Polub mnie

czwartek, 18 stycznia 2018

Czekam na ferie...

Jestem zmęczona. W zasadzie chyba nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Być może to banalne odkrycie, ale... człowiek się jednak przyzwyczaja bardzo do schematów, do jakiegoś rytmu dnia, kształtu, tego jak wygląda codzienność... Od czasu, kiedy Pan Mąż mój ze swoją zoperowaną nogą przebywają w domu 24 h/dobę, wszystko stoi na głowie. Wszystko jest jakby nie tak. I choć staram się robić to, co robię zwykle - czyli wtedy, kiedy on jest w pracy - jakoś słabo to wszystko wychodzi. Już sam fakt, że wszystko jest wszędzie, że łóżko jest rozłożone ciągle (bo trudno je złożyć, kiedy on musi leżeć, prawda?), działa na mnie frustrująco. Nie narzekam, bo wiem, że kiedy ja chorowałam, kiedy byłam po przeszczepie itd., to też "wszędziebyłowszystko" i żyliśmy. Mówię o tym dlatego, że dumając nad powodem mojego zmęczenia i zniechęcenia do prac jakichkolwiek - wydumałam, że oto może być powód. Przywykłam do pewnego schematu. Do tego, jak wygląda nasze życie, nasz dzień, tydzień, weekend. I nagle wszystko się zmieniło. No a do tego - przybyła mi osoba, którą trzeba obsługiwać, jak dziecko ;)

Jak wiadomo, plan świąteczno-sylwestrowy był taki, że zjawimy się u mojej siostry i spędzimy razem ten wolny czas. Grypa pokrzyżowała nasze plany, dlatego zaplanowaliśmy spotkanie w czasie ferii. Mam nadzieję, że tym razem nikt się nie rozchoruje oraz że nie stanie się nic, co przeszkodziłoby nam plany zrealizować.

A poza wszystkim - potrzebuję tych ferii, żeby móc przestać wstawać "w środku nocy", przestać pilnować zadań domowych, odpocząć od myślenia o wszystkim, co związane ze szkołą, zajęciami dodatkowymi, szkolnymi potrzebami itd. Zdecydowanie potrzebuję resetu.

Ferie u nas za tydzień. W piątek - ostatni dzień przed feriami, dzieciaki będą bawiły się na szkolnym balu, w związku z czym czeka mnie trochę załatwień i przygotowań, ale jestem dobrej myśli. Nie będzie tego dużo, więc myślę że pójdzie gładko.

Zabawne, że będąc dorosłym można czekać na ferie, jak dziecko. Cieszyć się na nie, jak dziecko... Jeszcze tydzień, dam radę ;)
A później wymyślę, jak te dwa tygodnie wykorzystać, jak zaplanować, kiedy pojechać itd.
Trzymajcie się ciepło! I do zobaczenia wkrótce (mam nadzieję).

niedziela, 7 stycznia 2018

Dziś krótko, o Julianie

All rights reserved/lady_in_red
Zastanawiałam się dziś intensywnie...

Czy jeśli jedną z ulubionych "miejscówek" naszego Króla  Kota Juliana jest pralka (pakowana od góry, bardzo często otwarta, bardzo często zapakowana - oczekująca na włączenie dnia następnego)... etap widoczny na zdjęciu - nie powinien mnie dziwić, prawda?

Powinno być dla mnie oczywiste, że wypranego Kota Króla Juliana należy potem rozwiesić i wysuszyć... Zgadzacie się ze mną?

Wyobraźcie jednak sobie, że pomimo świadomości ulubionej miejscówki... pomimo wyrobionego nawyku pt. "sprawdź, nim włączysz pranie, czy nie ma tam gdzieś kota", nie spodziewałam się, że oto moim oczom ukaże się ten oto obraz. Najpierw chciałam udławić się śmiechem... a potem - rzuciłam się do szuflady po aparat, by uwiecznić tę wyjątkową chwilę. Tak, proszę Państwa! W moim domu bez tego kota, byłoby o wiele mniej zabawnie ;)

piątek, 5 stycznia 2018

Ależ to były Święta...

All rights reserved/lady_in_red
Długo zbierałam się w sobie, żeby napisać choć kilka słów o tym - jak by nie patrzeć - niecodziennym czasie. Okres świąteczno-noworoczny 2017 oceniony został przeze mnie, jako najgorszy chyba w moim życiu. Prawda jest taka, że takiego koszmaru nie przeżyłam nawet wtedy, kiedy miałam aktywnego raka.

Cóż się stało? Grypa, proszę Państwa. Grypa.
To znaczy tak - o infekcji u Panny Wu, zdążyłam napisać. Wirus szalał w szkole, zdziesiątkował dzieci, siłą rzeczy więc dopadło i Panienkę. Gorączkowała przed Świętami, po 5 dniach doszedł katar, zatkane ucho, bóle w okolicy łuków brwiowych. Leczyłam ją tak, jak leczy się wirusowe infekcje z gorączką i dziecko się wylizało. Ja zaś... owszem, po-smarkiwałam już jakiś czas, ale że generalnie było w porządku oraz, że generalnie strasznie dużo miałam na głowie, trzeba było jakoś ogarniać sytuację.

