Polub mnie

środa, 6 grudnia 2017

W tym roku...

... nie mam żadnych zdjęć z Mikołaja. Tak jakoś wyszło. To znaczy... Pan Mąż nie dostarczył mi jeszcze karty SD do mojego aparatu, a odkąd moja stara rozpadła się w rękach na sto kawałków, nie mam na czym zapisywać tych zdjęć. Do tego telefon, który w swej życzliwości pożyczył mi szwagier, robi beznadziejne zdjęcia (a używam go odkąd mój się stłukł i czeka na reanimację). Zresztą... jakoś tak w ogóle nie myślałam o tym, by pstrykać. Chciałam chłonąć te emocje. Tę radość i ekscytację, właściwą dziecku, które wierzy w Św. Mikołaja.

Jestem co prawda okrutnie zmęczona i niewyspana. Ostatnich 6 dni nie należało do najłatwiejszych i najlżejszych w moim życiu. Pracy miałam dużo, załatwień i rzeczy do dopilnowania - również. Do tego spać mogłam wczoraj pójść dopiero po 1 w nocy. Rozważałam możliwość podrzucenia prezentów o tej porze, ale... uznałam, że jeśli akurat Panna Wu wstanie "na siku" lub by się napić, zobaczy prezenty, to będę miała nockę z głowy. Nastawiłam więc budzik na 4:00 i postanowiłam, że zrobię to bladym świtem czarną nocą. Budziłam się wiele razy, chyba stresując się, że zaśpię i wszystko popsuję. Gdy w końcu okazało się, że jest 3:17, postanowiłam wstać, wyłączyć budzik i podrzucić te paczki. Panienka miała ich 4, Pan Mąż - 2. Gdy udało mi się umieścić 4 paczki na parapecie przy łóżku Panienki Wu, nie budząc jej przy tym i nie paląc magii oraz wiary, odetchnęłam na cały głos (w przedpokoju). Nogi drżały mi... chyba od adrenaliny. Potem jeszcze paczka dla Pana Męża, dla mnie i mogłam wrócić do spania, co ochoczo uczyniłam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jestem tak niezdrowo podekscytowana, że za nic na świecie nie zasnę. Leżałam więc i próbowałam. Ale im bardziej próbowałam, tym bardziej nie mogłam. Zasnęłam w końcu jakoś około 4:30, niestety o 4:50 (coby dać dziecku przed szkołą możliwość nacieszenia się prezentami) Pan Mąż mój rozpoczął na cały głos akcję pt.: "O jaaaa, był!"

Panienka Wu wyznała mi, rozpakowując prezenty, że śniło jej się, że wstała rano i nic... prezentów nie było ani na łóżku, ani pod nim, ani na biurku, ani na parapecie... przeczesywała swój pokój, ale nigdzie nie znalazła dla siebie ani jednego, nawet najmniejszego upominku.

Prezenty bardzo jej się spodobały. I wszystkie (tak! absolutnie wszystkie) okazały się być strzałami w 10! Radość na jej twarzy, te ogniki (bo to nie były już iskierki) w oczach - bezcenne dla mnie, jako mamy. Satysfakcja ogromna.

Dzień w szkole również okazał się być bardzo przyjemny i dzieci wróciły do domu uradowane. Nie zepsuł im humorów ani fakt, że zostali ewakuowani z Centrum Kulturalno - Handlowego, w którym m.in. znajduje się kino, w którym to z kolei mieli spędzić około 2 godzin na "Pierwszej Gwiazdce", ani też fakt, że w Mikołaju bez trudu rozpoznali swojego księdza katechetę.
Kryzysów nie było... Kino im nie przepadnie, ot - przesunie się w czasie lekko. Zaś Mikołaj... Próbowałyśmy z panią przekonywać dziewczyny, że im się tylko wydawało i że to wcale nie był ksiądz, ale kiedy Panna Wu orzekła, że "z całą pewnością był, bo po 1) miał głos księdza, po 2) miał brodę na sznurku i po 3) gdy ksiądz do nich przyszedł, miał na twarzy odciśnięcie od owej brody" - uznałam, że takie argumenty są nie do przebicia. Rzekłam więc, nie myśląc nad tym długo, że oto Mikołaj musi odwiedzić wszystkie dzieci, nie tylko na calutkim osiedlu (tu szczególny nacisk położyłam na fakt, że jest tu mnóstwo mieszkań i jeszcze więcej dzieci), ale także w całym mieście i w innych miastach, więc musiał wysłać pomocników - by zastąpili go w szkołach, przedszkolach i innych takich miejscach (inaczej nie zdążyłby z prezentami nawet do Wielkanocy). Kogo więc mógł wysłać? Księdza oczywiście. Podchwyciły, na szczęście. Przyznały mi rację, że ze wszystkich ludzi do wyboru, ksiądz wydaje się jednak najbardziej słusznym.

Szkolne paczuszki, mimo że złożyły się na nie wyłącznie słodycze, bardzo wiele radości sprawiły dzieciakom (co mnie w zasadzie nie dziwi, bo które dziecko nie ucieszy się z worka słodyczy?)
Jestem zadowolona. Ze wszystkiego, tak naprawdę. Z tego, że udało się nam (mnie i Panu Mężowi) ogarnąć i zorganizować te paczki, mimo słabego budżetu, z tego - że prezenty, które wybrałam dla Panny Wu sprawiły, że piszczała tak głośno z tej radości, że słyszało ją chyba pół osiedla... Z tego, że udało mi się zaskoczyć Pana Męża i jego upominek również sprawił mu radość... Jest MOC (choć chwilowo w słabości się doskonali 😉 )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz