Polub mnie

piątek, 28 lutego 2014

Będzie krótko...

cztery lata temu o tej porze szłam dziarskim krokiem na salę operacyjną. Dziś moje maleńkie wtedy dziecko kończy 4 lata. Za pół godziny "się stanie" mój cud. Wszystko jest takie... żywe, takie niedawne, takie... moje. Odkąd jest Mała Wu rozumiem, co znaczy, że urodziny dziecka są co roku świętem mamy. Moim są i zawsze będą.
To tyle tytułem roztkliwionego wstępu. Tort w lodówce, udał się. Czeka na dekorację, ale to wieczorem. Wygląda, jak cośka, więc cieszę się bardzo. Mam nadzieję, że będzie smakował. Jutro wyruszamy na przyjęcie, dogaduję ostatnie szczegóły z siostrą, organizuję w głowie listę spraw, rzeczy do zabrania, pakunków i czynności do wykonania. I delektuję się tym, że mój cud się dzieje. I trwa. I rośnie. I zachwyca mnie każdego dnia. I zawstydza czasem. I fascynuje. I intryguje. I rozśmiesza. I uczy. I pociesza. I uczy... Tak - wiele się od niej nauczyłam.




poniedziałek, 24 lutego 2014

Lubię takie dni, jak dziś...

W takie dni, kiedy pracy mam mnóstwo, pogoda za oknem sprawia, że mam ochotę zaszyć się pod jakąś mięciutką, cieplutką i milutką pierzyną, a obowiązki domowe nie chcą się wykonać same, lubię usłyszeć "nie gotuj, coś przywiozę". Pan Mąż ma czasem doskonałe pomysły i potrafi się nimi wstrzelić w moment idealny. Nie dość, że przywrócił do życia moje połączenie internetowe, które rano sprawiło, że miałam ochotę wyrzucić laptop przez okno, to jeszcze odjął mi caaaaaaałą masę pracy tą swoją propozycją. Mała Wu miała oczywiście obiad przygotowany wczoraj, my zaś zjemy coś, co Pan Mąż zamówi na wieczór w Karpat Kebab Rzeszów. Marzy mi się soczyste, świeże i pachnące mięso z pełnym charakteru sosem i chrupiącymi surówkami.Muszę tylko okiełznywać regularnie te marzenia, coby się w nich nie zatopić na amen i nie zapomnieć o bożym świecie, przy okazji zaśliniając laptop.

Wróćmy zatem na chwilę do rzeczywistości:P
Panowie z Tesco przywieźli dziś chyba wszystko, czego potrzeba mi będzie do urodzinowego tortu Małej Wu. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam i że wszystko się uda. Przy okazji przetestuję przepis na tzw. salceson - deser z mleka, żelatyny, cukru i pokrojonych w kostkę galaretek. Czeka mnie pakowanie prezentów (a papieru wciąż brak) i organizowanie wyjazdu. Niby jeszcze kilka dni, ale... trzeba to jakoś wszystko po ludzku zaplanować i ogarnąć. Do tego praca moja nie rozpieszcza i nie daje zbyt wielu wolnych chwil. Myślę, że gdybym się jeszcze musiała bawić z obiadem - z czymś nie zdążyłabym na pewno.
Heh... kusi mnie, by zapoznać Pana Męża z "szatańskim planem" zamawiania obiadów w Karpat Kebab Rzeszów codziennie, aż do dnia przyjęcia urodzinowego. Mogłabym się wtedy w pełni skupić na Cośkowym Torcie i wszystkim, co tam jeszcze trzeba zorganizować przed urodzinami.

Mówiłam, że chyba nigdy i nigdzie jeszcze nie dostałam porcji, której nie dałabym rady dokończyć? Mówię więc. Tak się stało we wtorek w  Karpat Kebab Rzeszów. Wracaliśmy z mojego rodzinnego miasta, gdzie załatwiałam urzędowe sprawy, była już pora obiadu (a ponieważ nie spodziewałam się, że tyle nam zajmie, nie przygotowałam wcześniej nic na obiad), więc Pan Mąż stwierdził, że możemy podjechać i zjeść tak, aby zaraz po powrocie Mała Wu poszła spać. Zamówiłam barani zestaw kebab i nie byłam w stanie go skończyć (a mimo iż to było południe, od rana nie miałam niczego w ustach). Było nie tylko pysznie, ale tak wiele, że "wymiękłam" i poprosiłam o zapakowanie na wynos, co oczywiście z uśmiechem uczyniono. Bardzo fajnie się tam czuje, wszyscy są uśmiechnięci i życzliwi, nikt nie robi problemu, gdy Mała Wu ma życzenie spożywać "prawdziwym widelcem", a nie widelczykiem do frytek, gdy ma ochotę na sok w kubku do kawy, bo "będę jak mama" itd. Ta kawa nawiasem mówiąc - bosssssssska. LavAzza sama w sobie jest boska, ale świeżo zmielona, dopieszczona spienionym mlekiem - poezja. I raz-dwa stawia na nogi po ciężkiej nocy.
Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że bezglutenowa dieta pozwoli mi raczyć się takimi doskonałościami. I cieszę się, bo samo odstawienie pszenicy było dla mnie dość drastyczne, choć w sumie jakoś nie bolało bardzo. Menu w Karpat Kebab Rzeszów jest tak zróżnicowane, że nie tylko usatysfakcjonuje smakoszy o bardzo różnych gustach kulinarnych, ale także ludzi takich, jak ja - których kulinarnie ogranicza jakakolwiek dieta. 
Właściwie mogłabym zadzwonić i zamówić, bo jedzenie z dostawą realizowane jest do ostatniej chwili, w której czynny jest Karpat Kebab Rzeszów, ale Pan Mąż ma... po drodze;) niech więc się wykaże - będę mogła powiedzieć, że Pan Mąż mi dziś obiad podał :)

A poza kebabem z surówkami, moje myśli krążą wokół tych urodzin. Szwagier śmieje się ze mnie, że jeśli tak przeżywam zwykłe urodziny, to ciekawe, co będzie przy weselu :D


/Zdjęcia niepodpisane pochodzą z fp Karpat Kebab/

sobota, 22 lutego 2014

Żmija!

-mamusiuuuuuuuuuu?!?!?!? jak się nazywa to coś, chodzi mi o takie słowo, które mi tłumaczyłaś, pamiętasz? Jak to się nazywa, jak się komuś mówi, że trzeba coś robić, a samemu się tego nie robi?

-yy, hipokryzja?

-właśnie! dzięki! pożyczysz mi swoją miskę na pranie? Tylko pamiętaj, że trzeba się dzielić!

piątek, 21 lutego 2014

Dwudziesty pierwszy...

Foter / CC BY-SA
dziś. A to oznacza, że zostało 7 dni. Tydzień do urodzin Małej Wu. Wspomnienia mnie nie tylko otaczają, ale i wypełniają. Takie wyraźne, takie emocjonalne, takie... takie esencjonalne, że niemal mogę ich dotknąć, poczuć zapach... I dobrze mi z nimi, zwłaszcza, że z zatapiania się w każdym z nich wyrywa mnie od czasu do czasu całkiem duża już Mała Wu;)
Urodziny za tydzień, przyjęcie za osiem dni. Jak rok temu - będzie wspólne z siostrzenicą mą, dwa lata młodszą od Małej Wu, urodzoną 29 lutego. Moje myśli, gdy nie flirtują ze wspomnieniami, krążą wokół zagadnień organizacyjnych, niewyparzony język zaś stał się słodki, jak miód, coby to ekscytujące oczekiwanie było przyjemnością nie tylko dla mnie, ale i dla jubilatki. W tym roku chyba pierwszy raz ma pełną świadomość tego, co się stanie. Jeszcze nie odlicza dni, ale wie, że to już niedługo. Że pojedziemy do cioci i będzie tort w kształcie Cośki (żeńskiego odpowiednika Cośka - pomocnika Myszki Mickey z Klubu Przyjaciół Myszki Mickey. Cośka mieszka na innej planecie i miała któregoś razu okazję poznać i polubić Cośka z Ziemi). No, więc wie, że będzie tort i balony i prezenty dla S. To jest fantastyczne, Mała Wu uważa, że już tort jest prezentem, nie oczekuje więc niczego innego, natomiast dla S przygotowuje podarunki pieczołowicie i z wielkim namaszczeniem. Mam nadzieję, że ten dzień będzie piękny, a Mała Wu i Mniejsza eS, która jest jednocześnie moją chrześnicą, będą miały caaaaałe morze pozytywnych wrażeń.
Tak więc wybaczcie moi drodzy nieobecność. Poza planowaniem urodzin, skupiam się na pracy, obowiązkach domowych, byciu mamą, na przyjemnościach też się skupiam i na pasjach również.Brakuje mi czasu na czytanie, ale mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni.
To tyle dziś tytułem wyjaśnień :)

piątek, 14 lutego 2014

Karpat Kebab - czyli "a kiedy mam ochotę na coś dobrego"

Foter / CC BY-SA
Niewyparzony język jak wiadomo trzeba traktować w sposób szczególny. Pielęgnować, ćwiczyć, gimnastykować, trenować i dopieszczać. Uwielbiam domowe jedzenie, uwielbiam gotować, piec, tworzyć w kuchni dania autorskie i testować nowe przepisy. Ale zdarza się i tak, że mam ochotę wyjść z kuchni, zasiąść przy filmie czy książce i zaczekać aż pyszne jedzenie zapuka do moich drzwi. Mówiłam, że powinnam była chyba urodzić się Włoszką? Nie mówiłam? No to mówię. Uwielbiam upały, nie znoszę zimy i kocham makarony, pizze i inne włoskie przysmaki. Do niedawna, gdy weekendowy maraton filmowy wymagał pizzy, korzystałam z potencjału i promocji, jakie oferowała Telepizza. Dziś, z okazji zerwania z glutenem, pizzą raczy się Pan Mąż, ja zaś - dostaję danie bezglutenowe, a więc zestaw kebab z perfekcyjnie przyprawioną surówką, obłędnie dobrym mięsem i bajecznym sosem czosnkowym. Karpat Kebab Rzeszów - tylko tyle i aż tyle. Niesamowite miejsce, klimatycznie urządzone, przyjazne, ciepłe i w moim ulubionym, czerwonym kolorze. Byłam raz, wrażenia nie do opisania. Mnóstwo smaku i pozytywnych emocji. To jednak nie wszystko - błyskawiczna dostawa do domu pozwala nie zagłodzić niezapowiedzianych gości lub właśnie tak, jak ja - zafundować sobie chwilę kulinarnej przyjemności wieczorową porą. Karpat Kebab to miejsce wyjątkowe, choć na pierwszy rzut oka, z zewnątrz, niepozorne. Dzięki temu zdradzę wspomnianą, znaną wszystkim sieć pizzerii i gdy tylko zapragnę smaku, który pieści niewyparzony język oraz aromatu, któremu nie sposób się oprzeć - zadzwonię (bo to jednak kawałek od mojego domu). Zachwyca tu nie tylko smak, trzeba przyznać, że ceny sprawiają, że chce się przetrzeć oczy ze zdziwienia - jak najbardziej pozytywnego. Karpat Kebab to bogate i zróżnicowane menu, w którym znajdują się zarówno tytułowe kebaby w najróżniejszych odsłonach, ale także niesamowicie dobra pizza. I tu, uwaga, 42-centymetrowa rozkosz w dowolnej odsłonie kosztuje jedyne 24 złote. Nie, to nie promocja, to w Karpat Kebab Rzeszów cena regularna. Bajka! Ale realna. Co jeszcze? Szybkość. Mimo ogromu klientów, jedzenie dotarło do mnie błyskawicznie, było świeże, ciepłe i pachnące. Oczywiście nie zacznę żyć "knajpowym" żarciem, ale... Numer do Karpat Kebab zachowam, bo wrócę tam jeszcze nie raz i o dowóz również nie raz poproszę. Dla mnie to miejsce na medal, miejsce, dla którego warto zmienić przyzwyczajenia i porzucić dawne miłości. Miejsce, które ratuje w wielu sytuacjach awaryjnych (jak np. goście bez zapowiedzi czy ważne sprawy do załatwienia, które uniemożliwiają ugotowanie obiadu), miejsce, które rozpieszcza i sprawia, że chce się tam wrócić.

wtorek, 11 lutego 2014

Wiedźmowo na wieczór

Rzecz się działa jakiś czas temu...

Ukochany nasz osiedlowy sklep ze słodyczami został zlikwidowany.

Micky ** / foter / CC BY
Idę sobie z Małą Wu, kiedy nagle słyszę prośbę:
-mamusiu, chodźmy do słodyczowa
-nieczynne - odpowiadam
-na pewno nie!
-podejdź i sama zobacz przez okno (tam rolety opuszczone były tak, że można było spojrzeć przez 20-30 cm "szparę" między nią a parapetem)
pochyliła się, zagląda
...............................
i nagle: 
nic tu nie ma?!?! nic a nic! o jaaaaa, "te" ludzie wszystko wykupili, wszystko, nawet szafki!
Wzięłam oddech, żeby ją poprawić z okazji "te ludzie", ale ona w tym czasie rzuca z wyrzutem: a ty mamo mówisz, że to ja nie znam umiaru

(skonałam - czyżby rósł mi kolejny niewyparzony język?)

czwartek, 6 lutego 2014

eh!

