. Ale tak?
Wyszło więc, że pakowanie też spadło na mnie (ale nie cierpiałam jakoś bardzo z tego powodu). Odkładałam tę czynność przez kilka dni, by w końcu stwierdzić, że im później to zrobimy, tym mniejsze szanse, że Panna Wu to odkryje lub że coś się z tym stanie. Pakowaliśmy dziś. Ja i Pan Mąż mój. Poszło gładko. 24 paczuszki w mniej niż 60 minut.

All rights reserved/lady_in_red
Szkolny Mikołaj przyniesie słodycze. Bo budżet na ten cel był śmieszny (całe 9 zł). Gdyby to zależało tylko ode mnie, wyglądałoby to zupełnie inaczej, ale trzeba było okroić składkę na fundusz klasowy, bo rodzice podnosili bunt. Tak, tak! Afera była o pieniądze dla ich dzieci. Pieniądze, które wrócą do dzieci. Po wielkich przeprawach i naciąganiu budżetu, z proponowanych przeze mnie 100 zł/rok (fundusz klasowy to pieniądze, które w całości przeznaczane są na przyjemności i potrzeby dzieci. Naszych dzieci), za które udałoby się zrobić m.in. fajne paczki mikołajkowe, zeszłyśmy do 75 zł/rok (osobiście nie wiem, czy 25 zł mniej robi faktycznie aż taką różnicę, tym bardziej, że płatność rozłożyć można było na raty). Ale wracając do tematu... Jestem z siebie (i swojego Pana Męża) dumna. Paczki kosztowały 9,20 (zawartość plus opakowanie). Są przyzwoitej wielkości. W środku 11 sztuk. Zaszaleliśmy. O!

Pakowanie było lekko stresujące (w końcu w każdej chwili mogła przebudzić się Panna Wu, spragniona, przestraszona złym snem lub potrzebująca do toalety). Ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Worek z prezentami spoczął w schowku tymczasowym.
Było śmiesznie. Pan Mąż mój, uniósł worek i stęknął. Okazuje się, że około 20 kg waży... Niosąc go do schowka tymczasowego, wycedził: "życzę wam jutro z tym worem szczęśliwej, k***a, drogi... i temu waszemu Mikołajowi też". Myślałam, że posikam się ze śmiechu.
A jutro... będzie ubaw!

środa, 29 listopada 2017

Sówka...

All rights reserved/lady_in_red
(sowa domowa - wykonana wspólnie na tzw. próbę, dzień przed zajęciami
plastycznymi)
W zeszłym tygodniu wychowawczyni Panny Wu przesłała do rodziców informację o tym, że dzieci, które w ramach czasu świetlicowego uczestniczą w zajęciach plastycznych, proszone są o przyniesienie na zajęcia styropianowych bombek oraz różnego rodzaju ozdób, błyskotek, piórek, kleju, szpilek, cekinów, sznurków itd. A wszystko dlatego, że wezmą udział w międzyszkolnym konkursie na ozdobę choinkową w kształcie sówki.

Nie muszę chyba mówić, że gdy tylko Panienka Wu usłyszała o tym fakcie, o mało ze skóry nie wyskoczyła (faza na sówki trwa). Nie chciała czekać na czwartek (zajęcia plastyczne odbywają się w czwartki właśnie). Zapytała, czy mogłybyśmy "na próbę" zrobić jedną taką sówkę w domu. Oczywiście zgodziłam się, bo ja zawsze chętnie uczestniczę w plastycznych przedsięwzięciach Panny Wu, wspieram ją we wszystkim, co robi, zachwycam się tym, jak nieszablonowo myśli, jak analizuje problemy i znajduje rozwiązania, na które nierzadko nie wpadłby dorosły... Co tu dużo gadać - ot, uwielbiam ją obserwować (nie tylko, gdy tworzy).

Wysłałyśmy więc mojego Pana Męża do piwnicy, by przyniósł nam kilka styropianowych bombek. Początkowo chciałam kupić styropianowe kulki i oklejać je brokatem, ale wpadłyśmy na pomysł, by wykorzystać bombki już "obrokatowane". I to był dobry pomysł. Panna Wu nie zastanawiała się długo, jak zrobić ozdobę choinkową w kształcie sówki. Doskonale wiedziała, z czego można zrobić co. Oczy i dziób miały być z filcu (którego z okazji mojego zamiłowania do filcowych sówek jest w domu mnóstwo). Brzuszek z cekinów w kształcie gwiazdek, umocowanych do bombki szpilkami z dużymi, kolorowymi łebkami. Uszy z piór. Cała reszta też z piór, bo jednak sowa jest pierzasta, puchata i miękka.

All rights reserved/lady_in_red
(sowa konkursowa, wykonana na zajęciach plastycznych w całości
samodzielnie przez Pannę Wu)
Domowa sowa - wspólna - wyszła nam naprawdę fajna, muszę jednak przyznać, że kiedy przyszłam po Pannę Wu do szkoły i zobaczyłam, co zrobiła na zajęciach - oniemiałam. Jej sówka była cudownie śliczna. I nie była kopią tej domowej. Rzuciłam okiem po klasie, chcąc zobaczyć, jakie sówki zrobiły inne dzieci i... doszłam do wniosku, że sówka mojej Panienki Wu jest jedną z najładniejszych.

Sówka szkolna (czyli ta, przeznaczona na konkurs) miała nad oczami "spinkę" - od koleżanki, która wymieniła się za garstkę piór. Brzuch ze świecącej ozdoby od innej koleżanki, która wymieniła ją za gwiazdkowe cekiny. Ogon z piór od kolegi, który potrzebował szpilek z kolorowymi łebkami. Dodatkowo Panna Wu wymyśliła, by brokatowym klejem pociągnąć sówce dziób, coby był bardziej w klimacie świątecznym oraz... wykończyć oczyska.

