Polub mnie

sobota, 26 maja 2018

Dni płyną...

All rights reserved/lady_in_red
... tak, wiem że mało odkrywcze to. Mam świadomość, że brzmi jak banał, ale... od czegoś trzeba zacząć, prawda ;) Zawsze tak miałam, wystarczyło tylko zacząć, a potem już jakoś szło. Liczę, że tym razem będzie podobnie.

Chciałabym powiedzieć, że nic się specjalnego nie dzieje. Że moje milczenie spowodowane jest tym, że zwyczajnie nie mam o czym pisać, bo dni upływają mi na "robieniu zwyczajnych rzeczy". Ale, ale... czyż to nie właśnie ze zwykłych rzeczy składa się życie?
Ostatni czas mija pod znakiem przygotowań do szkolnego Dnia Rodziny (czyli - jak pewnie nietrudno się domyślić, zmiksowanego Dnia Matki, Dziecka i Ojca). Impreza z tej okazji odbędzie się już w poniedziałek (28 maja). Zachodu z tym wszystkim było trochę, bo i upominki dla dzieciaków trzeba było kupić (a najpierw wybrać coś, z czego się ucieszą, co sprawi radość i zajmie choć na chwilę, a przy tym zmieści się w ubogim klasowym budżecie), ogarnąć kwestię podziału obowiązków pomiędzy naszą "klasową trójkę", i na gwałt załatwiać słodycze na nagrody w konkursach (które odbędą się w czasie imprezy), napoje dla dzieci (które nie były planowane w budżecie, bo Dnia Matki i Ojca miało w ogóle nie być w kalendarzu szkolnych imprez, a Dzień Dziecka miał ograniczyć się do upominków lub jakiegoś atrakcyjnego dla dzieciaków wyjścia) oraz dodatkowych zasobów wody na okoliczność "masowej" imprezy w wysokiej temperaturze.

All rights reserved/lady_in_red
Na szczęście udało się pozałatwiać właściwie wszystko i dostarczyć do szkoły tak, żeby w poniedziałek niczego już nie musieć targać. Dodatkowo Panna Wu zakwalifikowana została do grupy reprezentacyjnej baletowej, co wiąże się z tym, że mimo iż jej klasa nie "obsługuje" artystycznie Dnia Rodziny (bo "obsługiwali" Boże Narodzenie), to i tak muszę ją wyszykować, wyczesać, przygotować i dostarczyć na czas ;) Wolałabym nie, bo byłoby mniej stresu o poranku (muszę być zwarta i gotowa w szkole na 7, z wyczesanym dzieckiem, gotowym do przebrania i makijażowania ;)
No ale... Przecież nie będę ograniczała jej pasji, prawda? Tym bardziej dla własnej wygody nie będę, prawda? Więc nie pozostaje mi nic innego, jak nastawić budzik na jakąś morderczą godzinę poranną i jakoś to wszystko ogarnąć. Innej opcji nie widzę.

All rights reserved/lady_in_red
A potem... Potem zostanie nam do ogarnięcia zakończenie roku. I to będzie koniec. Aż trudno uwierzyć. Cały czas nie może do mnie dotrzeć, że za 3 tygodnie moja dziewczynka odbierze swoje pierwsze świadectwo. A przecież... dopiero co sprawdzałam listy przyjętych do szkoły i cieszyłam się, że się dostała. Dopiero co kompletowaliśmy wyprawkę. Dopiero co zaprowadziłam ją, nieco oszołomioną ilością "dużych uczniów" do jej nowej szkoły. I dopiero co - odrobiłam z nią jej pierwsze zadanie domowe. A tu już koniec roku. Szok i niedowierzanie.

Poradziła sobie, ale to akurat nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. Dobrze wiem, że jest inteligentna, bystra, zdolna, cierpliwa w dążeniu do celu i maksymalnie zdeterminowana, by go osiągnąć. To wszystko sprawia, że jest jedną z najlepszych. To piękne świadectwo będzie. Jestem z niej dumna. I z tego, jak dobrze radziła i radzi sobie z napotykanymi trudnościami, jak wytrwałością i wiarą we własne możliwości - sięga po najwyższe nagrody.

Dziś Dzień Matki. Jeden z tych dni w roku, kiedy z całą mocą, podniesioną do n-tej potęgi czuję nie tylko dumę, ale i wdzięczność za to, że ją mam. Że jest moją córką. Dzień, kiedy z całą mocą przepełnia mnie świadomość, że bycie jej mamą jest dla mnie zaszczytem i najwyższym wyróżnieniem. I to mnie wzrusza. Rozmiękcza. Sprawia, że jestem szczęśliwa.

niedziela, 6 maja 2018

Jestem!

All rights reserved/lady_in_red
Jestem, żyję i mam wyrzuty sumienia, że nie udaje mi się znaleźć czasu na to, by napisać tu choć kilka słów... No ale jest, jak jest. A dodatkowo - ostatni czas, obfitujący w cudowną pogodę, bajeczne słońce i wysoką temperaturę - nie sprzyja pisaniu. Rozumiecie mnie, prawda?

Tak na szybko - spróbuję streścić co i jak... Kontrola w Krakowie. Uh, co to był za dzień... Zaczęło się od tego, że nasze auto nie odpaliło. No zgon i kropka. Cała zapłakana zadzwoniłam do ojca rodziciela mego, czym doprowadziłam go na skraj zawału, bo myślał (biedak), wybudzony ze snu o 4 z minutami, że mieliśmy wypadek. Ogarnął się i przyjechał zabrać nas do tego Krakowa (chwilę to trwało, bo jednak z łóżka go wyciągnęłam, a do pokonania miał 35 km). Jechaliśmy sobie radośnie do czasu aż nam na autostradzie auto rodziciela nie strzeliło. Mieliśmy tyle szczęścia, że stało się to blisko zjazdu na MOP. Siłą rozpędu udało nam się zjechać. Utknęliśmy, mając około 75 km do Krakowa. Ojca zabrała laweta (wraz z jego rozwalonym autem), a Pan Mąż mój zadzwonił do swojego szefa i prosił o pomoc. Dojechał do nas i zawiózł pod sam szpital. Modliłam się, żeby nie przepadła mi kolejka, ale... Okazało się, że Doktor eM spóźniona, bo "korki". Nawet nie wiecie, jaką poczułam ulgę.
W związku z późnym przybyciem mym - byłam ostatnia do przyjęcia. Ale lepiej być ostatnim, niż być nieprzyjętym, zgadza się?

Wynik TK... Zasadniczo jest dobry i na tym się skupiam... Choć minę musiałam mieć słabą, gdy czekałam z nim w ręku na swoją kolej do Doktor eM. Czekając, spotkałam moją Doktor Kasię, która zagadnęła do mnie i zapytała, co ja taka markotna. Przejrzała wyniki (zarówno z TK, jak i z USG) i orzekła, że nic tam nie ma. Zapytałam więc o guz w płucu, czyli sprawcę mojego wyglądu... I dowiedziałam się, że to może być tysiąc różnych rzeczy, choćby infekcja. No i że w tej chwili jest za mały, żeby go ktokolwiek ruszał, badał itd., ale nie wygląda na klasyczną wznowę.
Doktor eM też z uśmiechem orzekła, że wszystko ładnie, jestem zdrowa i tak dalej. Nie byłabym sobą, gdybym i jej nie zadała pytania o ów guz. Usłyszałam, że jest do obserwacji, że może być po chemii i na tę chwilę nic się więcej o nim nie da powiedzieć. Tak więc... musiałam wrócić do domu, przekonując siebie, że to nie jest nic groźnego. Że to nie jest żaden nowy (czy stary) rak. To trzymilimetrowe nic, które nie zrobi mi krzywdy, nie zamknie w szpitalu, nie każe walczyć znów o życie i... którego nie będzie w następnym badaniu.



Kolejna wizyta w listopadzie. Wyobrażacie sobie? Tyyyyyyyle czasu wolności. I ten termin również skłania mnie ku teorii, że ów guz na tę (czy tamtą, bo jednak wizyta w Krakowie odbyła się 27 marca, a więc już "chwilę" temu) chwilę nie wyglądał jakoś bardzo groźnie. Bo gdyby - to do kontroli byłby może po 3 miesiącach, a nie po 8, prawda?

A co poza onko-wieściami?
W tzw. międzyczasie zaliczyliśmy badania Panienki Wu i jej węzłów, które są wyczuwalne od roku lub dłużej. Do USG były dwa podejścia, bo pierwsza pani doktor, gdy w trakcie wywiadu dowiedziała się o moim chłoniaku, wpadła w histerię i tak się zamotała, że trudno mi było ocenić, czy jej niepewność co do obrazu węzłów jest wynikiem owej histerii, czy też coś tam się dzieje. Drugie badanie zrobiliśmy już na NFZ. Doktor orzekł, że węzły są odczynowe, a Panience Wu powiedział, że będzie żyła długo i szczęśliwie. Stresu, jaki mi towarzyszył w tamtym czasie - nie życzę nikomu. O tym, jak wielką poczułam ulgę, gdy bez wahania postawił diagnozę - nie muszę chyba mówić.

Poza tym - spędziłyśmy z Panną Wu wariacko-cudowny tydzień u mojej siostry, gdzie spacerowałyśmy, piknikowałyśmy, grillowałyśmy, gadałyśmy do nocy i robiłyśmy mnóstwo innych przyjemnych rzeczy. Żal było wracać, ale... pocieszam się tym, że koniec roku szkolnego już za 7 tygodni :D

Póki co zaś - szykujemy Pannę Wu na jutrzejszą wycieczkę klasową.

No. To na szybko chyba tyle. Mam nadzieję, że uda mi się szybciej zmobilizować i odezwę się wkrótce. Trzymajcie się ciepło! I trzymajcie za mnie kciuki. Żeby żadne dramaty, wznowy czy inne okropieństwa już mi się nigdy nie przydarzyły.