Polub mnie

sobota, 28 września 2013

Mam tyły...

...ledwo wyrabiam na zakrętach, tyram i zasuwam, jak dziki bawół. Przyszłam właściwie tylko się
usprawiedliwić. Nie mam siły na pisanie, nie mam siły na nic i cierpię z powodu braku snu... choć trzeba mi się przyznać, że kiedy mam okazję nad ranem położyć się do łóżka, przymykam oczy i nawiedza mnie natchnienie. Wiem, co chciałabym napisać, słowa układają się w mojej głowie w zdania, mam temat, założenie, przekaz... i niedosyt, bo z tym przychodzi świadomość, że tylko cud jest w stanie w tej chwili sprawić, żebym usiadła i zebrała wszystko to, co przychodzi do mnie wieczorem. Cud musiałby być podwójny, bo: a) coś w moim ostatnim trybie życia i pracy musiałoby ulec radykalnej zmianie, b) rano natchnienie nie jest tak łaskawe, rano mam świadomość, że przymykając oczy miałam okazję, którą zmarnowałam zasypiając.
Ja bym może nawet uległa pokusie zebrania tych słów, ale... resztki zdrowego rozsądku, lęk o dziecko, które w ciągu dnia jest zdane wyłącznie na mnie, więc gdyby coś mi się stało, jego bezpieczeństwo byłoby zagrożone oraz nabyta wiele lat temu wiedza, że bez snu człowiek umiera każą mi pozwalać sobie na obejmowanie Morfeusza. Kocham swoje życie, dlatego nie zamierzam w taki sposób się go pozbyć.

Tak w skrócie będzie, skoro już mi się udało usiąść. Powstał dziś kolejny amulet. Mój. Małe hematyty i koral. Wyszło super. No dobrze, może nie idealnie, ale jestem zadowolona, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że raczkuję.
Myślę też o tym, by zrobić podobny dla zielonego. Z pewnością nie dziś, ale... może się skuszę. To dobre połączenie, dobre zarówno dla mnie, jak i dla niego. O hematycie już było, dlatego skupię się wyłącznie na koralu, który daje temu, kto go nosi pokorę, skromność i mądrość. Sprawia, że pozbywa się on lęków, nerwów, paniki i niepotrzebnie rozbudzonych emocji. Koral stymuluje odwagę i życiową energię, sprzyja realizacji planów i spełnianiu marzeń. Obdarza człowieka harmonią, niweluje zmęczenie, wprowadza spokój i ład w życie rodzinne oraz stymuluje rozwój zdolności dyplomatycznych. Pozwolę sobie pominąć całą gamę przypisywanych mu działań leczniczych oraz dobroczynnego wpływu na organy i układy, bo zdecydowanie bardziej zależy mi na tych wymienionych. Zainteresowanych odsyłam w adekwatne miejsce.
Mój koral jest wyjątkowy, naturalny, nieoszlifowany, nieprasowany, kruchy i delikatny, cudowny. Maleńkie, sześcienne hematyty zaś tworzą dla nich - bo korali mam trzy - imponujące tło.
Wiecie, skąd zwyczaj wiązania czerwonej kokardki przy noworodku? Z czasów, kiedy wierzyło się w magię kamieni. Wtedy koralowy naszyjnik zwykło było się dawać ciężarnej, a korale nad łóżeczkiem malucha miały go chronić przed złymi urokami i innym, niepożądanym działaniem.

poniedziałek, 23 września 2013

A kiedy mi źle...

... jesień nie sprzyja dobremu samopoczuciu. W każdym razie mojemu. Nie lubię. Ani jesieni, ani zimy.
Mogłabym na ten czas, jak cesarz Tyberiusz przenosić się to umiejscowionej w nieznających jesieni i zimy okolicach i tam przeczekiwać ten czas. Jest tylko jeden problem. Nie jestem cesarzem. Co więc robię?
Jesień jest dla mnie przykra z wielu powodów. Przede wszystkim jest zimno, buro, szybko robi się ciemno, a do tego w powietrzu unosi się wilgoć, co sprawia, że schorowane moje kolana i kręgosłup bolą niemiłosiernie. Chłód mnie przygnębia, brak słońca smuci, aura irytuje, spadające liście przypominają o nieuniknionym... Najbardziej jednak cierpię z powodu niedoborów słońca. Jestem zdecydowanie ciepłolubnym stworzeniem, kocham słońce, które pieści moją twarz, kocham zapach powietrza nim ogrzewanego, jesienią i zimą mam ochotę zakopać się pod kilogramami kołder i koców i... czekać. Albo spać.
Nie jestem cesarzem. Nie mam służby, niani i niezależnie od wszystkiego pełnego konta. Dziecko potrzebuje nadzoru, zabawy, opieki, spacerów, jedzenia, konto potrzebuje mojej pracy (tak, nie tylko mojej, ale jednak mojej również), a dom potrzebuje porządków, zakupów i reszty.
Co więc robię?  Z przyjemnością oddaję się pozornym drobnostkom, które połączone w całość idealnie poprawiają moje samopoczucie i pozwalają się uśmiechnąć... "impossible is nothing" - uwielbiam tę koszulkę do spania. Ciepła, miękka i cudownie nastraja. Wybieram ją wówczas nie tylko do snu, czasem pozwalam sobie na piżamowy dzień. Wtedy nie dbam o ubranie, idealnie ułożone włosy i resztę. Wtedy chodzę po domu w kolorowych skarpetkach i koszulce od rana do wieczora.