Dowiedziałam się, że bardzo fajnie współpracowało jej się z kilkorgiem innych dzieci. Wymieniali się ozdobami, dzięki czemu każde z nich miało jeszcze większe możliwości, uczyło się dzielić i miało okazję przekonać się fizycznie, że zamienianie się jest fajne (przy okazji Panna Wu orzekła, że nie każdemu dawała coś ze swoich ozdób, gdyż byli tacy, którzy chcieli tylko brać, ale od siebie nic nie chcieli dać).

All rights reserved
(konkursowej sowy ujęcie "od brzucha" ;) )
Gdy wracałyśmy do domu, dowiedziałam się, że obydwie panie, prowadzące zajęcia, zachwycały się sówką Panny Wu. Pytały, skąd umie coś takiego zrobić.... "I co powiedziałaś?" - zapytałam zaciekawiona. "Że mamusia mnie nauczyła". Achh.

Zdjęcia mam lipne (ale... jak to mówią: lepszy rydz, niż nic), bo odkąd mój telefon upadł i stłukł się (mimo hartowanego szkła, psia kość!) korzystam z telefonu zastępczego, użyczonego mi przez szwagra. I ten zastępczy telefon nie jest najlepszy w robieniu zdjęć. Nie narzekam jednak, bo alternatywą było zostanie zupełnie bez telefonu, a służyć ma on przecież głównie do dzwonienia i tę funkcję realizuje niemal bez zarzutów. Aparat natomiast nie ma karty (odkąd po Pasowaniu na Ucznia rozpadła mi się w rękach), więc chwilowo jest bezużyteczny.
Muszę przyznać, że zdjęcia zupełnie nie oddają uroku tych ozdób. Trudno mi było pstryknąć takie ujęcie, które odzwierciedlałoby to, jak fajnie jej wyszło i jak ładnie wygląda.
Najważniejsze jednak jest to, że Panna Wu wspaniale spędziła czas, bawiąc się przednio i ćwicząc zdolne łapki. Do tego czas ten należy pomnożyć przez dwa, wszak najpierw robiła to ze mną, potem zaś - w szkole - sama. Cieszę się, że ktoś wpadł na taki pomysł, mnie by pewnie nie przyszło do głowy.
All rights reserved/lady_in_red

poniedziałek, 27 listopada 2017

Mieszane uczucia mam...

Panna Wu jest chora. Obustronne zapalenie uszu z dużym niedosłuchem w uchu prawym. Wiedziałam. Czułam, że jest "grubo", bo w końcu Panna Wu nie gorączkuje w okolicy 40 stopni bez powodu. Nie odmawia posiłków bez powodu. I nie pokłada się bez powodu...
Zaczęło się w piątek wieczorem. Było jeszcze lekko, a do tego weekend, więc postanowiłam nie histeryzować. Z katarem chodziła od tygodnia, no ale to nie jest noworodek, żeby robić raban z powodu kataru, prawda? Pakowałam w nią Colostrum, witaminę D3, sól do nosa, Nasivin i Metmin... Poiłam herbatkami z własnoręcznie zrobionym sokiem malinowym, naparami z liści malin... W piątek oznajmiła, że ucho ma zatkane i głuche. Gorączka była jeszcze wtedy słaba, do 38 stopni. Potem już poszłoooo. Z soboty na niedzielę do 39 i z niedzieli na dziś do 40. W tym miejscu muszę przyznać, że kiedy siedmiolatka pyta w gorączce: "mamusiu, czy ja umrę?" - serce człowiekowi krwawi. Z całych sił chce się ukochaną siedmiolatkę przekonać, że wszystko skończy się dobrze. Że mimo iż w tej chwili czuje się fatalnie i boi się, to... to zrobi się wszystko i jeszcze więcej, aby ochronić ją przed wszystkim, co złe. Przed bólem, przed strachem, przed gorączką i innymi kłopotami. Że się jej pomoże. "Bo ja nie chcę umierać, mamusiu" - i serce w kawałkach. "Nie umrzesz, nie ma nawet takiej opcji!" Głaszcze człowiek tę ukochaną siedmiolatkę, przekonując, że nie ma się czego bać, bo gorączka zaraz spadnie, że poczuje się zaraz lepiej i... że ów człowiek będzie przy niej aż do rana... Głaszcze człowiek i myśli, że kiedy rodzicowi przychodzi stanąć oko w oko z naprawdę umierającym dzieckiem - jest to zdecydowanie koszmar, którego nie umiałabym przeżyć.
Pamiętam, że kiedy dowiedziałam się, że mam raka, miałam w głowie myśli, że to niesprawiedliwe, że nie zasłużyłam, że "dlaczego ja?!?"... i pamiętam, że w tamtym czasie przyszła refleksja, że jestem tak okrutnie oburzona na to, co mnie spotkało, że choć oczywiście nie życzę nikomu, a już na pewno nie moim najbliższym, nie jestem w stanie stwierdzić, że "lepiej ja, niż moje dziecko/mój mąż". Nie mogło mi przejść przez gardło "lepiej ja, niż..."
Blisko rok po przeszczepie, dwa lata po diagnozie, 2 lipca 2017 napisałam (tutaj, jeśli ktoś chciałby sprawdzić):
Kiedy zachorowałam, była we mnie taka złość i takie poczucie niesprawiedliwości, że choć oczywiście nie życzyłam nikomu, by był na moim miejscu, nie umiałam powiedzieć: "lepiej, że ja, niż Panna Wu/Pan Mąż". W trakcie chorowania dojrzałam do tej świadomości. I choć nie jestem szczęśliwa, że mnie to spotkało, choć wciąż we mnie brak zgody na to wszystko, co się zdarzyło i co musiałam przejść, choć nadal uważam, że nie zasłużyłam i niesprawiedliwe... Umiem z całą odpowiedzialnością powiedzieć: lepiej, że ja, niż moja córka. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy (powiem to) "umierałam na sepsę". Gdy cierpiałam każdego dnia okresu przeszczepowego tak bardzo, że chyba normalnie nie byłabym w stanie nawet wymyślić takich tortur i cierpień, słyszałam w głębi siebie cichutki głos, mówiący, że gdybym teraz siedziała obok mojego dziecka, które przechodziłoby to, co ja w tamtych chwilach, nie przeżyłabym. Ja, która odchodzę od zmysłów, gdy nie wiem, jak pomóc dziecku z bolącym uchem czy oporną gorączką. Umarłabym, patrząc, jak umiera na sepsę, wymiotuje po chemii, płacze z bólu przy każdym przełknięciu śliny, nie może jeść, mówić, pić i znacznie, znacznie więcej...
Nie chcę sobie wyobrażać, co przeżywa teraz ta kobieta, na drugim końcu Polski, podczas gdy jej dziecko leży tutaj... To są dramaty nie na moją głowę, nie na moje serce i nie na moje uczucia.

Tak! Dziś jestem wdzięczna za to, że "skoro już musiało na kogoś z nas trafić, dobrze że nie na moich bliskich".
Dziś zgadzam się z tym wszystkim jeszcze bardziej i jeszcze mocniej! Zachorować na raka - nie jest najgorsze na świecie. Najgorsze na świecie jest musieć patrzeć, że na raka umiera miłość twojego życia, twoje spełnione marzenie, twoja bajka najpiękniejsza... Eh!

Ale wracając do faktów przyziemnych... Bladym świtem wyszykowałam Pannę Wu i znalazłyśmy się w przychodni. Jakimś fartem "zgarnęłyśmy" w rejestracji ostatni numerek do naszej pediatry. Liczyłam na to, że w stanie, w jakim moje dziecko jest - bolące, głuche ucho, bardzo wysoka gorączka itd. dostanie antybiotyk... Niestety, nasza pediatra orzekła, że osłuchowo jest w porządku, gardło lekko różowe - wirusowe, a uszy są trudne do oceny dla niej, ale na tyle, na ile widzi - są w porządku. Zakończyła stwierdzeniem, że na tę chwilę, nie ma podstaw do rozpoczęcia antybiotykoterapii. Na szczęście ostatecznie dała nam skierowanie do laryngologa, pytając czy mam "dojścia", by nas przyjęto dziś. Odrzekłam, że nie mam, ale poproszę swoją laryngolog, w końcu nie wierzę, że ktoś odmówi przyjęcia dziecka z 40-stopniową gorączką. Tak więc wyszłyśmy z gabinetu i podążyłyśmy w kierunku innej przychodni, gdzie miałam wyprosić wizytę dla Panny Wu oraz wykonać morfologię i CRP na okoliczność sprawdzenia, co tej mojej córce dolega...
Laryngolog nie odmówiła, zgodziła się przyjąć Pannę Wu. Czas oczekiwania na to przyjęcie spędziłyśmy dwa piętra wyżej, oczekując na pobranie krwi. Następnie zeszłyśmy na dół i po chwili już zostałyśmy wezwane. Szybkie płukanie uszu i diagnoza: obustronne SILNE zapalenie. Antybiotyk nie tylko zalecany, ale wręcz KONIECZNY.
Dostałam receptę na Augmentin oraz listę medykamentów do podawania. Laryngolog podtrzymała wszystko, co aplikowałam Pannie Wu dotychczas, dokładając do tego wspomniany antybiotyk oraz  Fosidal. Kontrola we wtorek za tydzień (badanie słuchu + wizyta). Do tego czasu ma siedzieć w domu i zdrowieć.

Oczywiście rozumiem, że "trudne do oceny" uszy mogły być powodem, dla którego nasza pediatra nie chciała pisać antybiotyku (ja sama jestem ich przeciwniczką, ale uważam też, że są sytuacje, w których są one niezbędne i wtedy należy je podać bez zwłoki), a jednak zastanawiam się, czy aby ta nasza pani doktor nie przesadza z nie-dawaniem antybiotyków za wszelką cenę... Żadnych decyzji na tę chwilę nie podejmę, poobserwuję, dam jej czas, być może to tylko zbieg okoliczności (to trzecia taka nasza sytuacja, dwa razy nie chciała dać antybiotyku mnie - gdy okazywało się, że był konieczny, no i raz Pannie Wu). Jak to mówią - pożyjemy, zobaczymy. Aczkolwiek jak w tytule - mieszane uczucia mam.

W związku z chorowaniem Panienki Wu, zamieniam się chwilowo w nauczyciela (przypominam sobie stare czasy). Długie wolne wiąże się z zaległościami (a wychowawczyni Panienki Wu jest nauczycielem wymagającym, czyli w mojej ocenie idealnym, bo takim, jak ja), dlatego chcę postarać się, by wróciła do szkoły bez zaległości, dobrze przygotowana, z nadrobionym, dobrze przerobionym materiałem. Obyśmy się nie po-zagryzały! ;) ;) ;)

Na koniec mała zapowiedź, żebym nie zapomniała... Przy najbliższej okazji chciałabym napisać słów kilka o sowie ;)

piątek, 17 listopada 2017

Się porobiło...

 Od czasu ostatniej mojej wizyty w Magicznym Krakowie oraz zmieniających wszystko słów Doktor eM: "Zdrowa dziewczynka", żyję na jakimś haju. I z każdą chwilą bardziej dziwię się, że nie mija, nie blednie, nie powszednieje. Mam wrażenie, że nie chodzę, tylko unoszę się nad ziemią. Taka lekka. Taka spokojna. Taka absolutnie szczęśliwa. Wszystko się zmieniło. Oczywiście już sam rak wszystko zmienił, jak choćby moją percepcję problemów, priorytety itd., ale teraz... teraz to jest jakieś szaleństwo... Żyję i jestem zdrowa, choć miałam nie żyć - przy takiej świadomości, wszystko inne blednie. Problemy stają się błahe i do rozwiązania, duperele przestają istnieć w ogóle... Jeszcze bardziej doceniam ludzi, jeszcze mocniej kocham przyjaciół, z jeszcze większą siłą celebruję każdą chwilę... I przestałam sobie wyrzucać, że marnuję czas. Bo przecież skoro jakaś czynność pozwala mi się uśmiechać, daje satysfakcję, sprawia przyjemność, relaksuje czy w jeszcze inny sposób pozytywnie na mnie wpływa, to czas poświęcony na nią, nie może być czasem zmarnowanym, prawda?

