Polub mnie

piątek, 28 grudnia 2018

Wybaczcie!

All rights reserved/lady_in_red
Że tak bardzo zaniedbałam to miejsce. Wpadam tu niezmiennie, zaglądam na inne blogi, ale jakoś tak nie składa się, żeby coś napisać. A potem jest zdziwienie ogromne, jak teraz. Że jak to? Że ostatni wpis jest z września? Ale jak to możliwe? No tak to!

Nadrabianie zaległości zacznę od końca, czyli od teraz. Otóż jestem (nie)szczęśliwą posiadaczką półpaśca, na tę arcyniespodziewaną diagnozę wpadłam dziś rano, po czym żwawym krokiem udałam się do przychodni, gdzie miła, młoda pani doktor potwierdziła me rozpoznanie. Zajęło mi to jakieś 3 czy 4 dni, ale w końcu doznałam olśnienia. Zaczęło się od nieokreślonego bólu, będącego połączeniem jakby kłucia, pieczenia, grzania i takiego bólu normalnego, znanego każdemu. Ból zlokalizowany był w prawej dolnej części brzucha, co napawało mnie przerażeniem z powodu widma zapalenia wyrostka. Nie byłam jednak w stanie "wymacać" tego bólu, trudno było wskazać konkretne miejsce. Do tego czułam się ogólnie dobrze (a nawet bardzo dobrze), test z przyciąganiem do klatki piersiowej nogi ugiętej w kolanie i wykonaniem wykopu nijak nie wpływał na ów ból, więc hipoteza upadła, sprawiając, że odetchnęłam z ulgą (bo niby kto by chciał spędzić Święta/Sylwestra w szpitalu/łóżku?) Brałam pod uwagę również kolkę nerkową, ale i tu było sporo kwestii, które nie pasowały w ogóle lub słabo pasowały. Następnie rozważałam jakiś uraz mięśnia, naciągnięcie czy coś, ale niczego takiego nie byłam w stanie sobie przypomnieć. Dodatkowo z biegiem czasu ból się jakby rozprzestrzeniał - poziomo, w kierunku pośladka. Z każdą godziną byłam bardziej przekonana, że boli mnie nie "coś w środku", tylko skóra. Dziś rano doznałam olśnienia (naprowadziła mnie wysypka, ale nie taka, jakiej się spodziewałam po półpaścu - zdawało mi się bowiem, że półpasiec = wysypka konkretna, taka której się nie bagatelizuje, nie przegapia, nie myli z niczym innym... Ja zaś miałam mikroognisko nad pośladkiem, łącznie jakieś max. 2 x 2,5 cm i kilka pojedynczych wyprysków na linii, będącej przedłużeniem blizny po cc). Złapałam odruchowo tabletkę Heviranu, którego resztki ostały się po czasach, kiedy brałam go regularnie, zostawiłam Pannę Wu pod opieką teściowej i pobiegłam do przychodni. Tam okazało się, że ta wysypka z przodu jest jeszcze taka słabo jednoznaczna, ale to nad pośladkiem nie pozostawia żadnych wątpliwości. Dostałam receptę na więcej Heviranu i na leki p/bólowe i to by było w zasadzie wszystko. Po Nowym Roku do kontroli, chyba żeby leczyło się dobrze, to nie trzeba.

Zupełnie niedawno, bo 14 grudnia odebrałam w końcu moje wyniki kontrolnej TK. I to był najpiękniejszy prezent przedświąteczny, jaki mogłam sobie wymarzyć. Wznowy nie widać, zniknęły z płuc obszary matowej szyby, które utrzymywały się bardzo, bardzo długo (w poprzedniej TK jeszcze były), trzymilimetrowy guz w płucu jest wciąż, ale przez te 8 czy 9 miesięcy nie urósł, więc jest szansa, że nie jest on niczym poważnym, Doktor eM z uśmiechem orzekła, że tylko do obserwacji. Kolejna kontrola w czerwcu. Ucieszyłam się, że w końcu dane mi będzie przyjechać do Magicznego Krakowa latem (pomijając przeszczep oraz chemie przed nim, wszystkie wizyty wypadały w paskudne, zimne, mokre i śnieżne pory). Tym razem dość długo czekałam na wizytę po badaniu, czekanie to okupione było tak silnym stresem, że... no w każdym razie, przyszło mi do głowy, że to właśnie ten silny, długotrwały stres spowodował, że "obudziły się" uśpione w zwojach nerwowych wirusy. Na szczęście mój stan jest raczej dobry, poza "bólem skóry" - zupełnie nic mi nie dolega i czuję się relatywnie nieźle. Liczę więc na szybkie wyzdrowienie.

Jeszcze wcześniej odwiedziłam w końcu ginekologa (nowego). Dowiedziałam się, że mam "martwe jajniki" (też mi nowość :P ) i że wskazana byłaby hormonalna terapia zastępcza, bo jestem za młoda na menopauzę. Dodatkowo, badania wskazują na niedoczynność tarczycy (wskazywały już wtedy, kiedy robiłam badania przed TK). Dostałam Euthyrox i skierowanie do endokrynologa.

All rights reserved/lady_in_red
I to właściwie z medyczno-zdrowotnych kwestii wszystko. A poza tym... Czas biegnie zbyt szybko, mam wrażenie, że zupełnie sobie z tym nie radzę. Panna Wu za 2 miesiące skończy 9 lat - jakim cudem? Dni mijają mi na mamowaniu, pisaniu (mniej niż zwykle), uczeniu (więcej niż zwykle), przygotowywaniu lekcji i martwieniu się, czy "moje ósmaki" napiszą egzamin przyzwoicie ;)
Aktualnie rozmyślam też nad przyjęciami urodzinowymi Panny Wu. Tak, tak! Nie pomyliłam liczby. Przyjęcia będą dwa. Pierwsze - wstępnie zaplanowane na zimowe ferie - dla rodzinki, drugie - w terminie bliższym urodzin, czyli już po feriach - dla koleżanek i kolegów z klasy. To będzie wyzwanie, ale jestem na nie gotowa (niech no tylko przestanie boleć mnie skóra :D )

Tak, proszę Państwa. Z grubsza to wszystko, co ważnego wydarzyło się od mojego ostatniego razu. Tak, proszę Państwa, jest mi wstyd, że nie znalazłam nawet chwili na to, by zostawić tu dla Was życzenia świąteczne. Tak, proszę Państwa, mam znowu mocne postanowienie poprawy. I tak, proszę Państwa, mam świadomość, że na postanowieniu może się skończyć, bo piszę tu zdecydowanie fazami.
Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku się zjawię i choć kilka słów zostawię. A póki co - będę się cieszyć z tego, że udało mi się w końcu zmobilizować i streścić w tych kilku akapitach ostatnie 3 miesiące mojego życia.
Ściskam Was wszystkich serdecznie, dziękuję że jesteście (tak, tak, wiem, że jesteście, mimo że po cichu i w ukryciu) i marzę sobie, że może kiedyś w końcu zrobi się tu przyjemnie głośno :)
Do następnego razu!

piątek, 28 września 2018

Tak, tak... wiem, że to nie jest śmieszne.

All rights reserved/lady_in_red
I to nieprawda, że zapomniałam o tym miejscu, że wszystko przykryte kurzem i pies z kulawą nogą tu nie zagląda. Po 1) zaglądam tu ja. I to systematycznie, kilka razy w tygodniu. Po 2) statystyki twierdzą, że zagląda tu ciągle wielu i wiele z Was. Tak się jednak składało, że na pisanie czasu (i chyba trochę też ochoty) brakowało. Więc dzień za dniem uciekał, a ostatni post stawał się coraz starszym wspomnieniem.

Ale... Jest piątek, pogoda za oknem nie zachęca do spacerowania, nie zachęca też prawa noga, która pozazdrościła lewej i teraz ona nosi dumnie tabliczkę z diagnozą: zespół cieśni kanału stępu. Na szczęście tym razem byłam czujna (tj. nauczona doświadczeniem, zadziałałam błyskawicznie). Już przy pierwszym TAKIM bólu w TAKIM miejscu, uznałam, że na 99% będzie powtórka z rozrywki, więc nie czekając na to aż z nogą będzie już bardzo źle (a to stało się ostatnim razem w ciągu 20 godzin), wdrożyłam wszystkie punkty leczenia pierwszego rzutu. Na szczęście w mojej zamrażarce wciąż leżakuje kompres żelowy, który pożyczyła mi mama na okoliczność ostatniego incydentu. Dziś mogę stwierdzić, że progresji brak, a to już daje nadzieję i oznacza dobre wiadomości. Jest - mam nadzieję - szansa, że tym razem potrwa to krócej i nie unieruchomi mnie zupełnie, jak to miało miejsce ostatnio.
Ale wróćmy do wyjaśnień... piątek, pogoda, noga... wszystko to sprawia, że oto mam chwilę na to, by jednak coś napisać.

Panienka moja Wu w II klasie radzi sobie całkiem dobrze, choć trzeba mi przyznać, że doprowadza mnie dziewczyna do szału tym, że w głowie ma chmury (jak sama twierdzi). Niemal codziennie okazuje się, że nie zabrała ze szkoły książek, których potrzebuje do zrobienia zadania domowego, więc trzeba biegać z powrotem i przymilać się do pani recepcjonistki, coby klucz swój użyczyła i do klasy wejść pozwoliła. Nie wiem już, czy bardziej mnie to śmieszy, czy wkurza. Do kompletu dziś zgubiła (Panna Wu, nie pani recepcjonistka) bluzę, a gdy nie była w stanie jej odzyskać, orzekła beztrosko, że mam się nie martwić, bo panie ze świetlicy oddadzą bluzę w poniedziałek. Cóż rzec?

All rights reserved/lady_in_red
Nie pamiętam, czy wspominałam, że w pewnym momencie wakacji coś we mnie dojrzało (i było to bezsprzecznie efektem mojej choroby, leczenia, przeszczepienia i powrotu do zdrowia) i podjęłam decyzję o "powrocie do korzeni". Nie, nie, nie wróciłam do szkoły, ale uczę. Są to lekcje indywidualne z dziećmi z problemami, jak dysleksja, dysgrafia oraz inne zaburzenia czy dysfunkcje. I prawda jest taka, że brakowało mi tego bardzo. Pisanie jest fantastyczną pracą, która daje mi satysfakcję i morze wolności, ale jeśli ktoś całe życie chciał uczyć, to będzie mu tego brakowało. Cieszę się, że się przełamałam, dojrzałam do tej decyzji i odsunęłam na bok strach pt. "a co będzie, jeśli rak wróci i będę musiała zostawić te dzieci?"

Co poza tym? Moje życie toczy się spokojnie, choć... tygodnie uciekają jeden za drugim i trochę trudno mi się z tym pogodzić. Nie ukrywam, że onkodemony tańczą nade mną coraz bliżej i coraz nachalniej. Niby panuję nad sytuacją, niby nie zagłębiam się w ciemne scenariusze, a jednak coraz częściej maltretuję swój nadobojczykowy węzełek, który został, bo został, ale nie oznaczał niczego złego. Miętolę go regularnie, oceniając czy aby mu się nie zdarzyło przytyć, urosnąć, cokolwiek...
A prawda jest taka, że z każdym dniem, tygodniem, będzie ciężej nad tym zapanować. Kontrola w listopadzie. Nie jestem pewna, którego, bo jeśli nie muszę, to nie grzebię w onko-dokumentach.

Niezmiennie proszę wszystkich tych z Was, którzy dobrze mi życzą (nawet jeśli robią to anonimowo, po cichu), trzymajcie za mnie kciuki. Za wyniki. Za to, żeby onkologia i hematologia już na zawsze zostały dla mnie jedynie wspomnieniem oraz miejscem, gdzie bywam wyłącznie w celach kontrolnych.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Tyyyle się działo...

All rights reserved/lady_in_red
... że znowu będzie symbolicznie, bo nie sposób o wszystkim.
Pamiętacie zapewne, że ostatnio pijana ze szczęścia wróciłam z dalekich wojaży... i jak to po pijaństwie bywa, odchorowałam sprawę solidnym kacem.
Gdy endorfiny się uspokoiły, dotarło do mnie, że od teraz będę tęsknić jeszcze bardziej. Chcieć jeszcze mocniej. Jeszcze więcej. I z jeszcze większą siłą będzie katowała mnie świadomość, że takie weekendy, jak tamten, to wyjątki. Że na kolejny taki przyjdzie mi czekać rok (co najmniej). I będzie mi jeszcze bardziej żal. Że jest, jak jest. I że to tak daleko.... Nie pomagał też fakt, że możliwości gadania od rana do nocy miałyśmy niewiele po tamtym weekendzie. A teraz Zielone Spojrzenie odpoczywa nad Bałtykiem, więc jest już zupełnie poza moim zasięgiem.
Eh... Wpatruję się w relacje z urlopu. Delektuję się zdjęciami, wsłuchuję w szum morza na filmiku... I to mi musi wystarczyć póki co.
Oczywiście, urlop nie będzie trwał wiecznie, w końcu wróci i będzie i będziemy razem, jak dotychczas. Tylko... To jest dokładnie taka sama sytuacja, jak ta, opisana przez Krasickiego:
Czegóż płaczesz? – staremu mówi czyżyk młody –
masz teraz lepsze w klatce niż w polu wygody”.
„Tyś w niej zrodzon – rzekł stary – przeto ci wybaczę;
Jam był wolny, dziś w klatce i dlatego płaczę.”
Nie będę ukrywała... Po takim weekendzie, po tym... powrót do "jak dotychczas" jest wyjątkowo trudny. Ale przywyknę. W końcu człowiek jest w stanie przywyknąć do wszystkiego, prawda?

Wkrótce po moim powrocie, dane mi było także doświadczyć funkcjonowania bez prawej ręki (tak! jestem praworęczna). Łokieć tenisisty (o ironio!). Kto miał wątpliwą przyjemność doświadczenia, ten zrozumie. Cóż rzec... Dwie doby płakałam niemal 24 h/dobę. Nie tylko z bólu, ale i z bezsilności, bezradności i braku samodzielności. Leki nie działały. I chociaż... a może właśnie dlatego? No w każdym razie, choć znam tę bezradność, kiedy ciało robi co chce, a dusza za słaba jest, by nad tym ciałem zapanować... kiedy ból jest tak silny, że można już tylko leżeć i płakać... to te dwie doby zmęczyły mnie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Doznałam przerażających uczuć, które mieszały się ze sobą i tańczyły mi przed oczami, chichocząc złośliwie.
Na szczęście w trzeciej dobie mieszaniny leków zaczęły pomagać, mrożenie łokcia - również. Do tego temblak i... jakoś się wylizałam po 9 dobach. Dziś funkcjonuję już bez leków, łokieć prostuje się zupełnie, ale czuć, że jest słaby i mocno oberwał. Czuć to zwłaszcza, gdy przesilę czy dźwignę coś cięższego. Niemniej... cieszę się, że "leczenie pierwszego rzutu" przyniosło efekt (i to relatywnie szybki).

All rights reserved/lady_in_red
3 sierpnia mój tatuś świętował 60 urodziny. Z tej okazji także i on - został "wkręcony" przez nas (czyli swoje dzieci oraz zięciów) w imprezę niespodziankę. Napisałam "także", bo odnoszę wrażenie, że wspominałam wcześniej o tym, że z okazji przejścia na emeryturę oraz urodzin (co właściwie ściśle się ze sobą wiąże) - taką samą (w zarysie) imprezę wyszykowaliśmy dla mamci. Tym razem pogoda dopisała aż nadto. Było gorąco, więc dzieciaki mogły szaleć do woli. Był tort. Były prezenty. Były życzenia, wielkie ognisko i grill. Gdyby tak przymknąć oko na latające dookoła osy - byłoby idealnie. Nawiasem mówiąc, trzeba będzie pewnie ogarnąć jakąś nową miejscówkę do grillowania z dużym wybiegiem dla nieletnich, bo na tej aktualnej, roi się od os, których wcześniej tam nie widywaliśmy.

Szykujemy się powoli na powrót do szkoły. Tak stopniowo, coby nie zaburzyć trwających wakacji. Coby nie zmienić sierpnia w "prawiewrzesień". Odnoszę przy okazji wrażenie, że mnogość kolorowego wszystkiego do szkoły, cieszy bardziej nas - dorosłych, niż te dzieciaki, które mają z tego wszystkiego korzystać od września. I w zasadzie trochę trudno się dziwić. Wszak żyją one w czasach, kiedy wszystkiego kolorowego i w milionie wariantów jest na co dzień pełno wszędzie. Nie znają tego, czym zadowalać musieliśmy się my - kiedyś.
Szykujemy się też powoli do wyjazdu Pana Męża do sanatorium... Choć w sumie, to przede wszystkim ja się szykuję, bo on... jak to on... ma na wszystko czas i zajęty jest całą toną innych rzeczy.

Mamy też plan wyjazdowy. Krótki, bo krótki, ale lepszy taki, niż żaden. Chciałabym bardzo, żeby doszedł do skutku, więc... trzymajcie kciuki! ;)


poniedziałek, 16 lipca 2018

Pijana ze szczęścia.

Wróciłam. Od stóp do głów wypełniona endorfinami. Ze szczęściem, pływającym w żyłach. Wciąż jeszcze nie dowierzając, że to mi się nie przyśniło. Że było.

Jestem tak absolutnie zachwycona tym, że się udało, że miałyśmy okazję, by patrzeć sobie w oczy, śmiać się i zarywać noce. Rozmawiać. I być. Tak absolutnie zachwycona, że każde słowo wydaje mi się zbyt banalne, zbyt blade, zbyt nie takie, aby oddać to wszystko.