Delektuję się zapachami... Od dziś mam nowy, "first bloom" od glade. Nabyłam przypadkiem, szukałam prawdę mówiąc czegoś innego, ale coś mówiło mi, że to będzie wybór idealny. I był. Włącza się co 20 minut jeśli wykryje ruch, więc nie zużywa się bez sensu kiedy nikogo nie ma w domu. Jest wyrazisty, ale niezwykle delikatny. Mój. Bardzo z mojej bajki. Pachnie tak, jak gdyby zapach ten stworzyło zielone spojrzenie specjalnie dla mnie. Znając mnie, wiedząc, co lubię i co sprawi mi przyjemność.
Niewiele czasu zajęło mi wybranie go, spojrzałam, choć na co dzień nie rusza mnie róż... W każdym razie - spojrzałam i już wiedziałam, że zabiorę go do domu, żeby spróbować. Wiem jedno, na jesień nabędę spory zapas. Nie wiem, na jak długo wystarczy jeden wkład, ale... nauczona doświadczeniami minionego roku, kiedy to jesień i zima trwały łącznie dużo ponad pół roku... lepiej mieć, niż nie mieć;)

Delektuję się też gorącą czekoladą. Najbardziej oczywiście kocham taką prawdziwą, jaką kiedyś robiła mi babcia, ale... jednak nie zawsze mam czas, by oddawać się rozpuszczaniu, mieszaniu, łączeniu itd. Czasem więc korzystam z zamienników. I choć Mokate - Diavollo  i Aniello.
żaden nie może równać się z czekoladą z przepisu babci, niektóre są caaaałkiem przyzwoite. Nie wiem, co będzie moim smakiem tej jesieni i zimy, w ubiegłym roku były to dwa warianty
Do dziś nie wiem, która była bardziej moja. Jedna saszetka była zbyt słaba na kubek, dlatego używałam dwóch i wtedy... mogłam się rozpłynąć. Książę Pan twierdzi, że nie mogę się zdecydować, bo moja dusza jest gdzieś pośrodku, więc w takim samym stopniu czarna, jak biała;)

Kąpiel... Jesień i zima to chyba jedyny czas, kiedy delektuję się także kąpielą. Latem i wiosną biorę prysznic, dłuższy lub krótszy, czasem baaardzo długi, ale zawsze prysznic. Zimą i jesienią pozwalam sobie na pachnącą kąpiel. Z perełkami, kulkami, płatkami róży, w ciemnościach rozjaśnianych blaskiem świec. Ot, takie moje małe SPA. Dziecko w łóżku, więc mogę sobie pozwolić na relaks, na słuchanie ciszy. Lubię zanurzać się niemal zupełnie i słyszeć dźwięki spod wody. Nie wiem dlaczego, ale bardzo mnie to uspokaja, wycisza, relaksuje. Nie wspomnę oczywiście o blasku, który sam w sobie jest balsamem na moje oczy.
Zajadam mandarynki, pijam herbatę z miodem, zapalam wieczorem cudownie pachnące świece. Uznaję, że ciemność zapada szybciej, żebym mogła przystanąć, odpocząć, zrobić coś tylko dla siebie. Więc nie żałuję sobie. Ani kąpieli, ani czekolady, ani zapachu, który wypełnia mój dom. Częściej też gram na gitarze. Nie wiem, jak to możliwe, ale kiedy jasny dzień trwa latem aż tyle godzin, zwyczajnie na niektóre rzeczy brakuje mi czasu, kiedy jesienią i zimą jest ciemno o 16, potrafię tak zagospodarować własny czas, by móc sobie pozwolić na te okruchy szczęścia składające się na pełnię.
Lubię wracać jesienią do smaków dzieciństwa, do smaków, które ewidentnie kojarzą mi się z babcią. Robię więc wtedy np. rożki serowe, które robi się nie tylko błyskawicznie i niemal z niczego, ale stanowią absolutną rozpustę dla podniebienia. Ciekawa jestem, jak zareaguje na nie moje dziecko... bo tak się złożyło, że nie miało okazji jeszcze. O tak! Nabędę twaróg, wydumam pyszne nadzienie i zrobię kilka, dla wspomnień.
Jesienią znajduję czas na oglądanie zdjęć... Takich, które schowane w pudełkach i szkatułkach, można dotykać, takich, których nie mam na komputerze, bo niektóre z nich zrobione zostały wtedy, gdy komputery były dla zwykłych zjadaczy chleba nieosiągalne... Patrzę na te, na których jestem z babcią, dotykam jej twarzy, jak gdybym wierzyła, że poczuję jej ciepłą i miękką skórę... i walczę z ambiwalencją.
Żal mi, że moje dziecko jej nie poznało, że nie miało okazji zaczerpnąć tego, co było moim udziałem. Babcie mojego dziecka nie dadzą mu tego, co ja miałam szczęście dostać. Żal mi go z tego powodu. Żal mi, że mnie już nie jest dane. Czasem tak bardzo mi jej brakuje, tak bardzo chciałabym poczuć dotyk jej rąk na swoim policzku... Z drugiej jednak strony przepełnia mnie radość, że miałam ją... przez tyle lat miałam babcię, jakiej nie miał nikt. No dobrze, nikt poza moim rodzeństwem i rodzeństwem ciotecznym. Ale... mam wrażenie, że jednak miała ze mną szczególną więź.

Jesienią świętuję urodziny i robię, co mogę, by był to dzień szczególny, jak kiedyś. By jesień nie zamknęła mnie w pokoju bez klamek, staram się ze wszystkich sił znaleźć w niej pozytywy i je celebrować. Uzmysławiać sobie, czego nie mogłabym, gdyby nie jesień.  Wskazuję sobie wszystko to, co każdego roku dzieje się jesienią i zimą, a czego w jakiś przedziwny i nieodgadniony sposób nie jestem w stanie zrobić, kiedy jest ciepło.
Cóż... widocznie rzeczywiście "Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem"


sobota, 21 września 2013

Lubię...

kiedy zimowe niebo czerwieni się nad blokami, które widać z mojego balkonu. Lubię chmury, które wybornie kłębią się na jasnym niebie. Wschody słońca lubię, zachody już niekoniecznie. Lubię księżyc. Choć w tym wypadku to chyba zbyt małe słowo - księżycem fascynuję się od dziecka, uwielbiam się w niego wpatrywać, delektować się niesamowitym widokiem i śledzić ludzi, którzy po jakimś czasie wpatrywania zdają się poruszać na księżycu. Lubię pełnię, zwłaszcza kiedy objawia się cudownie pomarańczowym kolorem księżyca. Lubię zapach maciejki latem. Blask wody, w której kąpie się letnie słońce.
Tęczę po deszczu, a jeszcze lepiej po ulewie. Stokrotki na soczyście zielonej trawie. I siedzenie nocą na balkonie - też lubię. Borę wtedy kubek kakao lub ulubionej herbaty, książkę i... odpływam. Wyobrażam sobie, że stoję tuż obok bohaterów czytanej książki, a w tych krótkich momentach, kiedy mam świadomość, że "tylko czytam", lubię wyobrażać sobie, że to nie balkon na dziewiątym piętrze, a wygodny fotel w dużym ogrodzie mojego domu.
W ogóle... lubię sobie wyobrażać. Od dziecka z radością biegam do świata, który pokazuje mi wyobraźnia, kusząc, nęcąc, wskazując i... i często smutno mi, że muszę stamtąd wracać.

Lubię patrzeć na moje dziecko, lubię go słuchać, całować i przytulać się do niego też lubię. Ono? Hmmm, zasadniczo najbardziej przed snem. W ciągu dnia bowiem lubi, kiedy ja zapominam, że lubię je przytulać. Zbyt dużo spraw ma na głowie, zbyt dużo pomysłów, zbyt dużo do zrobienia, a że nie lubi marnować czasu, lubi gdy jej nie ograniczam przytulaniem.
Wróćmy do mnie jednak... Pierogi lubię. Ruskie oczywiście. Chałwę, skoro już jesteśmy przy jedzeniu, marcepan, czekoladę... salami i jajka na miękko też. Muzykę, która pieści moje uszy i pozwala wyobraźni porywać mnie w miejsca tajemnicze, piękne i takie wyraziste, że można się zapomnieć i chcieć dotknąć. Książki. Kocham. Uwielbiam. Nie wyobrażam sobie bez nich życia. I Mastertona, co oczywiste i nikogo nie zaskakuje. Poezję i lody waniliowe. Lubię nocne pogaduchy z zielonym spojrzeniem. Pogaduchy o rzeczach najważniejszych, ważnych, mniej ważnych, nieważnych i śmiesznych. Lubię, kiedy jest blisko, nawet jeśli zapracowane milczy. Lubię wiedzieć, że jest.

Espresso lubię i latte, drożdżówki z serem, karpatkę i kaszę gryczaną z podsmażaną słoniną, do tego
maślanka lub kefir. Och. To jest smak dzieciństwa. Oczywiście nie jedyny, ale taki przysmak serwowała mi babcia, gdy poprosiłam. Nie wiem, co jest w tym niewyszukanym jedzeniu takiego, że aż tak mnie pieści.
Lubię bawić się i odpoczywać w parku wodnym. I kiedy Książę Pan ma czas, żeby masować mi plecy - też oczywiście lubię. Lubię spać. Ach, kocham wręcz, choć wielu trudno w to uwierzyć, gdy patrzą na mój tryb życia i pracy.  Pracę swoją także lubię.
Lubię, kiedy nikt mi nie mówi, co mam lubić, a czego nie, jak żyć, co wybierać i co myśleć. Lubię samodzielność, własne pasje lubię i to, jaka jestem.

Lubię siebie - zasłużyłam na to uczucie:)

czwartek, 19 września 2013

Ach...