Udało mi się przygotować potrawy wigilijne, zrobić sernik, kasztanki, sałatkę, przytargać do domu (wcześniej) sto kilogramów zakupów, ogarnąć prezenty itd. Wigilia była piękna, wszystko pyszne, prezenty trafione, każdy zadowolony. Poszłam spać i... I już nie wstałam z łóżka. Począwszy od pierwszego dnia Świąt, przez 5,5 doby leżałam jak martwa i na przemian płakałam z bólu i podsypiałam ze zmęczenia. Nie jadłam, siłą woli piłam, żeby się nie odwodnić. Bolał mnie każdy cm2 skóry, każdy mięsień, każda kość, każda tkanka. Bolało mnie całe ciało, któremu w absolutnie żadnej pozycji nie było dobrze. "Po ścianach" chodziłam do toalety (czasem też z pomocą Pana Męża), nogi się mnie nie słuchały, nie było mowy o tym, żebym zrobiła cokolwiek. Leżałam i płakałam. Po 5 dobach spadła gorączka i choć wciąż nie mogłam jeść, poczułam ulgę (bo i ból całego ciała stał się bardziej wrażliwy na leki p/bólowe). Prawda jest taka, że grypa, która zaatakowała moje ciało, dała mi tak popalić, jak przeszczep szpiku (albo i bardziej). Nie było magii, nie było wyjątkowości, plany wyjazdowe wzięły w łeb, nie spotkałam się z rodzicami i siostrą, z siostrzeńcami i szwagrem... nie podtrzymaliśmy sylwestrowej tradycji i w ogóle wszystko było nie tak, jak być powinno.


All rights reserved/lady_in_red
Na szczęście jest właściwie po wszystkim. Został mi katar (lekki) i kaszel. No ale... z tego co wiem, takie po-grypowe atrakcje mogą trwać nawet kilka tygodni, więc liczę na to, że mój organizm i z tym sobie poradzi.
Bardzo chciałam, żeby zobaczyła mnie moja lekarka (i Pannę Wu, bo był taki moment, w którym myślałam, że jednak bez antybiotyku się u niej nie obejdzie), ale niestety. Telefonicznie nie było możliwości zarejestrowania się. Wysłałam więc Pana Męża do przychodni, by uczynił to osobiście. Zadzwonił jednak do mnie, że drogę od wejścia do okienka rejestracji (jakieś max 3 metry) pokonywał 15 minut, bo przychodnia jest wypełniona ludźmi maksymalnie. Oczywiście, gdy już dopchał się do okienka, usłyszał że oto panuje grypa i nie ma opcji, żeby się "na zeszyt" zarejestrować. Polecono mu, bym przyjechała i błagała lekarkę o przyjęcie. Nie skorzystałam. Bo po przeanalizowaniu sprawy uznałam, że taka wycieczka, błaganie i czekanie na swoją kolej - tylko pogorszy mój stan, a prawda jest taka, że na grypę lekarstwa nie dostanę. Zalecenia znam, wiem co robić, więc... trzeba poczekać. W zanadrzu miałam skorzystanie z soru, gdyby była taka konieczność, na szczęście jednak nie było.

W tym roku udało mi się zrobić kilka fajnych zdjęć w Wigilię. I dobrze, bo później już nie miałam na to siły i nie było sposobności (w świątecznym śniadaniu nie brałam udziału). Szczerze mam nadzieję, że te Święta były takie wyjątkowe i nigdy już więcej nic podobnego mi się nie przydarzy. Koszmar, jakich mało!

Przed Świętami rozważałam kwestię pogodzenia choinki i kota. I muszę Wam powiedzieć, że Julian stanął na wysokości zadania. Choinkę celowo ubraliśmy tak, by dół był uboższy w kuszące ozdoby, a do tego te, które się tam znajdowały, są plastikowe/styropianowe, żeby szkód nie było. Ale kot zaatakował  bombki dopiero niedawno. Dobrze wychowany wiedział, że dopóki trwają Święta - choinka jest nietykalna :D

All rights reserved/lady_in_red


Obserwował ją z parapetu, wylegiwał się pod nią (odsłaniając tylko stabilizator-stojak z płyty OSB, przykryty normalnie woalem). Był naprawdę grzeczny i niczego nie niszczył. Choinka w całkiem dobrej formie stoi do dziś. Jutro zapewne zostanie zutylizowana (w moim domu ubiera się ją w Wigilię i rozbiera w Trzech Króli). No ale szkód nie było, więc jestem zadowolona i... dumna z kociaka.