Ani jednego zdjęcia w telefonie, czy na karcie aparatu, za to miliard w głowie. Zdjęć i filmów. Niezniszczalnych. Takich, którym nie stanie się nic od "padniętego dysku", czy karty SD, która zginęła. Chłonęłam całą sobą te chwile. Słowa. Ruchy ust. Gesty. Wyrazy twarzy. Zapach. Śmiech. Żarty. Wygłupy. Zwierzenia. Tłumaczenia. Pytania. Ten czas - taki tylko dla nas. Czas w zasadzie bez spoglądania na zegarek. Bez wszystkiego tego, co rozprasza. Co stresuje. Co odciąga w innym kierunku. Tylko ja i Ty, Zielone Spojrzenie. Nasz czas.

Ten weekend był bajką, która stała się rzeczywistością. Marzeniem, które przestało nim być.  Prezentem najpiękniejszy, jaki można dostać.

Ale było też coś jeszcze. To uczucie, które momentami ściskało gardło i nie pozwalało złapać tchu. Wszechogarniające szczęście, mieszające się z poczuciem, że oto doświadczam tego, o czym myślałam, że już nie doświadczę. Takie znajomo podobne do tego, jakiego doznałam rok temu w czasie wakacji nad Soliną. Gdy z jednej strony moczyłam stopy w "tej wodzie", jadłam w "tej knajpie", patrzyłam na "te góry" i chodziłam "tymi dróżkami", a z drugiej nie mogłam uwierzyć, bo jeszcze niedawno, leżąc na łóżku oddziału hematologii lub oddziału przeszczepiania szpiku, wydawało mi się, że już nic mnie więcej nie spotka. Już niczego nie będzie. Niczego nie doświadczę. Niczego nie spróbuję. Nigdzie nie wrócę. Nie będę.
Gdyby ktoś z Was miał ochotę, nie pamiętał, nie czytał, nie wiedział - TUTAJ klika i już wie :)

Czuję się zaczarowana. Zakochana jeszcze bardziej. Zachwycona. Urzeczona. I wdzięczna. I nie mam już żadnych wątpliwości. Niczego z tego, co towarzyszyło mi cztery lata temu, gdy miałam okazję po raz pierwszy. W tym miejscu zrobiłam przerwę, żeby podlinkować ten post z tamtego czasu, ale po zapoznaniu się z nim, okazało się, że napisałam go "na około". Zostawiając sobie te arcydurne tajemnice. Więc... więc nie porównam. Niemniej - powtórzę - dziś nie mam wątpliwości. Nie rozprawiam nad pobudkami. Bo dziś... dziś wiem. I nie tylko dzięki temu weekendowi. Po prostu te cztery lata dały mi tę pewność. Utwierdziły w przekonaniu. I choć tłusty druk zawsze mile jest widziany, ewentualnie jakiś transparent z dużymi drukowanymi literami - to tak naprawdę, nie są mi potrzebne, by wiedzieć.

To jest miłość. I kropka.

sobota, 7 lipca 2018

Wsiąść do pociągu byle jakiego...

Tak właściwie to nie do pociągu, tylko do autobusu. I tak właściwie, to nie do byle jakiego, tylko do bardzo konkretnego. Chodzę pijana z radości i czuję się, jakbym miała eksplodować konfetti :D gdzieś z samego środka mego uradowanego serca.
No zwariowałam ze szczęścia.

Część z Was pewnie kojarzy, że już kiedyś miało się stać  → Tutaj, dla przypomnienia. I że później okazało się, że jednak całowania nie będzie...  Minął rok z drobnym hakiem i temat powrócił. A właściwie nawet nie tyle powrócił - bo on w ciągu tego roku wracał kilkakrotnie - po prostu się stało. Dwa dni temu. Ot tak, w czasie jednej z tych całkiem zwyczajnych, nie zapowiadających niczego rozmów, Zielone Spojrzenie rzuciło
a powiedz, co Ty robisz 14-15 lipca?
może byś wpadła, mam weekend bez dzieci
I gdy okazało się, że "nie mam chyba żadnych planów", z głupa wstałam i zapytałam Pana Męża, czy widzi w tym jakiś problem (generalnie chodziło o zapewnienie opieki Panience Wu). Pan Mąż podumał chwilę i odrzekł, że da sobie radę, a Panienkę weźmie ze sobą do pracy, co z pewnością bardzo ją ucieszy.
No i tak się właśnie stało. Tak zwyczajnie. Po prostu.
Bilety już są. Wszystko ustalone. No nie mogę się doczekać.
Oczywiście towarzyszą mi wszystkie te emocje i lęki, które za każdym razem, gdy miałyśmy się spotkać lub gdy się spotykałyśmy... Ale nic to. Delektuję się tym oczekiwaniem na piątek. I tak mi jest dobrze...

sobota, 26 maja 2018

Dni płyną...

All rights reserved/lady_in_red
... tak, wiem że mało odkrywcze to. Mam świadomość, że brzmi jak banał, ale... od czegoś trzeba zacząć, prawda ;) Zawsze tak miałam, wystarczyło tylko zacząć, a potem już jakoś szło. Liczę, że tym razem będzie podobnie.

Chciałabym powiedzieć, że nic się specjalnego nie dzieje. Że moje milczenie spowodowane jest tym, że zwyczajnie nie mam o czym pisać, bo dni upływają mi na "robieniu zwyczajnych rzeczy". Ale, ale... czyż to nie właśnie ze zwykłych rzeczy składa się życie?
Ostatni czas mija pod znakiem przygotowań do szkolnego Dnia Rodziny (czyli - jak pewnie nietrudno się domyślić, zmiksowanego Dnia Matki, Dziecka i Ojca). Impreza z tej okazji odbędzie się już w poniedziałek (28 maja). Zachodu z tym wszystkim było trochę, bo i upominki dla dzieciaków trzeba było kupić (a najpierw wybrać coś, z czego się ucieszą, co sprawi radość i zajmie choć na chwilę, a przy tym zmieści się w ubogim klasowym budżecie), ogarnąć kwestię podziału obowiązków pomiędzy naszą "klasową trójkę", i na gwałt załatwiać słodycze na nagrody w konkursach (które odbędą się w czasie imprezy), napoje dla dzieci (które nie były planowane w budżecie, bo Dnia Matki i Ojca miało w ogóle nie być w kalendarzu szkolnych imprez, a Dzień Dziecka miał ograniczyć się do upominków lub jakiegoś atrakcyjnego dla dzieciaków wyjścia) oraz dodatkowych zasobów wody na okoliczność "masowej" imprezy w wysokiej temperaturze.