...gdybym tylko umiała nie brać wszystkiego do siebie, nie doszukiwać się międzywierszy, drugiego dna, metafor, chodzenia naokoło... Ach, gdybym tylko mogła czytać i przyjmować takim, jakie jest, bez dumania, zachodzenia w głowę, analizowania... bez rozkładania na najmniejsze elementy, obracania ich, porównywania. Byłoby słodko. Chyba. Nie wiem, nigdy taka nie byłam i zapewne nigdy nie będę. Zawsze będę się doszukiwać, pewnie nawet na tak-tak, nie-nie, zareagowałabym dumaniem. No nie wiem, jakaś wybrakowana jestem, albo... albo wręcz przeciwnie. W każdym razie, nie wiem, jak by mi było, ale chwilami mam wrażenie, że byłoby lepiej.
O czym myślę dziś? O tym, że byłoby słodko, gdyby to, co było mi dane przeczytać, choć w jakimś stopniu było o mnie. Ach - egocentryczka! Trudno mi jednak się besztać, trudno biczować, wszak umiem zrozumieć, dlaczego... dlaczego chwytam się każdego takiego skrawka, interpretuję każde muśnięcie, każdy gest, dotknięcie... wszystko to, czego można by czepiać się, że są nieprawdziwe, ale... to, że nie można czegoś dotknąć nie oznacza, że tego nie ma, prawda? Dziś pierwszy raz od nie pamiętam kiedy - chwytam się pozytywnie... Ale przecież... wcześniej wszystko, co mogłam zinterpretować przeciw sobie okazywało się fikcją literacką, więc co? Może nie warto?
A jednak zmiękczyło mi serce i ugięło kolana.
Ja też o tobie myślę. Też zastanawiam się, czy jesteś szczęśliwa, czy ci w danej chwili dobrze, czy nie płaczesz i nie cierpisz. Wiesz o tym. Mówiłam wielokrotnie, obnażałam się ze swoich paranoi. Przyznałam, że jem, próbuję, smakuję, poznaję i zastanawiam się, jaka byłaby twoja reakcja. Czy podobna do mojej, czy zupełnie inna.
Marzę, by znać cię na tyle, żeby wiedzieć. Móc z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że byłoby tak lub tak. Ale... może to nie o poznanie chodzi? Może o charakter twój po prostu? Może o tę tajemnicę i nieprzewidywalność, która tak mnie fascynuje?
Tak, czy siak, to automatyczne. Jesteś gdzieś we mnie, gdzieś w środku. Kiedyś sądziłam, że się tobą
zachłysnęłam, że to zauroczenie, że minie. Dziś wiem, że jesteś częścią mnie, częścią, która wrosła w moje serce, umysł, duszę i która nie zniknie, chyba że wraz z tym fragmentem. I chyba dobrze mi z tą świadomością. Celowo poddaję w wątpliwość subtelną, wszak kto, jak kto, ale jaaaa... ja umiałabym biczować się za to, że zmyślam, że zdziwiam, że nadinterpretuję, że wcale nie tak i że sobie wmówiłam. Ale dziś nie chcę. Dziś mi dobrze, bo mam świadomość, że choć jesteś daleko, jakaś cząstka ciebie jest w cząstce mnie. Porozumienie dusz? Zjednoczenie? A może jeszcze coś innego?
Nie wiem, w zasadzie w ogóle mnie nie interesuje. Dziś mam w nosie nazwy. Dobrze mi.

niedziela, 15 września 2013

Za szybko

... żyję ostatnio. Za dużo biegania, za dużo załatwiania, za dużo pracy, za dużo spraw, za dużo myślenia. Dość! Potrzebuję oddechu. Głębokiego, swobodnego, wolnego.
Książę Pan powrócił wczoraj szczęśliwie (tak właściwie będąc w domu po 1 w nocy, powrócił dziś, no ale nie czepiajmy się detali). Dziś więc nastąpi ersatz oddechu. Dziś wieczorem będę odpoczywać. I pójdę spać o ludzkiej porze (mam nadzieję). O! Taki mam ambitny plan. Siedzę więc sobie z nogami na biurku i czekam na zamówioną pizzę. Jeszcze nie wiem, co obejrzymy, ale to będzie wspólny wieczór przy niezdrowym żarciu i filmach. Albo jednym, coby się spełniła obietnica pójścia o ludzkiej porze.
Potrzebuję wyciszenia. Nie wiem, kiedy będę miała okazję, ale dopóki nie - trzeba mi będzie zadowalać się takimi jak ten ersatzami, inaczej umrę z wycieńczenia, ewentualnie ze starości, nie zauważywszy, że życie uciekło mi gdzieś bokiem.
Przystanę więc, odpocznę, będę się delektować tak, jak w ramach pierwszego kroku delektowałam się baaaaaaaardzo długim przytulaniem z dzieckiem przed snem. Zwykle trwa to tylko ok. 15 minut, dziś pozwoliłam sobie na znacznie dłużej. I cudownie mi z tym.

czwartek, 12 września 2013

Przerwa

...spowodowana była zamieszaniem spowodowanym przez szereg rozmaitych zajść i sytuacji. Najpierw mój słynny już katar przerodził się w coś niegroźnego, ale bardzo dokuczliwego, głowa mi pękała, a natłok pracy nie sprzyjał regeneracji, później okazało się, że Pan Mąż wyjeżdża służbowo do "stolycy", więc trzeba było ogarnąć ten jego wyjazd.

W końcu jestem. I co mam do powiedzenia?

Zielone spojrzenie sprawiło, że się rozpłynęłam. W niedzielę przyszło podziękować za amulet i orzekło, że nie widzi potrzeby chowania go gdziekolwiek, bo amulet idealnie do niego pasuje oraz znakomicie leży. Wzdychałam i uśmiechałam się do siebie. Rozpieściło mnie wszystko, co zielone miało mi do powiedzenia. Lubię. Lubię sprawiać przyjemność, zwłaszcza tym, którzy są dla mnie ważni.