No! Więc taka odrealniona sobie chodzę i straszę ludzi bananem na gębie ;)

Niektórzy pewnie myślą, że potrzebny mi psychiatra, bo to jakby nie jest normalne, że człowiek naćpał się szczęściem i nie trzeźwieje przez tak długi czas... ja jednak mam to szczerze w nosie.

Z nowości... Pan Mąż zrobił sobie "kuku" w nogę i najpewniej czeka go operacja. Diagnostyka tej nogi trwa  już dobry miesiąc (zaliczył też kontrolę zwolnienia z ZUSu), po RTG, USG, MRI i unieruchomieniu nogi w ortezie, chirurg skierował go do ortopedy, który orzekł, że jeszcze TK i będzie pełny obraz, na podstawie którego zdecyduje o zakresie operacji, aczkolwiek jest ona pewna (niepewny jest tylko jej zakres). Pan Mąż, jako Zasłużony Honorowy Dawca Krwi, skorzystał z przysługujących mu uprawnień i "załatwił" sobie terminy w/w badań właściwie od ręki. Na MRI czekał 4 dni, na TK - dobę. Tak zupełnie na marginesie, cieszę się, że wszyscy ci, którzy oddają cząstkę siebie, by tacy jak ja mogli żyć (dostali szansę) - są choć w takim stopniu nagradzani za swoją szlachetność i gdy zachodzi taka potrzeba, nie czekają w wielomiesięcznych kolejkach, tylko znajduje się dla nich termin "od razu" (nim Pan Mąż powołał się na przywileje Zasłużonych Honorowych Dawców Krwi, usłyszał, że najbliższy termin na MRI to maj). W najbliższy wtorek wizyta kontrolna u ortopedy, z wynikiem TK. Trzeba będzie też podjechać do szpitala z tym skierowaniem, które dostał i wyznaczyć mu termin przyjęcia.
I cieszę się, i się nie cieszę...
Z jednej strony chorujący i uziemiony Pan Mąż jest wystawieniem mojej cierpliwości na sowitą próbę - i nie, on nie twierdzi, że umiera, wręcz przeciwnie. On twierdzi, że jemu nic nie jest, że umrze, jak spędzi w tym łóżku jeszcze choćby godzinę, że musi na spacer, że cośtam (a przy okazji: zrobisz mi kawy? Zrobisz kanapki? etc.) Z drugiej jednak strony - ten zabieg jest szansą na powrót do jakiejś normalności (odpoczynek i unieruchomienie nie przynoszą rezultatów, więc obawiam się, że gdyby lekarz chciał pociągnąć leczenie zachowawcze (a chirurg brał taką ewentualność pod uwagę), marnowalibyśmy tylko czas, przedłużając bezsensownie zwolnienie (na którym Pan Mąż być nie chce), a na koniec okazałoby się, że i tak potrzebna operacja. Mam więc nadzieję, że uda się w miarę szybko temat załatwić, potem go wyrehabilitować i niech wraca do tej swojej pracy - co będzie z pożytkiem i dla naszego budżetu domowego, i dla mojego zdrowia psychicznego.

Poza Panem Mężem Chorującym zaś... coraz intensywniej odczuwam zbliżające się Święta. I tak, jak dostaję mdłości, gdy ledwo skończą się znicze, a zaczynają choinki i światełka, tak zupełnie niezależnie czekam na ten wyjątkowy, magiczny dla mnie czas.
Panienka Wu napisała już list do Mikołaja, dorzuciła piękny rysunek, więc Mikołaj jakby nie ma wyjścia, musi intensywnie pracować nad prezentami...
W tym roku będzie deskorolka ze świecącymi kółkami, a do tego "Zniszcz ten dziennik WSZĘDZIE", kredki do malowania twarzy i brokat do ozdabiania, kilka arkuszy dziewczyńskich tatuaży, mnóstwo kredek i innych akcesoriów plastycznych (w tym kredki grafionowe - o których dotychczas nie słyszałam - mają nie brudzić łapek, dobrze się temperować i ładnie malować duże powierzchnie).

W kwestii samych Świąt, nie mam jeszcze jakiejś przejrzystej, jasnej wizji, ale na pewno zrobię, co w mojej mocy, żeby te Święta także były pełne niespodzianek, magii, wyjątkowości, takiego czasu, kiedy nikt się nie spieszy, nikogo nie gonią terminy, nikt nie jest smutny, nie martwi się niczym, nie boi... Całe moje nowe życie jest jednym wielkim świętem, co nie zmienia faktu, że z wielką przyjemnością, a zarazem ogromną wdzięcznością celebruję takie chwile wyjątkowe, jak Boże Narodzenie właśnie, jak urodziny - moje, Pana Męże, Panienki Wu, jak wakacje, ferie, Wielkanoc... takie chwile, których mogłam nie mieć... chwile, w których Panienka Wu mogła nie mieć mnie...
Tak, proszę Państwa! Oto moje nowe życie stało się jedną wielką okazją do świętowania. I to jest piękne!

Do następnego razu!

sobota, 4 listopada 2017

12 października

All rights reserved/lady_in_red
 Sporo po czasie, ale taki tym razem był zamysł. 12 października moja nieMała Panienka Wu została pasowana na ucznia SP nr 30! Ależ to  było przeżycie. Dla mnie też, nie powiem, że nie ;)

Z racji iż jestem przewodniczącą Rady Oddziału, Pasowanie na Ucznia wiązało się dla mnie także z pewnymi działaniami organizacyjnymi. Było (nie)małe zamieszanie związane z rozbieżnością zdań pomiędzy dyrekcją (która orzekła, że jeśli chcemy, aby nasze dzieci z okazji Pasowania otrzymały pamiątkowe upominki, mamy je we własnym zakresie sfinansować i zakupić oraz W KLASIE rozdać) a wychowawcami, którzy w ostatniej chwili (czyli już wtedy, kiedy nasza klasa miała zamówione i opłacone pamiątkowe Albumy Pierwszoklasisty) poinformowali nas, że oto podjęli decyzję iż wszystkie klasy dostaną to samo, w związku z czym mamy przekazać po 15 zł od dziecka na "zakupy" jednakowe. Ze zgromadzonych środków zakupione zostały przypinki "Jestem Uczniem", birety, dyplomy oraz niewielkie tytki, które przed Pasowaniem napełniałyśmy zakupionymi dodatkowo słodyczami. W mojej ocenie - trochę szkoda, że nie było książek (zwłaszcza, że te, które wybrałyśmy, są książkami interaktywnymi, w których dzieci mogłyby zebrać wspomnienia z tego pierwszego, przełomowego dla nich roku). No ale to już jakby nie moja decyzja. Całe szczęście, słodycze skutecznie podniosły (w oczach dzieci) walory upominków ;) W klasie do tytek ze słodyczami, dostały jeszcze po dużej butelce Frugo (ufundowane przez Pana Męża mego), więc było w ogóle wielkie WoW :D  Cieszę się, że te nasze pierwszaki jeszcze takie mało wymagające i roszczeniowe. Nieco gorzej było z rodzicami, ale tę kwestię (dla własnego zdrowia psychicznego) pominę milczeniem i mam nadzieję jak najszybciej o niej zapomnieć.

Zdjęcia z tego szczególnego dnia mam lipne. Jak zwykle (w przedszkolu też, niemal zawsze!) trzeba je było robić "pod światło". A słońce tamtego dnia świeciło mocno i ochoczo. Liczę więc na szkolnego fotografa. Były zdjęcia grupowe i w klasach, z rodzicami... a być może także kilka z samej uroczystości pasowania. Dodatkowo jest też kwestia wykorzystania wizerunku... Zdjęcia, które mają fajną jakość i dobry wygląd, trudno byłoby tak wykadrować, żeby usunąć inne dzieci (a nie mam zgody rodziców na publikację wizerunku ich pociech). Tak więc symbolicznie tylko.

Tak, proszę Państwa! nieMała Panna Wu jest już od blisko miesiąca pełnoprawnym uczniem. Mój pierwszaczek. A przecież dopiero co się urodziła, prawda? :D
A we wtorek, 7 listopada, pierwsza wywiadówka. No nie mogę się doczekać, wiecie? ;)


niedziela, 29 października 2017

Nie lubię zaległości, czyli wieści po-krakowskie

Nie lubię zaległości, bo później bardzo trudno mi się zebrać w sobie, żeby je nadrobić. Żeby choć
All rights reserved/lady_in_red
symbolicznie uzupełnić, zapisać...

Domyślam się, że jesteście ciekawi wieści z Magicznego Krakowa. Jestem już po obydwu wizytach - pierwszej, kiedy to wykonywano HRCT i drugiej, która miała miejsce 19 października - z wynikiem u Doktor eM.

 Muszę przyznać, że za mną bardzo stresujący czas. Otóż jeszcze przed datą wykonania HRCT - zupełnie przypadkiem - odkryłam, że w pierwszym badaniu po przeszczepie (w badaniu PET CT) masa resztkowa miała 20 x 12 mm, w następnym zaś (CT po około 6-7 miesiącach od przeszczepu) 28 x 13 mm. Nietrudno się zatem domyślić, że gdy tylko to zobaczyłam, o mało nie umarłam. Skok z 20 do 28 mm oznaczałby, że masa resztkowa rośnie, czyli że wcale nie jest dobrze. Walczyłam ze sobą, bo z jednej strony miałam świadomość, że Doktor eM po CT orzekła, że wynik jest dobry, ale z drugiej... z drugiej demony szeptały, że przecież ona mnie wtedy dopiero co dostała "w spadku" po Doktor Kasi, więc może jakoś przez przypadek nie porównała tych wyników... Starałam się nie oszaleć, starałam się za wszelką cenę jakoś sobie to wytłumaczyć. Starałam się dotrwać do HRCT, bo miałam świadomość, że będzie to jakby wynik decydujący. Dotrwałam, badanie zrobiłam (tu napomknę tylko, że przyjechałam jakieś 2 godziny przed wyznaczonym czasem, ale dzięki uprzejmości pracującej w pracowni Siostry Zakonnej o niebiańskim uśmiechu, zostałam wezwana niemal natychmiast po przybyciu i tak naprawdę po 10-15 minutach od chwili przekroczenia progu Zakładu Diagnostyki Obrazowej, wróciłam do Pana Męża i ogłosiłam, że oto możemy wracać do domu, bo jest już po wszystkim). Pozostało mi czekanie na konsultację. 19.10. z duszą na ramieniu jechałam bladym świtem, nie wiedząc, co tak naprawdę się stanie, co usłyszę i w ogóle - co dalej ze mną będzie.

Zaraz po przyjeździe udałam się do rejestracji w Zakładzie Diagnostyki Obrazowej, odebrałam opis (trzęsącymi się rękami) i próbowałam zmusić oczy, by czytały.
Dotarłam do tego momentu
i odetchnęłam z lekką ulgą. Kierując się w stronę Kliniki Hematologii, dumałam "co tam robi tkanka grasicy", po czym uznałam, że będzie to moje pytanie nr 2. Pierwszym miało być to, dotyczące zmiany wymiarów masy resztkowej.

Gdy już zostałam wezwana przez Doktor eM, podałam grzecznie opis i próbowałam nie zemdleć. Ona przeczytała i uśmiechnęła się do mnie serdecznie.
- no! ZDROWA DZIEWCZYNKA! - powiedziała z taką radością w oczach, jak gdybym była jej siostrą czy serdeczną przyjaciółką.
- czyli dobrze? - zapytałam odruchowo i dowiedziałam się, że owszem. Tu Doktor eM wyłuszczyła pozytywne części wyniku i skonkludowała: tak jak mówię ZDROWA dziewczynka!

To był pierwszy raz, kiedy usłyszałam, że jestem ZDROWA. I nie da się tego z niczym porównać. Tego szczęścia. Oczywiście byłam szczęśliwa, gdy usłyszałam o remisji przed przeszczepem, potem o tym, że PET CT po przeszczepie nie stwierdza aktywnej metabolicznie choroby chłoniakowej. Gdy Doktor eM powiedziała, że kolejne CT jest w porządku - też się cieszyłam, ale... usłyszeć po tym wszystkim, co przeszłam, że jestem ZDROWA DZIEWCZYNKA - to jest coś, czego nie da się z niczym porównać. Te minuty w gabinecie były najpiękniejszymi minutami ostatnich lat. Łzy napłynęły mi do oczu, uśmiechałam się od ucha do ucha i miałam chyba najszczęśliwszą minę świata, a Doktor eM uśmiechała się do mnie, cieszyła się z tego mojego szczęścia i z tego, że się udało, że mogła to powiedzieć. Nie umiem tego opisać, bo to był taniec emocji moich i jej. Bajka.
Opuściłam gabinet jakby na skrzydłach. Absolutnie pijana ze szczęścia. Z bananem na twarzy i majem w sercu szłam w kierunku samochodu, a w uszach brzmiało mi jej radosne i pewne siebie ZDROWA DZIEWCZYNKA. Jestem zdrowa - myślałam. Zdrowa.

Mniej więcej w połowie drogi do domu zdałam sobie sprawę, że z tego upicia zapomniałam zapytać o tkankę grasicy. Byłam jednak jeszcze naćpana endorfinami i innymi chemicznymi substancjami szczęścia, więc jakby słabo się przejęłam. Gdy w domu nieco otrzeźwiałam, przyszła refleksja i strach. Googlowanie nie pomogło, bo wszystkie hasła prędzej czy później kończyły się w okolicy grasiczaka lub nowotworu grasicy. Wpadłam w panikę. Pół nocy spędziłam na poszukiwaniach (wirtualnych) adresu e-mail do Doktor eM. Znalazłam i następnego dnia napisałam do niej maila, w którym przede wszystkim przepraszałam za swoją zuchwałość oraz to, że mam czelność zabierać jej prywatny czas oraz prosiłam o wyjaśnienie zagadki tkanki grasicy, która  nie daje mi spokoju.
Już samo napisanie tego maila nieco mnie uspokoiło. Mijały dni, w czasie których doszłam do wniosku, że owa problematyczna dla mnie tkanka nie może być ani grasiczakiem, ani nowotworem grasicy. Nie przegapiłby tego radiolog, opisujący HRCT, a już na pewno nie zbagatelizowałaby tego Doktor eM. Nie odesłałaby mnie z rakiem i nie wyznaczyłaby terminu kolejnej wizyty aż na 1 marca. No nie było takiej opcji. Po przeanalizowaniu wszystkich danych, doszłam do wniosku, że zdrowa znaczy zdrowa i nie ma tu miejsca na żadne interpretacje. Przyswoiłam, że jestem zdrowa. Uwierzyłam. I zrobiło mi się lżej.

Kilka dni po tej wizycie dostałam maila:
All rights reserved/lady_in_red
Znów zatrzęsły mi się ręce. Łzy popłynęły, jak tamtego dnia, w gabinecie. Już nawet nie próbowałam ich powstrzymywać.  Szczęście w całej swojej pełni, z całą swoją mocą (nieporównywalną z niczym) - wróciło. Chciałam piszczeć z radości, ale było już ciemno, więc z obawy przed niezadowoleniem sąsiadów, powstrzymałam się. Po kilkunastu minutach uznałam, że teraz już będzie pięknie. Jestem zdrowa i mam to na piśmie ;)

No! Podziwiam wszystkich, którzy dotrwali do tego momentu. Jestem zdrowa - wiecie? :) I nic na świecie nie może się z tą świadomością równać. Absolutnie nic!

Na dziś wystarczy. W planach jest pamiątkowy post popasowaniowy - mam nadzieję, że uda się niebawem. W planach są też wyjaśnienie dot. mojego milczenia, czyli historia telefonu i ubezpieczenia w Warcie. Zobaczymy, co mi z tych planów wyjdzie. Póki co - dziękuję Wam, że jesteście, pozdrawiam serdecznie i do następnego razu!

niedziela, 24 września 2017

Z (nie)małym poślizgiem

14 września - zgodnie z planem - odbyła się moja wizyta kontrolna. Myślałam, że niewiele wniesie,
Czekając na Doktor eM, zrobiłam morfologię (na zlecenie innej pani doktor). Wizyta była dość długa, bo trzeba się było "nachodzić", dwa razy pobierałam krew, załatwiałam termin badania, drukowałam skierowanie w sekretariacie, wracałam do Doktor eM po pieczątkę, wyjaśniałam temat "z kontrastem i bez kontrastu", co wiązało się ze spacerami między jednym budynkiem szpitala a innym, no ale... wszystko załatwiłam. A do tego okazało się, że morfologię mam piękną, więc... taka jakby nowa nadzieja we mnie wstąpiła.
że tylko po skierowanie jadę, ale okazało się, że coś tam jednak wniosła ;)


Jak widać na fotografii z wynikami, kolejna wycieczka do Magicznego Krakowa - 19 października. Nie jest to jednak prawda tak do końca, bo termin mojej HRCT (tomografia komputerowa o wysokiej rozdzielczości) wyznaczony został na 27 września. Zatem wycieczki w najbliższym czasie będą dwie. Pierwsza już w środę i kolejna (konsultacja wyników) 19 października.