All rights reserved/lady_in_red
Na szczęście udało się pozałatwiać właściwie wszystko i dostarczyć do szkoły tak, żeby w poniedziałek niczego już nie musieć targać. Dodatkowo Panna Wu zakwalifikowana została do grupy reprezentacyjnej baletowej, co wiąże się z tym, że mimo iż jej klasa nie "obsługuje" artystycznie Dnia Rodziny (bo "obsługiwali" Boże Narodzenie), to i tak muszę ją wyszykować, wyczesać, przygotować i dostarczyć na czas ;) Wolałabym nie, bo byłoby mniej stresu o poranku (muszę być zwarta i gotowa w szkole na 7, z wyczesanym dzieckiem, gotowym do przebrania i makijażowania ;)
No ale... Przecież nie będę ograniczała jej pasji, prawda? Tym bardziej dla własnej wygody nie będę, prawda? Więc nie pozostaje mi nic innego, jak nastawić budzik na jakąś morderczą godzinę poranną i jakoś to wszystko ogarnąć. Innej opcji nie widzę.

All rights reserved/lady_in_red
A potem... Potem zostanie nam do ogarnięcia zakończenie roku. I to będzie koniec. Aż trudno uwierzyć. Cały czas nie może do mnie dotrzeć, że za 3 tygodnie moja dziewczynka odbierze swoje pierwsze świadectwo. A przecież... dopiero co sprawdzałam listy przyjętych do szkoły i cieszyłam się, że się dostała. Dopiero co kompletowaliśmy wyprawkę. Dopiero co zaprowadziłam ją, nieco oszołomioną ilością "dużych uczniów" do jej nowej szkoły. I dopiero co - odrobiłam z nią jej pierwsze zadanie domowe. A tu już koniec roku. Szok i niedowierzanie.

Poradziła sobie, ale to akurat nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. Dobrze wiem, że jest inteligentna, bystra, zdolna, cierpliwa w dążeniu do celu i maksymalnie zdeterminowana, by go osiągnąć. To wszystko sprawia, że jest jedną z najlepszych. To piękne świadectwo będzie. Jestem z niej dumna. I z tego, jak dobrze radziła i radzi sobie z napotykanymi trudnościami, jak wytrwałością i wiarą we własne możliwości - sięga po najwyższe nagrody.

Dziś Dzień Matki. Jeden z tych dni w roku, kiedy z całą mocą, podniesioną do n-tej potęgi czuję nie tylko dumę, ale i wdzięczność za to, że ją mam. Że jest moją córką. Dzień, kiedy z całą mocą przepełnia mnie świadomość, że bycie jej mamą jest dla mnie zaszczytem i najwyższym wyróżnieniem. I to mnie wzrusza. Rozmiękcza. Sprawia, że jestem szczęśliwa.

niedziela, 6 maja 2018

Jestem!

All rights reserved/lady_in_red
Jestem, żyję i mam wyrzuty sumienia, że nie udaje mi się znaleźć czasu na to, by napisać tu choć kilka słów... No ale jest, jak jest. A dodatkowo - ostatni czas, obfitujący w cudowną pogodę, bajeczne słońce i wysoką temperaturę - nie sprzyja pisaniu. Rozumiecie mnie, prawda?

Tak na szybko - spróbuję streścić co i jak... Kontrola w Krakowie. Uh, co to był za dzień... Zaczęło się od tego, że nasze auto nie odpaliło. No zgon i kropka. Cała zapłakana zadzwoniłam do ojca rodziciela mego, czym doprowadziłam go na skraj zawału, bo myślał (biedak), wybudzony ze snu o 4 z minutami, że mieliśmy wypadek. Ogarnął się i przyjechał zabrać nas do tego Krakowa (chwilę to trwało, bo jednak z łóżka go wyciągnęłam, a do pokonania miał 35 km). Jechaliśmy sobie radośnie do czasu aż nam na autostradzie auto rodziciela nie strzeliło. Mieliśmy tyle szczęścia, że stało się to blisko zjazdu na MOP. Siłą rozpędu udało nam się zjechać. Utknęliśmy, mając około 75 km do Krakowa. Ojca zabrała laweta (wraz z jego rozwalonym autem), a Pan Mąż mój zadzwonił do swojego szefa i prosił o pomoc. Dojechał do nas i zawiózł pod sam szpital. Modliłam się, żeby nie przepadła mi kolejka, ale... Okazało się, że Doktor eM spóźniona, bo "korki". Nawet nie wiecie, jaką poczułam ulgę.
W związku z późnym przybyciem mym - byłam ostatnia do przyjęcia. Ale lepiej być ostatnim, niż być nieprzyjętym, zgadza się?

Wynik TK... Zasadniczo jest dobry i na tym się skupiam... Choć minę musiałam mieć słabą, gdy czekałam z nim w ręku na swoją kolej do Doktor eM. Czekając, spotkałam moją Doktor Kasię, która zagadnęła do mnie i zapytała, co ja taka markotna. Przejrzała wyniki (zarówno z TK, jak i z USG) i orzekła, że nic tam nie ma. Zapytałam więc o guz w płucu, czyli sprawcę mojego wyglądu... I dowiedziałam się, że to może być tysiąc różnych rzeczy, choćby infekcja. No i że w tej chwili jest za mały, żeby go ktokolwiek ruszał, badał itd., ale nie wygląda na klasyczną wznowę.
Doktor eM też z uśmiechem orzekła, że wszystko ładnie, jestem zdrowa i tak dalej. Nie byłabym sobą, gdybym i jej nie zadała pytania o ów guz. Usłyszałam, że jest do obserwacji, że może być po chemii i na tę chwilę nic się więcej o nim nie da powiedzieć. Tak więc... musiałam wrócić do domu, przekonując siebie, że to nie jest nic groźnego. Że to nie jest żaden nowy (czy stary) rak. To trzymilimetrowe nic, które nie zrobi mi krzywdy, nie zamknie w szpitalu, nie każe walczyć znów o życie i... którego nie będzie w następnym badaniu.



Kolejna wizyta w listopadzie. Wyobrażacie sobie? Tyyyyyyyle czasu wolności. I ten termin również skłania mnie ku teorii, że ów guz na tę (czy tamtą, bo jednak wizyta w Krakowie odbyła się 27 marca, a więc już "chwilę" temu) chwilę nie wyglądał jakoś bardzo groźnie. Bo gdyby - to do kontroli byłby może po 3 miesiącach, a nie po 8, prawda?

A co poza onko-wieściami?
W tzw. międzyczasie zaliczyliśmy badania Panienki Wu i jej węzłów, które są wyczuwalne od roku lub dłużej. Do USG były dwa podejścia, bo pierwsza pani doktor, gdy w trakcie wywiadu dowiedziała się o moim chłoniaku, wpadła w histerię i tak się zamotała, że trudno mi było ocenić, czy jej niepewność co do obrazu węzłów jest wynikiem owej histerii, czy też coś tam się dzieje. Drugie badanie zrobiliśmy już na NFZ. Doktor orzekł, że węzły są odczynowe, a Panience Wu powiedział, że będzie żyła długo i szczęśliwie. Stresu, jaki mi towarzyszył w tamtym czasie - nie życzę nikomu. O tym, jak wielką poczułam ulgę, gdy bez wahania postawił diagnozę - nie muszę chyba mówić.

Poza tym - spędziłyśmy z Panną Wu wariacko-cudowny tydzień u mojej siostry, gdzie spacerowałyśmy, piknikowałyśmy, grillowałyśmy, gadałyśmy do nocy i robiłyśmy mnóstwo innych przyjemnych rzeczy. Żal było wracać, ale... pocieszam się tym, że koniec roku szkolnego już za 7 tygodni :D

Póki co zaś - szykujemy Pannę Wu na jutrzejszą wycieczkę klasową.

No. To na szybko chyba tyle. Mam nadzieję, że uda mi się szybciej zmobilizować i odezwę się wkrótce. Trzymajcie się ciepło! I trzymajcie za mnie kciuki. Żeby żadne dramaty, wznowy czy inne okropieństwa już mi się nigdy nie przydarzyły.

piątek, 30 marca 2018

Wielkanocnie...


Dziś tylko tyle. Myślałam, że uda mi się jeszcze przed Świętami napisać o kontroli w Krakowie, ale wyszło inaczej. Więc... dziś z życzeniami, a po Świętach (mam nadzieję) nadrobię zaległości.
Trzymajcie się ciepło!

środa, 14 marca 2018

O tym, jak świętowaliśmy 8 urodziny Królewny


Imprezka odbyła się 10 marca (nawiasem mówiąc, dzień ten był jednym z przewidywanych terminów porodu). Punktualnie o 13:00 zjawiła się większość gości. Napracowaliśmy się z Panem Mężem, bo dekorowaliśmy mieszkanie nocą, żeby Panna Wu miała niespodziankę, gdy rano wstanie. W całym mieszkaniu zawisło blisko 150 balonów (kilka nie przeżyło nadmuchiwania), 25 pomponów, które przez kilkanaście dni przed przyjęciem, robiłam z bibuły, serpentyny i brokatowe wstążki. Tort i tęczowe ptasie mleczko wyszły mi super. Szczególnie z tortu byłam zadowolona, bo Panienka Wu miała życzenie, by był czekoladowy, więc pierwszy raz w życiu robiłam krem budyniowy - czekoladowy z michałkami oraz budyniowy - chałwowy. Brzegi dekorowałam kulkami Maltikeks (po kilku kulkach uznałam, że straciłam rozum, wpadając na taki pomysł). Niemniej - tort smakował każdemu, bez wyjątku. Nawet teściowa, która zazwyczaj stwierdza, że "dla niej za słodkie", tym razem chwaliła (na przyjęciu jej nie było, poczęstowana została następnego dnia). Mama ulubionej przyjaciółki mojej córki, dostała kawałek tortu na wynos i wczoraj podczas rozmowy na zupełnie inny temat stwierdziła, że jej mężowi, który uwielbia słodycze, bardzo smakowało i że super wyszło, bo nie było mdłe, co się w czekoladowych tortach często zdarza.

Jestem więc zadowolona.
All rights reserved/lady_in_red

Panienka Wu była szczęśliwa i śmiała się od ucha do ucha. I to jest dla mnie największa nagroda za pracę, jaką wykonałam w czasie okołoprzyjęciowym. Prezenty (absolutnie wszystkie!!!) bardzo jej się podobały. Od przyjaciółki dostała zestaw Doh Vinci, od chrzestnej mamy płótna malarskie z farbkami i akcesoriami, od cioci - pierwszą część Harrego Pottera i bajeczny różowo-neonowy portfel, stylizowany na jednorożca, od dziadków sukienkę i kopertę, od II babci (która wyręczyła się mną) książkę o Wampirkach (dziewczyny Wampiry), dużą śniadaniówkę z motywem Star Wars oraz "Całkiem inną kolorowankę" również ze Star Wars, od nas zaś... Profesjonalny mikrofon bezprzewodowy bluetooth z głośnikiem - hit imprezy i zabaw generalnie. Cieszę się przy tym, że moje dziecko, choć oczywiście - jak każde dziecko - czeka na prezenty, umie się z nich cudownie cieszyć, to ma pełną świadomość tego, że one tak naprawdę nie są najważniejsze. Że najważniejszym prezentem jest to, że jesteśmy wszyscy razem, że się kochamy, że nikogo nie brakuje... To jeden z efektów mojego chorowania. Moja ośmiolatka bardzo wcześnie nauczyła się wartościować życie, doceniać to, co prawdziwie ważne, widzieć więcej, patrzeć inaczej itd.