Otrzymałam też swoje zamówione hematyty. Mój amulet ma inną prezencję niż ta z wyobraźni. Przyczyna banalna, małe sześciany mają zbyt mały otwór oraz otrzymałam sznurek grubszy niż zamawiałam. Zeźliłam się. Nawet bardzo. Miałam swoje kamienie i musiałam czekać na kolejną dostawę sznurków. Długo nie czekałam - dobę tylko. Wtedy zaś okazało się, że i te, które zamówiłam są zbyt grube i trzeba by pewnie 0,4 mm żeby pasowało. Postanowiłam ochłonąć, ale amulet mieć musiałam i to już, teraz, zaraz. Tym sposobem wzięłam swoje kulki i uplotłam im bajeczną otoczkę. Amulet wyszedł cudowny. Sama byłam zaskoczona, że tak dobrze mi poszło. Siostra spoglądała i myślała, że zajmuję się tym od dawna. Nawet zamówienie chciała u mnie złożyć. Nie na amulet, a na bransoletkę. Coś mi jednak z tym moim amuletem nie pasowało. Piękny był, ale jakby... nie mój. Jakby nie pasował. Wymyśliłam więc, że ponoszę do wieczora i rozplotę, po czym zaplotę nowy, mój i pasujący. Jak wymyśliłam, tak uczyniłam i wiedziałam już, że go nie zdejmę. Prosty, delikatny i zwracający uwagę kamieniami, nie splotem. Tego było mi trzeba. Grubsze sznurki zostaną więc wykorzystane z innej okazji i może dla kogoś innego. Albo uczynię sobie bransoletkę wyjściową, taką elegancką, jak ten pierwszy amulet i będę miała "na okazje". W każdym razie... jestem zachwycona nowym wcieleniem moich hematytów.

Pan Mąż. Wyjechał. W środę nad ranem. Służbowo. I nie wiadomo, kiedy wróci. Chciałam siedzieć i czekać aż wstanie, pożegnać się, wprawić go i dopiero wtedy się położyć. Nie wyszło, rozsądek wziął górę. Do tego rano uznałam, że PMS mam na tyle złośliwy, że mogłabym się wziąć i poryczeć, jak głupek. Więc dobrze, że poszłam spać, a on wyjechał po cichutku. Wieczór spędziliśmy wspólnie, robiąc zakupy, gadając itd. Zostawiłam mu list na klawiaturze i tak wyglądało nasze pożegnanie. Wiele sprzecznych myśli związanych z jego nieobecnością miałam. Nie wiedziałam, czy sobie poradzę - organizacyjnie, czy dam ze wszystkim radę, czy nie będę tęsknić zbyt... Pamiętam, jakby to było wczoraj, nasze pierwsze rozstanie na noc (pierwsze po ślubie), miało go nie być kilka dni. Tato wiózł mnie do mojego domu, a ja za wszelką cenę chciałam ukryć, że wyję. Całe szczęście ciemno było, włączyłam radio, żeby nie słyszał. Źle to zniosłam. Od tamtego czasu minęło... dobrych 8, może 9 lat i umiem już poradzić sobie z tęsknotą. Całe szczęście Pan Mąż ma pracę, jaką ma, zdążyłam przywyknąć, że zwykle bywa tylko w weekendy, a w tygodniu z życiem codziennym muszę radzić sobie sama, bo późno wraca. Jak mi? Inaczej. Pierwszego dnia próbowałam wszystko ogarnąć i myślałam, że podziwiam samotnych rodziców, którzy mimo wszystko jakoś sobie radzą. Nie mam tu nikogo, kto mógłby mi pomóc, wynieść głupie śmieci, skoczyć po mleko do sklepu, więc... nie mam wyjścia, muszę ogarniać. Chciałabym wiedzieć, kiedy wróci. Ale tego nie wie nawet on niestety. Chciałabym też, żeby wrócił zadowolony i usatysfakcjonowany. I chciałabym, żeby za chwilę zadzwonił;)
Doceniam to, co robi dla domu. To nieocenione, móc zadzwonić i powiedzieć: kup to i to, jak będziesz wracał, bo mam dużo pracy, nie zdążyłam na zakupy. To nieocenione, wiedzieć że w razie czego ochroni, pomoże, jest blisko i zaradzi. W tej chwili nie jest. Dzieli nas 300 km. Dziś bliżej mu do zielonego spojrzenia niż do mnie.
Posądzono mnie o rutynę i brak uczucia, skoro nie usycham z tęsknoty... A ja zwyczajnie chcę, żeby był szczęśliwy, czyż m.in. nie o to chodzi w miłości? Żeby nie ograniczać? Dawać nawet swoim kosztem? Wiem, że praca jest jego największą pasją, że się w niej spełnia, realizuje, że daje mu energię i sprawia przyjemność. Ten wyjazd to zawodowe wyzwanie, jak miałabym mu zabronić? Jak miałabym usychać, skoro wiem, że on wiedząc, że uschnę, zrezygnowałby dla mnie? Rozstania krótkie jeszcze żadnemu związkowi nie zaszkodziły. Jesteśmy dorośli, damy radę.
Dziecko też całkiem nieźle znosi jego nieobecność. Pyta, kiedy wróci, ale nie ma dramatu. Dziecko też przyzwyczajone, że kiedy tato pracuje, to go nie ma. Rano ma tylko zdziwioną minę, kiedy wstaje, biegnie do gościnnego i nie zastaje tam tatusia ukochanego, który zwykle popija tam bladym świtem kawę i czeka na nią, by się tulić i drapać po plecach.
Nie zastąpię jej jego w tym czasie, ale myślę, że mimo wszystko nieźle sobie same radzimy.