Zlecona mi HRCT ma dwa zadania. Pierwszym jest oczywiście ocena remisji, drugim - ocena zmian w płucach, które to zmiany opisywał ostatni wynik CT i które zostały przez Doktor eM uznane za efekt chemioterapii. Mam nadzieję, że nic mi się tam groźnego nie dzieje. Całym sercem wierzę, że to wszystko, co złe - już za mną. Bezpowrotnie. Że jestem teraz silna, zdrowa i żaden dramat już mi się nie przytrafi. Każdego dnia dziękuję Bogu za moje życie i za to, że mi się udało. Dziękuję za ludzi, którzy mi pomogli i bez których nie byłoby to możliwe. Każdego też dnia walczę z demonami, które wcale nie odfrunęły, a jedynie uniosły się nieco wyżej, aczkolwiek stale są i stale je widzę. Powtarzam sobie, że JESTEM ZDROWA, nie mam raka, nie umrę, będę żyła i cieszyła się życiem aż do późnej starości. Wyobrażam to sobie. Tak jak wtedy, kiedy śmiertelna chemia miała zadać ostateczny cios chłoniakowi - wyobrażałam sobie, jak ginie od każdej kropli, całą sobą życzyłam mu śmierci i wizualizowałam sobie, jak z każdą kroplą staje się słabszy i umiera bardziej...
Dokładnie w ten sam sposób staram się teraz wizualizować sobie swoje zdrowe, nowe życie. I mam nadzieję, że to wystarczy. Bo świadomość bezradności i braku wpływu na to, co będzie, jest paraliżująca i przerażająca.
Niemniej... żyję całą sobą. Robię to, co lubię, co mi sprawia przyjemność... korzystam z życia, delektuję się przyjemnościami i... wyrzucam sobie, że marnuję czas. Że za dużo Doktora House'a (który mnie zachwyca i którego kocham) a za mało zabaw lalkami z Panną Wu :D

All rights reserved/lady_in_red
Jest dobrze i niech tak zostanie. Całą sobą staram się wrócić do normalności i przestać się bać. Przestać widzieć raka w każdym bólu brzucha, rwaniu kości, powiększonym węźle. Przestać klękać przed demonami. Idzie mi różnie, aczkolwiek... dopóki o to walczę, jestem zwycięzcą, prawda? :)

Liczę, że niebawem odezwę się z nowinkami. Trzymajcie się ciepło!

wtorek, 5 września 2017

OkołoSzkolny post fotograficzny.

Być może uda mi się w najbliższym czasie znaleźć chwilę, by usiąść i napisać coś "bardziej". Ale na tę chwilę, nie ma takiej możliwości.
Więc tylko fotki.
Z wczorajszego dnia:
All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red


A dziś już w deszczu. Niemniej... poszła dziarsko, więc spodziewam się, że o 15:00, gdy będę odbierała ją ze świetlicy, będzie afera: "dlaczego przyszłaś" :D

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

czwartek, 31 sierpnia 2017

A propos zdjęcia "na drzewie"

Kolejno: 13.04.2013 -> 29.08.2014 -> 31.07.2017
Eh, czas biegnie chyba jednak zbyt szybko...

All rights reserved/lady_in_red

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Czas tak szybko biegnie...

All rights reserved/lady_in_red
... całkiem niedawno pisałam o tym, że zostało 6 dni i moja Duża Mała Wu, pójdzie do przedszkola. Zainteresowanych tamtym czasem, odsyłam do podlinkowanego posta.
Dziś... Dziś mogę napisać, że został tydzień. 7 dni i moja Duża Mała Wu pójdzie do szkoły.
Wiem już, że Panienka Wu będzie w 1a, z czego cieszy się ogromnie, gdyż z jakichś zupełnie nieznanych mi powodów, marzyła o tym, by chodzić do 1a. Wiem, jak nazywa się jej nowa wychowawczyni, jak nazywają się dzieci, z którymi będzie się uczyć. Wiem, że jest gotowa.

Gorzej ze mną (hehe). Nie byłabym sobą, gdybym nie rozmyślała nad tym, czy dobrze zrobiłam, że zamiast szkoły znanej, z tzw. tradycjami, wybrałam nieznaną, nową, w której rocznik Panienki Wu będzie pierwszym rocznikiem podstawówki. Nie byłabym sobą, gdybym nie rozmyślała, jak to będzie, nie martwiła się na zapas, nie robiła miliona innych rzeczy. Ale nic to. Ona da radę, to i ja dam, prawda?

Wakacje minęły mi tak szybko, że w sumie nawet nie wiem, jak to się stało, że dopiero co poszła do przedszkola po raz ostatni, a tu już zaraz zadzwoni pierwszy dzwonek.

Ostatnimi czasy intensywnie remontujemy mieszkanie. To znaczy na tyle intensywnie, na ile pozwalają nam zawodowe obowiązki Pana Męża. W związku z powyższym mimo iż wiele nam jeszcze zostało (i zostanie na przyszłość), nasz przedpokój (który był już w naprawdę opłakanym stanie) wygląda w końcu dobrze (i doczekałam się szafy z przesuwnymi drzwiami, zamiast paskudnego wieszaka na kurtki i szafki na buty). Pokój Panny Wu na tę chwilę też skończony. Zostało wymienić drzwi (co - mam nadzieję - niebawem) oraz okno (co na wiosnę/lato). Zachwycam się tym pokojem za każdym razem, kiedy tam wchodzę. Wyszedł nam. I mam taką świadomość, że to jest pokój z moich dziecięcych marzeń. Zawsze taki chciałam i nigdy nie miałam (było nas 4 plus rodzice i babcia, a to wszystko w 3-pokojowym mieszkaniu w bloku).

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

Panna Wu - szczęśliwa i zadowolona. Nie może się nadziwić, że tak nam fajnie wyszło i że to wszystko jest jej. Cała w skowronkach kryje się w szafie (garderoba ma w środku "kryjówkę") i słucha tam muzyki czy gra na tablecie.
A ja jestem szczęśliwa, że mogliśmy jej to dać. Że możemy teraz patrzeć na jej radość, zadowolenie i uśmiech. O tym, że mam satysfakcję w związku z ogromem pracy włożonej w ten pokój, nie muszę chyba mówić, prawda?