All rights reserved/lady_in_red
Na koniec tylko dodam, że tak, jak niektórzy po imprezach mają kaca, moje dziecko postanowiło mieć gorączkę. Od niedzieli choruje, więc nie chodzi do szkoły i walczy dzielnie z jakimś -miejmy nadzieję- wirusem. Dla pewności, jutro wezmę ją do kontroli, niech pediatra zobaczy, czy ona faktycznie już raczej zdrowieje.
I z grubsza to byłoby tyle w temacie.
Wkrótce będę miała do powiedzenia więcej, w piątek bowiem wybieram się do Magicznego Krakowa na kolejną TK. Mam nadzieję, że z tym pisaniem pójdzie mi lepiej, niż ostatnio, ale... no nie składało się. Pracy dużo, załatwiań różnego rodzaju, wizyta kontrolna w Magicznym Krakowie (1 marca była), potem te przygotowania do urodzin, a jeszcze później... tak naprawdę ów wirus zaatakował nie tylko Panienkę Wu, ale i mnie. Różniło nas tylko to, że ona miała bardzo wysoką gorączkę, a ja nie, za to mnie bolało gardło - jej nie. No i dziś ona wydaje się być w lepszym ode mnie stanie.
Pozdrawiam Was serdecznie, pamiątkowe urodzinowe zdjęcia zostawiam i... do zobaczenia niebawem!

All rights reserved/lady_in_red

PS A tak moja "Wariatka - Ośmiolatka" prezentowała się do zdjęć nie w dniu przyjęcia, tylko w dniu swoich urodzin, 28 lutego.

All rights reserved/lady_in_red


All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red
All rights reserved/lady_in_red

środa, 28 lutego 2018

Tak, tak... wiem, że

...przepadłam jak kamień w wodę. Wiem, mam tego świadomość. Wiele się działo i tak jakoś wyszło. Dziś zresztą... też nie na długo przyszłam. Chciałam symbolicznie. Bo dziś wyjątkowy dzień jest.
Moja Królewna (zwana Panną Wu) skończyła 8 lat. Osiem. Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe. Każdego roku coraz bardziej nie wiem, jakim cudem.
Imprezowała dziś w szkole. Było "sto lat", były życzenia i mnóstwo cukierków, którymi obdarowywała życzących jej. Ja i Pan Mąż - obudziliśmy ją rano gromkim "sto lat" - reszta będzie 10 marca. To właśnie na wtedy zaplanowaliśmy przyjęcie. I wtedy też będzie jakaś relacja (mam nadzieję).
Póki co - zdjęcie wyjątkowe, bo nasze pierwsze, zrobione w szpitalu, gdy tylko mogłam ją przytulić. Nigdy nie zapomnę, jak wtedy pachniała. Nigdy nie zapomnę, co wtedy czułam. Jestem szczęśliwa i dumna. Bo bycie jej mamą to dla mnie zaszczyt.

All rights reserved/lady_in_red

czwartek, 18 stycznia 2018

Czekam na ferie...

Jestem zmęczona. W zasadzie chyba nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Być może to banalne odkrycie, ale... człowiek się jednak przyzwyczaja bardzo do schematów, do jakiegoś rytmu dnia, kształtu, tego jak wygląda codzienność... Od czasu, kiedy Pan Mąż mój ze swoją zoperowaną nogą przebywają w domu 24 h/dobę, wszystko stoi na głowie. Wszystko jest jakby nie tak. I choć staram się robić to, co robię zwykle - czyli wtedy, kiedy on jest w pracy - jakoś słabo to wszystko wychodzi. Już sam fakt, że wszystko jest wszędzie, że łóżko jest rozłożone ciągle (bo trudno je złożyć, kiedy on musi leżeć, prawda?), działa na mnie frustrująco. Nie narzekam, bo wiem, że kiedy ja chorowałam, kiedy byłam po przeszczepie itd., to też "wszędziebyłowszystko" i żyliśmy. Mówię o tym dlatego, że dumając nad powodem mojego zmęczenia i zniechęcenia do prac jakichkolwiek - wydumałam, że oto może być powód. Przywykłam do pewnego schematu. Do tego, jak wygląda nasze życie, nasz dzień, tydzień, weekend. I nagle wszystko się zmieniło. No a do tego - przybyła mi osoba, którą trzeba obsługiwać, jak dziecko ;)

Jak wiadomo, plan świąteczno-sylwestrowy był taki, że zjawimy się u mojej siostry i spędzimy razem ten wolny czas. Grypa pokrzyżowała nasze plany, dlatego zaplanowaliśmy spotkanie w czasie ferii. Mam nadzieję, że tym razem nikt się nie rozchoruje oraz że nie stanie się nic, co przeszkodziłoby nam plany zrealizować.

A poza wszystkim - potrzebuję tych ferii, żeby móc przestać wstawać "w środku nocy", przestać pilnować zadań domowych, odpocząć od myślenia o wszystkim, co związane ze szkołą, zajęciami dodatkowymi, szkolnymi potrzebami itd. Zdecydowanie potrzebuję resetu.

Ferie u nas za tydzień. W piątek - ostatni dzień przed feriami, dzieciaki będą bawiły się na szkolnym balu, w związku z czym czeka mnie trochę załatwień i przygotowań, ale jestem dobrej myśli. Nie będzie tego dużo, więc myślę że pójdzie gładko.

Zabawne, że będąc dorosłym można czekać na ferie, jak dziecko. Cieszyć się na nie, jak dziecko... Jeszcze tydzień, dam radę ;)
A później wymyślę, jak te dwa tygodnie wykorzystać, jak zaplanować, kiedy pojechać itd.
Trzymajcie się ciepło! I do zobaczenia wkrótce (mam nadzieję).

niedziela, 7 stycznia 2018

Dziś krótko, o Julianie

All rights reserved/lady_in_red
Zastanawiałam się dziś intensywnie...

Czy jeśli jedną z ulubionych "miejscówek" naszego Króla  Kota Juliana jest pralka (pakowana od góry, bardzo często otwarta, bardzo często zapakowana - oczekująca na włączenie dnia następnego)... etap widoczny na zdjęciu - nie powinien mnie dziwić, prawda?

Powinno być dla mnie oczywiste, że wypranego Kota Króla Juliana należy potem rozwiesić i wysuszyć... Zgadzacie się ze mną?

Wyobraźcie jednak sobie, że pomimo świadomości ulubionej miejscówki... pomimo wyrobionego nawyku pt. "sprawdź, nim włączysz pranie, czy nie ma tam gdzieś kota", nie spodziewałam się, że oto moim oczom ukaże się ten oto obraz. Najpierw chciałam udławić się śmiechem... a potem - rzuciłam się do szuflady po aparat, by uwiecznić tę wyjątkową chwilę. Tak, proszę Państwa! W moim domu bez tego kota, byłoby o wiele mniej zabawnie ;)

piątek, 5 stycznia 2018

Ależ to były Święta...

All rights reserved/lady_in_red
Długo zbierałam się w sobie, żeby napisać choć kilka słów o tym - jak by nie patrzeć - niecodziennym czasie. Okres świąteczno-noworoczny 2017 oceniony został przeze mnie, jako najgorszy chyba w moim życiu. Prawda jest taka, że takiego koszmaru nie przeżyłam nawet wtedy, kiedy miałam aktywnego raka.

Cóż się stało? Grypa, proszę Państwa. Grypa.
To znaczy tak - o infekcji u Panny Wu, zdążyłam napisać. Wirus szalał w szkole, zdziesiątkował dzieci, siłą rzeczy więc dopadło i Panienkę. Gorączkowała przed Świętami, po 5 dniach doszedł katar, zatkane ucho, bóle w okolicy łuków brwiowych. Leczyłam ją tak, jak leczy się wirusowe infekcje z gorączką i dziecko się wylizało. Ja zaś... owszem, po-smarkiwałam już jakiś czas, ale że generalnie było w porządku oraz, że generalnie strasznie dużo miałam na głowie, trzeba było jakoś ogarniać sytuację.

Udało mi się przygotować potrawy wigilijne, zrobić sernik, kasztanki, sałatkę, przytargać do domu (wcześniej) sto kilogramów zakupów, ogarnąć prezenty itd. Wigilia była piękna, wszystko pyszne, prezenty trafione, każdy zadowolony. Poszłam spać i... I już nie wstałam z łóżka. Począwszy od pierwszego dnia Świąt, przez 5,5 doby leżałam jak martwa i na przemian płakałam z bólu i podsypiałam ze zmęczenia. Nie jadłam, siłą woli piłam, żeby się nie odwodnić. Bolał mnie każdy cm2 skóry, każdy mięsień, każda kość, każda tkanka. Bolało mnie całe ciało, któremu w absolutnie żadnej pozycji nie było dobrze. "Po ścianach" chodziłam do toalety (czasem też z pomocą Pana Męża), nogi się mnie nie słuchały, nie było mowy o tym, żebym zrobiła cokolwiek. Leżałam i płakałam. Po 5 dobach spadła gorączka i choć wciąż nie mogłam jeść, poczułam ulgę (bo i ból całego ciała stał się bardziej wrażliwy na leki p/bólowe). Prawda jest taka, że grypa, która zaatakowała moje ciało, dała mi tak popalić, jak przeszczep szpiku (albo i bardziej). Nie było magii, nie było wyjątkowości, plany wyjazdowe wzięły w łeb, nie spotkałam się z rodzicami i siostrą, z siostrzeńcami i szwagrem... nie podtrzymaliśmy sylwestrowej tradycji i w ogóle wszystko było nie tak, jak być powinno.


All rights reserved/lady_in_red
Na szczęście jest właściwie po wszystkim. Został mi katar (lekki) i kaszel. No ale... z tego co wiem, takie po-grypowe atrakcje mogą trwać nawet kilka tygodni, więc liczę na to, że mój organizm i z tym sobie poradzi.
Bardzo chciałam, żeby zobaczyła mnie moja lekarka (i Pannę Wu, bo był taki moment, w którym myślałam, że jednak bez antybiotyku się u niej nie obejdzie), ale niestety. Telefonicznie nie było możliwości zarejestrowania się. Wysłałam więc Pana Męża do przychodni, by uczynił to osobiście. Zadzwonił jednak do mnie, że drogę od wejścia do okienka rejestracji (jakieś max 3 metry) pokonywał 15 minut, bo przychodnia jest wypełniona ludźmi maksymalnie. Oczywiście, gdy już dopchał się do okienka, usłyszał że oto panuje grypa i nie ma opcji, żeby się "na zeszyt" zarejestrować. Polecono mu, bym przyjechała i błagała lekarkę o przyjęcie. Nie skorzystałam. Bo po przeanalizowaniu sprawy uznałam, że taka wycieczka, błaganie i czekanie na swoją kolej - tylko pogorszy mój stan, a prawda jest taka, że na grypę lekarstwa nie dostanę. Zalecenia znam, wiem co robić, więc... trzeba poczekać. W zanadrzu miałam skorzystanie z soru, gdyby była taka konieczność, na szczęście jednak nie było.

W tym roku udało mi się zrobić kilka fajnych zdjęć w Wigilię. I dobrze, bo później już nie miałam na to siły i nie było sposobności (w świątecznym śniadaniu nie brałam udziału). Szczerze mam nadzieję, że te Święta były takie wyjątkowe i nigdy już więcej nic podobnego mi się nie przydarzy. Koszmar, jakich mało!

Przed Świętami rozważałam kwestię pogodzenia choinki i kota. I muszę Wam powiedzieć, że Julian stanął na wysokości zadania. Choinkę celowo ubraliśmy tak, by dół był uboższy w kuszące ozdoby, a do tego te, które się tam znajdowały, są plastikowe/styropianowe, żeby szkód nie było. Ale kot zaatakował  bombki dopiero niedawno. Dobrze wychowany wiedział, że dopóki trwają Święta - choinka jest nietykalna :D

All rights reserved/lady_in_red


Obserwował ją z parapetu, wylegiwał się pod nią (odsłaniając tylko stabilizator-stojak z płyty OSB, przykryty normalnie woalem). Był naprawdę grzeczny i niczego nie niszczył. Choinka w całkiem dobrej formie stoi do dziś. Jutro zapewne zostanie zutylizowana (w moim domu ubiera się ją w Wigilię i rozbiera w Trzech Króli). No ale szkód nie było, więc jestem zadowolona i... dumna z kociaka.