Co jeszcze?
Angry birds, na które dziecko me czekało jakiś czas. Skrupulatnie zbierało naklejki i marzyło o tym, że
ptak w końcu zagości w jej domu. Jak wiadomo Tesco poległo chwilowo i wydawanie nagród zostało wstrzymane. Otrzymaliśmy kilka dni temu informację, że dziś w południe ma być spora dostawa. Ubrałam więc dziecko me i poszłyśmy. Niestety, oficjalni dostawy nie było. Postanowiłam więc zrobić zakupy, które i tak tam robię niemal codziennie, doczytałam w międzyczasie, że zebranym znaczkom automatycznie zostanie przedłużony termin ważności i w listopadzie ptactwo będzie dostępne w pełnym asortymencie, dla każdego. Zrobiłam zakupy, kręcę się jeszcze przy słodyczach na wagę i już mam iść do kasy, kiedy dostrzegłam jednego... w alejce zzzzzzzzzzzzzzz...
czajnikami i tosterami :P: Myślałam, że mi się przywidziało, wracam, patrzę, jest!
To nie był ten, którego ona sobie wymarzyła, rozważała więc przez jakiś czas czekanie do listopada, ale w końcu orzekła, że on ją kocha, bo jej to wyszeptał do ucha więc go bierzemy. No i wzięłyśmy, skoro kocha, cóż było robić? ;)

Wystarczy. Na dziś oczywiście. Do miłego :)

sobota, 7 września 2013

Ale mnie wzięło...

...podarować zielonemu spojrzeniu chciałam coś wyjątkowego. Zupełnie przypadkiem natchnęły mnie
kamienie. Fakt, jakiś czas później natknęłam się w sklepie na jakąś nową kolekcję "kamienie coś tam" i muszę przyznać, że doznałam zawodu, ale... Podarunek został już wysłany, więc nie było odwrotu. Prawda jest taka, że kiedy już wysłałam, poczułam... że może nie powinnam była tego robić, że zbyt odwzorowane, zbyt podobne do tego, co zielone było łaskawe zrobić dla mnie... Fakt, moje miały zupełnie inne przeznaczenie, ale... formę jednak podobną. Nie byłam jednak aż tak zdesperowana, by lecieć na pocztę i przeszukiwać nadane przesyłki (oj tak... jednego razu miałam taką potrzebę, całe szczęście nadałam przesyłkę w punkcie pocztowym - niewielkim - trafiłam też na przemiłą panią, która pozwoliła mi "przewalić" wszystko i odnaleźć swoje, po czym odebrać i pójść. Wtedy co prawda nie chodziło o poczucie kompromitacji, a o próbę oszukania mnie przez adresata, no ale mniejsza z tym). Wróćmy do kamieni...
Stara Czarownica, znająca się na magii różnorodnej wprowadziła mnie (w sposób niezwykle fascynujący) w świat amuletów. Siostra, która dowiedziała się, co zrobiłam zapytała z niedowierzaniem "ty w to wierzysz?" - kładąc szczególny nacisk na "ty". Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzmy, że traktuję z niewielkim przymrużeniem oka. Nie przeszkadzają mi, bywają piękne, cudownie zdobią lub dają poczucie "bezpieczeństwa". Skoro więc nie szkodzą? Dlaczego by ich nie mieć? Nie dotykać, nie patrzeć, nie zachwycać się, nie muskać palcami z myślą "achhh"? Tak więc Stara Czarownica opowiedziała, zapytałam ją wtedy o amulet dla zielonego spojrzenia i otrzymałam calusieńką listę. Wybrałam sobie ten, który spodobał mi się od razu i rozpoczęłam poszukiwania stosownego kamienia. Ponieważ w temacie kamieni i amuletów raczkuję, miałam niemały problem, ale w końcu się udało i zdobyłam 10 imponujących turkusów. Do tego żółty sznurek jubilerski i została mi zabawa w tworzenie. Miałam problem kolejny - całkowity brak zdolności i doświadczenia. Ale jakoś się udało, choć pod koniec miałam ochotę się rozpłakać. Nieoceniona córka ma błagała, bym zostawiła to dla niej, nie wysyłała, ale... obiecałam jej, że i dla niej kiedyś zrobię. Opowiedziałam, że to dla zielonego, że da mu natchnienie, pomysły, spokój i siły potrzebne do realizacji planów... że ochroni przed wszelkim złem, jakie mogłoby spotkać je ze strony innych osób... Och, łaskawie zgodziła się. Ja napisałam list i razem poszłyśmy wysłać amulet.


A dziś... dziś postanowiłam sprawić taki sobie. Długo zastanawiałam się, co wybrać... Mnie turkus nie pomoże... dziś mnie natchnęło i wybrałam hematyt. Nabyłam dwa rodzaje, bo mam wizję (ciekawe, jak będzie wyglądała jej realizacja i efekt). Po co? By chronił mnie przed zaborczością, regenerował ciało i umysł, łagodził stres i niwelował wewnętrzne konflikty, podarował mi opanowanie... Stara Czarownica powiedziała, że to Kamień Wojowników, że symbolizuje siłę, trzymanie się zasad, trwałość, poświęcenie, sięganie po to, co zaplanowane i zamierzone. Powiedziała, że urzeczywistnia najpiękniejsze marzenia i sprawia, że można ich dotknąć, że stają się realne. A zatem... Stworzę amulet i dla siebie. I będę nosić z przyjemnością... 
Ciekawe, czy na tym się skończy moja przygoda z amuletami, czy też znów nie będę umiała się oprzeć i wrócę do Starej Czarownicy, by jej posłuchać, a następnie stworzę kolejny...

piątek, 6 września 2013

Przede wszystkim jestem sobą

Dziwię się bardzo, kiedy kobieta stając się matką zapomina o tym, że jest sobą. Oczywiście wiem, jak działają poporodowe hormony i że się wtedy rozpływa nad kupkami, rzygami i takimi tam innymi dziecięcymi wydzielinami, ale wiem też, że to dość szybko mija. Co więc jest potem? Z jakiego powodu nagle całe, calusieńkie życie staje na głowie i toczy się jakby dziecko było jego jedynym - JEDYNYM - elementem? Tego jeszcze nie wiem, ale bacznie się przyglądam, próbując zgłębić tajemnicę niepoznaną.
Kocham swoje dziecko nad życie, jest moją gwiazdką, spełnionym marzeniem, bajką mą, miłością, słodyczą i wszystkim, co piękne, ale... Gdy mnie pytają, kim jestem, nie odpowiadam "mamą". Bo nie! Nie jestem przede wszystkim mamą. Przede wszystkim jestem sobą - kobietą z pomysłami, wadami, planami, wizjami, z pasjami i upodobaniami, z pewną filozofią, której hołduję, z oczekiwaniami. Mamą jestem również, ale nie przede wszystkim. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by zamknąć się w klatce i sprowadzić wyłącznie do jednej roli. Może to kwestia mojej wszechstronności, a może umiłowania tego, co dla mnie ważne. Oczywiście, gdyby dziecku memu działa się krzywda - natychmiast rzuciłabym WSZYSTKO i stanęła na rzęsach, byle je ratować, ale w normalnych okolicznościach...
W normalnych NIE JESTEM pełnoetatową mamą, mimo że nikt mi NIGDY nie pomagał w opiece nad dzieckiem i póki co nie uczęszcza do opiekuńczo-oświatowej placówki. Jaka jestem? Po części już o tym pisałam tutaj. Ale, że trudno mnie zamknąć w kilku słowach, a nawet kilku tysiącach słów... Można by sporo notek o mnie napisać i zdecydowanie nie byłyby to notki mamusiowe.

Czytam, gram na gitarze,bałaganię, sypiam na kartkach, zapiskach, notatkach, zachwycam się poezją,
delektuję słońcem, uwielbiam pierogi, złoszczę się, gdy mi nie wychodzi i zdecydowanie zbyt dużo myślę. Marzę, nie tylko o tym, by moje dziecko było zdrowe i szczęśliwe albo by dało mi spokojnie przespać noc. Uwielbiam je, ale pozwalam sobie marzyć o kwestiach zupełnie z nim niezwiązanych. Pozwalam sobie być Kasią, nie mamą. I dobrze mi z tym. Nie czuję się złą matką tylko dlatego, że umiejscowiłam rolę mamy, w jakiej przyszło mi się spełniać, na którymś tam miejscu - nie na pierwszym. Ważne są dla mnie przyjaźnie, uczucia, emocje, nocne pogaduchy, szeptane zwierzenia i wszystko to, co nie łączy się ani z dzieckiem, ani z macierzyństwem. Mogę rozmawiać o tym, że jakiś geniusz napisał w artykule o najwęższych budynkach świata "Ma kształt wąskiego prostopadłościanu o podstawie równoramiennego trójkąta" (Tutaj, gdyby ktoś miał życzenie sprawdzić;)) i śmiać się, że to wyższa matematyka, że trzeba wybaczyć autorowi, wszak humanistą jest, może uczył się po reformie wprowadzającej gimnazjum zamiast ośmioklasowej podstawówki, więc nie musi wiedzieć, że definicja prostopadłościanu określa jasno, że to bryła, mająca w podstawie prostokąt (i tylko prostokąt), mogę o Pieśni nad Pieśniami i magii kamieni, o Haydnie, Griegu czy Debussy'm oraz Rynkowskim, Amy Macdonald, Miss Li czy Adele... Do czego zmierzam? Do tego, że moja percepcja znacznie wykracza poza wąskie ramy macierzyństwa, a ja nie lubię narzucać sobie ograniczeń, dlaczego więc miałabym to robić? W imię czego zabunkrować się w czterech ścianach pieluch, kaszek, smoczków i zabawek? Uwielbiam ten czas, kiedy jestem tylko z moją córką, kiedy coś razem tworzymy, wygłupiamy się, przytulamy, bawimy, rysujemy, poznajemy świat, śpiewamy, piszczymy i szalejemy, ale ani dla niej, ani dla mnie nie byłoby dobrze, gdybyśmy zamknęły się na wszystko inne. Lubię pytać. Nie tylko o to, czym sprać marchewkowy obiad z białego t-shirtu lub jak złagodzić ból podczas ząbkowania. Spełniam się poszerzając horyzonty, poznając ludzi różnych ode mnie, fascynujących, bogatych intelektualnie, mających do powiedzenia coś więcej niż tylko "to jest moje dziecko". Nie stronię od rodziców, nie ucinam rozmów na temat dzieci, zachwycam się własnym i rozpływam nad cudzymi, ale... to nie jest clou mojego życia. To ważna część, ale nie chcę i nie będę sprowadzać do niej wszystkiego. Mam świadomość tego, że kiedy moje dziecko na mnie patrzy - widzi wzorzec. I cieszę się, że kopiuje, naśladuje, koduje w małej główce, że można godzić wiele ról. Że wcale nie trzeba "kołysać wózkiem sklepowym", na pytanie  "Jaką ostatnio książkę czytałaś?" odpowiadać "Bardzo głodną gąsienicę", wchodzić podjazdem dla wózków mimo tego, że idzie się samemu, proponować mężowi kaszki na śniadanie i rzucać się od razu na dział dziecięcy, gdy tylko przekroczy się wrota sklepu. Że nie trzeba tego wszystkiego robić, by być dobrą mamą, że można pozwalać sobie na Mastertona, poezję ks. Twardowskiego czy nie-dzieciowe blogi, można
kupować "tylko dla siebie", cieszyć się zapachem perfum, słuchać muzyki tematycznie niezwiązanej z dziećmi i znakomicie czuć się w towarzystwie ludzi bezdzietnych, którym tematy kaszko-pieluchowe są zupełnie obce. Cieszę się, że uczy się ode mnie, że macierzyństwo nie przekreśla życia, tylko je urozmaica, dopełnia, podkreśla, ale nie wymaga wyłączności, by było wartościowe, ważne i dawało spełnienie. Cieszę się, że będzie kiedyś wyjątkowa, jeśli zechce - będzie mamą, ale przede wszystkim zostanie sobą, jak ja i nie zamknie się przed pięknem świata i wyjątkowością tego, co może ją spotkać.

czwartek, 5 września 2013

Nie zapomnę ci...

...obietnicy złożonej dawno temu. A właściwie obydwu obietnic.
Dostanę pierwszy egzemplarz twojej książki z osobistą dedykacją i... i kiedyś napiszesz specjalnie dla mnie. Tak będzie. Ja to mówię - ja, twoja dobra wróżka.

środa, 4 września 2013

Kiedy byłam mała...

... i miałam lat 4, może 5, nie wiedziałam jeszcze, że moje imię nie jest tylko moje. Katarzyna to byłam tylko ja. Ja i nikt inny. Kiedy w tym czasie poznałam wiersz Brzechwy, przeniosłam się na wyższy poziom szczęścia... Ktoś taki, jak Brzechwa napisał właśnie o mnie (tak, tak... Nie wiedziałam, że "nie jednemu psu Burek", ale wiedziałam kim jest Brzechwa - zasługa babci). Wróćmy jednak... 


Spotkał katar Katarzynę - 
A - psik! 
Katarzyna pod pierzynę - 
A - psik! 

Sprowadzono wnet doktora - 
A - psik! 
"Pani jest na katar chora" - 
A - psik! 

Terpentyną grzbiet jej natarł - 
A - psik! 
A po chwili sam miał katar - 
A - psik! 

Poszedł doktor do rejenta - 
A - psik! 
A to właśnie były święta - 
A - psik! 

Stoi flaków pełna micha - 
A - psik! 
A już rejent w michę kicha - 
A - psik! 

Od rejenta poszło dalej - 
A - psik! 
Bo się goście pokichali - 
A - psik! 

Od tych gości ich znów goście - 
A - psik! 
Że dudniło jak na moście - 
A - psik! 

Przed godziną jedenastą - 
A - psik! 
Już kichało całe miasto - 
A - psik! 

Aż zabrakło terpentyny - 
A - psik! 
Z winy jednej Katarzyny - 
A - psik!

Dziś wracam do tego wiersza, bo tak się stało, że wracam ZAWSZE, kiedy spotka katar Katarzynę. Dziś nie mogę się wygrzać, pod pierzynę wleźć, przespać i wyzdrowieć. Dziś muszę chorować po dorosłemu, pracując, opiekując się dzieckiem, robiąc zakupy, gotując iiiiiiiiiiii... modląc się, żeby przeziębienie zwane na potrzeby tego tekstu katarem - nie polubiło mnie zbytnio i nie chciało zostać ze mną na dłużej w jakiejś mniej przyjaznej formie.
Dziś (kolejny już dzień) obdzieram nos chusteczkami, mimo że delikatne są i miękkie. Dziś walczę z gorączką Ibuprofenem i fascynuję się zdolnościami regeneracyjnymi, jakie posiadło moje dziecko. Dziś chciałabym w końcu poczuć się lepiej, bo w mojej pracy głowa boląca, to głowa zbędna. Dziś mogę tylko uciekać myślami do czasów, kiedy babcia czytała "pani jest na katar chora" i rozpływać się nad zapamiętanymi obrazami. Nad beztroską, ciepłą kołdrą, gorącym podawanym pod nos mlekiem i... babcią, która BYŁA. Dziś wiem, że mimo wszystko jest, ale... czasem, choć pogodziłam się koleją rzeczy, czasem chciałabym się jeszcze do niej przytulić, poczuć charakterystyczne jej dłonie i wiedzieć, że nic złego mi się nie stanie. Dziś chciałabym usłyszeć: właź pod kołdrę! Nie usłyszę.