Hani Amir / foter / CC BY-NC-ND
Jesteś, choć odszedłeś... w każdym fragmencie, każdym kawałku, każdym słowie. Mam cię tu na wyciągnięcie ręki, tuż obok, zaraz gdy wstanę i tuż przed tym, jak się położę - zawsze. Twoje zielone spojrzenie pozwala mi zatapiać się w balsamiczny spokój, wyciszenie, poczucie bezpieczeństwa i całe tony innych pozytywnych uczuć. A więc rzeczywiście dla mnie nic się nie zmieniło... Mimo to mam chyba jakiś rodzaj żałoby. Błąkam się tam, gdzie już cię nie ma, mimo że każdy kąt przesiąknięty jest tobą, odnajduję twe ślady i oglądam z takim namaszczeniem, z jakim ogląda się pamiątki po najbliższym zmarłym. Nie umiem tego wytłumaczyć nawet sama sobie. Nie wiem, dlaczego tak. Mam świadomość, że coś się skończyło, mimo że dla mnie niemal nic się nie zmieniło. Mam świadomość, że już tam nie wrócisz, że pozostanie tam na zawsze pustka po tobie. I walczę ze sobą, bo z jednej, tej logicznie myślącej strony wiem, że to słuszne, z drugiej zaś podchodzę do sprawy nadzwyczaj egoistycznie. I czuję się z powodu tej drugiej strony jak sierota. Mój niewyparzony język milczy. Głowa nie wie, co powiedzieć, więc i on udaje niemego. Przeżywa swoją żałobę w ciszy, w ukryciu. I w tej ciszy wyrywam się tam i chodzę twoimi drogami, ocieram się, jak kot o nogi, o każde twoje słowo, każdą twoją cząstkę, która tam została i będzie tam już zawsze. I płakać mi się chce, choć przecież mam cię o wiele bliżej. Pustka po tobie mi doskwiera i stwierdzam, że zdecydowanie nie wszystko ze mną w porządku. Po co cię szukam tam, gdzie cię nie ma? Po co przeżywam odejście? Po co posypuję rany solą? Skoro mogłabym przełknąć i delektować się tym, co jest? Nie rozumiem tego, ale to mi chyba potrzebne.
"Ghazaleh GHAZANFARI ' / foter / CC BY-ND
W zasadzie nie wiem dlaczego spodziewam się racjonalnych, schematycznych zachowań. Nigdy nie byłam przecież schematyczna. Nigdy nie wpasowywałam się w otoczenie wbrew sobie, nigdy nie kopiowałam - czemu więc dziwię się, że reakcje moje, emocje, uczucia i zachowania z nich wynikające odbiegają od ogólnie przyjętych standardów... Choć - czy ja wiem - czy w takiej sytuacji można mówić o jakichkolwiek kanonach?
Szanuję tę decyzję. Ba! Uważam, w obliczu argumentów, że jest najlepszą z możliwych, a jednak... kłuje mnie ona gdzieś w środku. Kłuje do tego stopnia, że dławię się usiłując przełknąć taki stan rzeczy i pogodzić się z tym.
A przecież ode mnie nie odszedłeś. Mnie nie zostawiłeś. Nie przede mną się bronisz...Skomplikowane to wszystko, ale mam nadzieję, że minie. Jak każda żałoba - skończy się. I przestanę powstrzymywać irracjonalne łzy pojawiające się tam, gdzie wyblakłe ślady twojej obecności...

poniedziałek, 3 lutego 2014

Różana...

Foter / CC BY-SA
marmolada... Albo sok, choć ostatni jego łyk wysączyłam dobrych... 8 lat temu? To był sok, który powstał za sprawą pracy rąk babci mej. Sok, który sprawiał, że zatapiałam się cała, nie tylko niewyparzony język mój, w bajce, we wspomnieniach, w marzeniach, że przez chwilę czułam znów, jak trzyma mnie za rękę (babcia, nie sok). Wraz z wysączeniem rajskiego soku, skończyło się coś szczególnego. Gdzieś na kartce jakiejś, schowanej gdzieś indziej mam przepis...
Od lat obiecuję sobie, że pojadę, znajdę odpowiednią różę i przywrócę wspomnienia albo przynajmniej się postaram. I od lat mi się nie udaje. Od lat nie wychodzi, bo to, bo tamto, bo czasu brak, bo "a jeśli się nie uda?", bo milion innych... Żałuję. Nawet bardzo. Pocieszam się tylko, że może kiedyś, może na stare lata znajdę chwilę, by udać się tam, gdzie róże rosną odpowiednie na sok. I przyrządzić go. Mam tylko nadzieję, że przepis babciny nie przepadnie do tego czasu oraz, że uda mi się go zlokalizować.

Tak, wiem. Powinnam była go w szkło oprawić i na honorowym miejscu powiesić. Dziś wiem. Błędy zdarzają się także i mnie;)

Pisząc to, przypomniałam sobie jakby kadry z mojego dzieciństwa. Mgliste to wspomnienia, mała być musiałam i to bardzo. Pamiętam urywki, sok, który smakował jak nic na świecie i babcię, która mówiła, że on z róży jest. Pamiętam, że myślałam wtedy, że sobie ze mnie robi najzwyklejsze jaja, choć do babci bardziej podobne były wyrafinowane żarty. Pamiętam, że nie uwierzyłam w różaną teorię. Innym wspomnieniem są rozłożone na taflach papieru pergaminowego płatki róż i owoce na innych. Pamiętam, że płatki kojarzyłam z Bożym Ciałem, a babcia śmiała się i tłumaczyła, że przecież mówiła, że to na sok i konfiturę czy też marmoladę - sama już nie wiem. Pamiętam, że wkrótce potem delektowałam się sokiem, dzięki któremu mój niewyparzony język nabrał jako takiej ogłady i kiedy trzeba, umie się zachować. Taką sobie do różanego soku teorię doprawiłam, babcia bowiem często tym sokiem częstowała mnie i popijałyśmy sobie w czasie, kiedy opowiadała o swojej młodości, kiedy słuchała, co mam jej do powiedzenia i kiedy nie ucząc - uczyła mnie, jak zachowują się damy. Sok z róży musiał mieć więc w mej edukacji znaczący udział;)

Soku nie ma, jest marmolada. Kupna, zapewne nieumywająca się do tamtej, którą robiła babcia, ale... Mimo wszystko przywołująca wspomnienia. Pozwalająca poczuć się bezpiecznie i beztrosko, usłyszeć babci głos i być przez chwilę znów małą dziewczynką, która podgląda babcię przy kuchni, jednak zuchwale zarzeka się "niee, nie będę się uczyć, ja się do kuchni nie nadaję, znajdę sobie męża, który mi będzie gotował". O tak. Tak właśnie mówiła ta mała dziewczynka. Dziś wie ona, co babcię w tym zuchwalstwie tak bawiło. Dziś cieszy się też, że człowiek uczy się także wtedy, gdy przed nauką rzeczoną się broni. Uh, gdyby nie to...

Foter / CC BY-SA
Różaną marmoladę kupiłam jakiś czas temu dla dziecka. Uznałam, że skoro porzuciłam pszenicę, to nie skorzystam z dobrodziejstw tych marzeń do smarowania. Mała Wu pokochała marmoladę z róży chyba tak bardzo, jak ja. Spróbowałam kilka dni temu. Bez chleba, na łyżeczce. I stało się znów. Znów byłam w moim rodzinnym domu, wszystko było ponad 20 lat młodsze, inne, babcia była i w całym domu pachniało dobrem, ten sam był chyba tylko mój niewyparzony język. Jeszcze niedojrzały, jeszcze uczący się, jednak bez wątpienia ten sam. Zamknęłam oczy, chciałam, żeby ta chwila trwała. Łapię każdy taki moment, jak coś najważniejszego w moim życiu. I łapię się na tym, że w istocie smaki i zapachy najlepiej oddziałują na ośrodek wspomnień. To fascynujące, że nie zapomnę, choćby nie wiem co, bo znajomy zapach czy smak pozwoli mi utrwalić to na zawsze i przywołać, kiedy tylko zechcę.
Dziś uległam, bo i sposób znalazłam. Dwa wafle ryżowe hojnie posmarowałam marmoladą z róży i usiadłam w fotelu, w którym zwykłam pracować. Każdy kęs był kawałkiem nieba, przyjemnością, której nie da się opisać, bo nie dotyczy wyłącznie doznań smakowych. Każdy kęs uruchamiał całą maszynerię w mojej głowie. I każdy pozwalał mi choć na moment wtulać się we wspomnienie po babci, jak w nią samą. Czułam się trochę, jak dziewczynka z zapałkami, niemal prosząc każdą chwilę, by trwała dłużej, by nie umykała. Magia?
Nie jestem pewna.
Być może.
No w każdym razie, babcia obstawałaby za magią. Z całą pewnością!