All rights reserved/lady_in_red
Wraz z nastaniem września, wielkimi krokami zbliża się nie tylko szkoła Panny Wu, ale także moja kontrola w Magicznym Krakowie. Tak na marginesie - uwierzycie, że oto 2 dni temu minął rok od przeszczepu? Mnie, prawdę mówiąc, trudno uwierzyć. Ale wracając do kontroli. Niewiele się w jej czasie dowiem, bowiem termin został mi ustalony w celu wydania skierowania na TK o wysokiej rozdzielczości, w związku ze zmianami w płucach, które to zmiany uwidoczniła poprzednia TK. Zastanawiam się, czy nie poprosić tym razem Doktor eM, aby skierowanie napisała tak, by można było także ocenić remisję. Walczę wewnętrznie. Ze strachem. Z wizją wznowy. Powrotu do tego koszmaru. I to jest takie ambiwalentne uczucie. Bo z jednej strony wierzę, że wyzdrowiałam na zawsze i tak już będzie, a z drugiej strony... tak mocno, jak w to wierzę, tak mocno boję się, że dane mi było tylko "polizać" szczęścia... Martwię się tym bardziej, że męczy mnie kaszel, który przywołuje w pamięci kaszel z czasów, kiedy dostałam diagnozę, kiedy dowiedziałam się, że to rak.
I tak. Kaszel zaczął się wtedy, gdy zaczęliśmy remont, a więc gdy w mieszkaniu lata mnóstwo kurzu, pyłu, wiórów, tynku i innych... Do tego jestem chyba pod-ziębiona, bo lekki katar i w ogóle... A jednak jest strach...
W tym miejscu wszystkich, którzy dobrze mi życzą, trzymali i trzymają za mnie kciuki, modlą się... proszę o nieprzestawanie!

Strach przed wznową i strach przed rakiem, objawia się także tym, że histerycznie reaguję na każdy
All rights reserved/lady_in_red
podejrzany objaw. Czy to u Pana Męża, czy u Panny Wu. I tak ta ostatnia, w związku z powiększonymi węzłami chłonnymi, została początkiem sierpnia - całkiem zdrowa "na oko" zaprowadzona do naszej Doktor Bożenki. Powiedziałam, czym się martwię i nie usłyszałam od niej, że jestem ześwirowaną histeryczką. Wykazała zrozumienie. Pełne. Obmacała węzełki Panny Wu i uznała, że jej zdaniem nie są powiększone tak, by z ich powodu szaleć ze strachu. Mając jednak na uwadze moje zdrowie psychiczne, zapytała, czy życzę sobie, by wypisała skierowanie na badania krwi oraz USG tych węzłów. Odrzekłam, zgodnie z prawdą, że owszem, wariuję ze strachu itakdalej, ale mam jeszcze resztki zdrowego rozsądku. To zaś oznacza, że nie przyszłam na niej niczego wymóc, że przyszłam po ocenę fachowca. Dodałam też, że gdybym chciała na niej wymóc skierowanie, oszczędziłabym sobie (i jej) fatygi i badania zrobiła prywatnie, bo obiektywnie - ani badania krwi, ani też USG nie są jakimiś kosmicznie drogimi. Nie chcę się jednak niepotrzebnie nakręcać, nie chcę narażać dziecka bez powodu na stres i tylko dlatego, że przeżyłam koszmar, potęgować jej strach... No, w każdym razie, stanęło na tym, że poczekamy. Doktor Bożenka poleciła, żebyśmy zarejestrowały się na koniec sierpnia i wtedy zbada te węzły ponownie. W razie czego, da skierowania, cobym mogła spać spokojnie.

All rights reserved/lady_in_red
(zdjęcie jeszcze przed remontem)

Wizyta, o której mówię, nastąpi jutro. I już wiem, że chyba będę tych badań chciała. Tak dla spokojności. Bo węzły są. Małe, ale są.
I wiem, że dzieci w jej wieku mogą mieć wyczuwalne węzły szyjne i jest to najbardziej fizjologiczną rzeczą na świecie. Wiem też, że węzły te mogą być powiększone z byle powodu, bo jej układ odpornościowy jeszcze się uczy, więc strzela z całej mocy do byle zarazka. Wiem, że mogą być one pozostałością po infekcjach sprzed lat (gdy często chorowała na zapalenie ucha, smarkała itd.) Ale... coraz częściej mam koszmary. Chcę wiedzieć. Mieć pewność, że moja Gwiazdka jest zdrowa.
Zresztą... Doktor Bożenka, gdy tak okazywała to zrozumienie dla moich histerii, rzekła że też jest zdania, że lepiej sto razy niepotrzebnie zbadać, niż raz zignorować coś poważnego. No. Więc czuję się jakby rozgrzeszona.

Dobrze. Myślę, że na dziś wystarczy. Tak "z grubsza" to chyba tyle. Od września pewnie będę tu znowu regularnie. Życie zacznie toczyć się rytmem stałym, przewidywalnym, więc łatwiej mi będzie się zorganizować.
Trzymajcie, proszę, kciuki za wyniki Panny Wu. Trzymajcie za mnie.
Pozdrawiam Was i dziękuję za każdą życzliwość, wszystkie pozytywne myśli, każdą pomoc!

wtorek, 11 lipca 2017

Jutro minie tydzień...

Odkąd w naszym domu zamieszkał Julijan.


"Przedstawiłam go" światu na fejsie, więc po kilku dniach uznał chyba, że trzeba się dopasować i... zasłużyć na tytuł "Medialne Zwierzę" :D


Początkowo nie było łatwo, bo kota zabraliśmy z domu, gdzie nie miał dobrych warunków (w przeciwieństwie do jego rasowej mamy). Były więc kłopoty z kuwetą, był mój zrozpaczony płacz i przerażenie, że nie uda mi się tego malucha "wyprowadzić na kota". Ale szybko zatrybił (a ja uznałam, że jestem bardzo dobrą kocią mamą).

Dziś - choć minął niespełna tydzień - trudno mi sobie wyobrazić, że go nie ma. Zwłaszcza, że to wyjątkowy kot jest. Ze wszech miar wyjątkowy!

All rights reserved/lady_in_red