Polub mnie

piątek, 17 listopada 2017

Się porobiło...

 Od czasu ostatniej mojej wizyty w Magicznym Krakowie oraz zmieniających wszystko słów Doktor eM: "Zdrowa dziewczynka", żyję na jakimś haju. I z każdą chwilą bardziej dziwię się, że nie mija, nie blednie, nie powszednieje. Mam wrażenie, że nie chodzę, tylko unoszę się nad ziemią. Taka lekka. Taka spokojna. Taka absolutnie szczęśliwa. Wszystko się zmieniło. Oczywiście już sam rak wszystko zmienił, jak choćby moją percepcję problemów, priorytety itd., ale teraz... teraz to jest jakieś szaleństwo... Żyję i jestem zdrowa, choć miałam nie żyć - przy takiej świadomości, wszystko inne blednie. Problemy stają się błahe i do rozwiązania, duperele przestają istnieć w ogóle... Jeszcze bardziej doceniam ludzi, jeszcze mocniej kocham przyjaciół, z jeszcze większą siłą celebruję każdą chwilę... I przestałam sobie wyrzucać, że marnuję czas. Bo przecież skoro jakaś czynność pozwala mi się uśmiechać, daje satysfakcję, sprawia przyjemność, relaksuje czy w jeszcze inny sposób pozytywnie na mnie wpływa, to czas poświęcony na nią, nie może być czasem zmarnowanym, prawda?

No! Więc taka odrealniona sobie chodzę i straszę ludzi bananem na gębie ;)

Niektórzy pewnie myślą, że potrzebny mi psychiatra, bo to jakby nie jest normalne, że człowiek naćpał się szczęściem i nie trzeźwieje przez tak długi czas... ja jednak mam to szczerze w nosie.

Z nowości... Pan Mąż zrobił sobie "kuku" w nogę i najpewniej czeka go operacja. Diagnostyka tej nogi trwa  już dobry miesiąc (zaliczył też kontrolę zwolnienia z ZUSu), po RTG, USG, MRI i unieruchomieniu nogi w ortezie, chirurg skierował go do ortopedy, który orzekł, że jeszcze TK i będzie pełny obraz, na podstawie którego zdecyduje o zakresie operacji, aczkolwiek jest ona pewna (niepewny jest tylko jej zakres). Pan Mąż, jako Zasłużony Honorowy Dawca Krwi, skorzystał z przysługujących mu uprawnień i "załatwił" sobie terminy w/w badań właściwie od ręki. Na MRI czekał 4 dni, na TK - dobę. Tak zupełnie na marginesie, cieszę się, że wszyscy ci, którzy oddają cząstkę siebie, by tacy jak ja mogli żyć (dostali szansę) - są choć w takim stopniu nagradzani za swoją szlachetność i gdy zachodzi taka potrzeba, nie czekają w wielomiesięcznych kolejkach, tylko znajduje się dla nich termin "od razu" (nim Pan Mąż powołał się na przywileje Zasłużonych Honorowych Dawców Krwi, usłyszał, że najbliższy termin na MRI to maj). W najbliższy wtorek wizyta kontrolna u ortopedy, z wynikiem TK. Trzeba będzie też podjechać do szpitala z tym skierowaniem, które dostał i wyznaczyć mu termin przyjęcia.
I cieszę się, i się nie cieszę...
Z jednej strony chorujący i uziemiony Pan Mąż jest wystawieniem mojej cierpliwości na sowitą próbę - i nie, on nie twierdzi, że umiera, wręcz przeciwnie. On twierdzi, że jemu nic nie jest, że umrze, jak spędzi w tym łóżku jeszcze choćby godzinę, że musi na spacer, że cośtam (a przy okazji: zrobisz mi kawy? Zrobisz kanapki? etc.) Z drugiej jednak strony - ten zabieg jest szansą na powrót do jakiejś normalności (odpoczynek i unieruchomienie nie przynoszą rezultatów, więc obawiam się, że gdyby lekarz chciał pociągnąć leczenie zachowawcze (a chirurg brał taką ewentualność pod uwagę), marnowalibyśmy tylko czas, przedłużając bezsensownie zwolnienie (na którym Pan Mąż być nie chce), a na koniec okazałoby się, że i tak potrzebna operacja. Mam więc nadzieję, że uda się w miarę szybko temat załatwić, potem go wyrehabilitować i niech wraca do tej swojej pracy - co będzie z pożytkiem i dla naszego budżetu domowego, i dla mojego zdrowia psychicznego.

Poza Panem Mężem Chorującym zaś... coraz intensywniej odczuwam zbliżające się Święta. I tak, jak dostaję mdłości, gdy ledwo skończą się znicze, a zaczynają choinki i światełka, tak zupełnie niezależnie czekam na ten wyjątkowy, magiczny dla mnie czas.
Panienka Wu napisała już list do Mikołaja, dorzuciła piękny rysunek, więc Mikołaj jakby nie ma wyjścia, musi intensywnie pracować nad prezentami...
W tym roku będzie deskorolka ze świecącymi kółkami, a do tego "Zniszcz ten dziennik WSZĘDZIE", kredki do malowania twarzy i brokat do ozdabiania, kilka arkuszy dziewczyńskich tatuaży, mnóstwo kredek i innych akcesoriów plastycznych (w tym kredki grafionowe - o których dotychczas nie słyszałam - mają nie brudzić łapek, dobrze się temperować i ładnie malować duże powierzchnie).

W kwestii samych Świąt, nie mam jeszcze jakiejś przejrzystej, jasnej wizji, ale na pewno zrobię, co w mojej mocy, żeby te Święta także były pełne niespodzianek, magii, wyjątkowości, takiego czasu, kiedy nikt się nie spieszy, nikogo nie gonią terminy, nikt nie jest smutny, nie martwi się niczym, nie boi... Całe moje nowe życie jest jednym wielkim świętem, co nie zmienia faktu, że z wielką przyjemnością, a zarazem ogromną wdzięcznością celebruję takie chwile wyjątkowe, jak Boże Narodzenie właśnie, jak urodziny - moje, Pana Męże, Panienki Wu, jak wakacje, ferie, Wielkanoc... takie chwile, których mogłam nie mieć... chwile, w których Panienka Wu mogła nie mieć mnie...
Tak, proszę Państwa! Oto moje nowe życie stało się jedną wielką okazją do świętowania. I to jest piękne!

Do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz