Polub mnie

środa, 29 listopada 2017

Sówka...

All rights reserved/lady_in_red
(sowa domowa - wykonana wspólnie na tzw. próbę, dzień przed zajęciami
plastycznymi)
W zeszłym tygodniu wychowawczyni Panny Wu przesłała do rodziców informację o tym, że dzieci, które w ramach czasu świetlicowego uczestniczą w zajęciach plastycznych, proszone są o przyniesienie na zajęcia styropianowych bombek oraz różnego rodzaju ozdób, błyskotek, piórek, kleju, szpilek, cekinów, sznurków itd. A wszystko dlatego, że wezmą udział w międzyszkolnym konkursie na ozdobę choinkową w kształcie sówki.

Nie muszę chyba mówić, że gdy tylko Panienka Wu usłyszała o tym fakcie, o mało ze skóry nie wyskoczyła (faza na sówki trwa). Nie chciała czekać na czwartek (zajęcia plastyczne odbywają się w czwartki właśnie). Zapytała, czy mogłybyśmy "na próbę" zrobić jedną taką sówkę w domu. Oczywiście zgodziłam się, bo ja zawsze chętnie uczestniczę w plastycznych przedsięwzięciach Panny Wu, wspieram ją we wszystkim, co robi, zachwycam się tym, jak nieszablonowo myśli, jak analizuje problemy i znajduje rozwiązania, na które nierzadko nie wpadłby dorosły... Co tu dużo gadać - ot, uwielbiam ją obserwować (nie tylko, gdy tworzy).

Wysłałyśmy więc mojego Pana Męża do piwnicy, by przyniósł nam kilka styropianowych bombek. Początkowo chciałam kupić styropianowe kulki i oklejać je brokatem, ale wpadłyśmy na pomysł, by wykorzystać bombki już "obrokatowane". I to był dobry pomysł. Panna Wu nie zastanawiała się długo, jak zrobić ozdobę choinkową w kształcie sówki. Doskonale wiedziała, z czego można zrobić co. Oczy i dziób miały być z filcu (którego z okazji mojego zamiłowania do filcowych sówek jest w domu mnóstwo). Brzuszek z cekinów w kształcie gwiazdek, umocowanych do bombki szpilkami z dużymi, kolorowymi łebkami. Uszy z piór. Cała reszta też z piór, bo jednak sowa jest pierzasta, puchata i miękka.

All rights reserved/lady_in_red
(sowa konkursowa, wykonana na zajęciach plastycznych w całości
samodzielnie przez Pannę Wu)
Domowa sowa - wspólna - wyszła nam naprawdę fajna, muszę jednak przyznać, że kiedy przyszłam po Pannę Wu do szkoły i zobaczyłam, co zrobiła na zajęciach - oniemiałam. Jej sówka była cudownie śliczna. I nie była kopią tej domowej. Rzuciłam okiem po klasie, chcąc zobaczyć, jakie sówki zrobiły inne dzieci i... doszłam do wniosku, że sówka mojej Panienki Wu jest jedną z najładniejszych.

Sówka szkolna (czyli ta, przeznaczona na konkurs) miała nad oczami "spinkę" - od koleżanki, która wymieniła się za garstkę piór. Brzuch ze świecącej ozdoby od innej koleżanki, która wymieniła ją za gwiazdkowe cekiny. Ogon z piór od kolegi, który potrzebował szpilek z kolorowymi łebkami. Dodatkowo Panna Wu wymyśliła, by brokatowym klejem pociągnąć sówce dziób, coby był bardziej w klimacie świątecznym oraz... wykończyć oczyska.

Dowiedziałam się, że bardzo fajnie współpracowało jej się z kilkorgiem innych dzieci. Wymieniali się ozdobami, dzięki czemu każde z nich miało jeszcze większe możliwości, uczyło się dzielić i miało okazję przekonać się fizycznie, że zamienianie się jest fajne (przy okazji Panna Wu orzekła, że nie każdemu dawała coś ze swoich ozdób, gdyż byli tacy, którzy chcieli tylko brać, ale od siebie nic nie chcieli dać).

All rights reserved
(konkursowej sowy ujęcie "od brzucha" ;) )
Gdy wracałyśmy do domu, dowiedziałam się, że obydwie panie, prowadzące zajęcia, zachwycały się sówką Panny Wu. Pytały, skąd umie coś takiego zrobić.... "I co powiedziałaś?" - zapytałam zaciekawiona. "Że mamusia mnie nauczyła". Achh.

Zdjęcia mam lipne (ale... jak to mówią: lepszy rydz, niż nic), bo odkąd mój telefon upadł i stłukł się (mimo hartowanego szkła, psia kość!) korzystam z telefonu zastępczego, użyczonego mi przez szwagra. I ten zastępczy telefon nie jest najlepszy w robieniu zdjęć. Nie narzekam jednak, bo alternatywą było zostanie zupełnie bez telefonu, a służyć ma on przecież głównie do dzwonienia i tę funkcję realizuje niemal bez zarzutów. Aparat natomiast nie ma karty (odkąd po Pasowaniu na Ucznia rozpadła mi się w rękach), więc chwilowo jest bezużyteczny.
Muszę przyznać, że zdjęcia zupełnie nie oddają uroku tych ozdób. Trudno mi było pstryknąć takie ujęcie, które odzwierciedlałoby to, jak fajnie jej wyszło i jak ładnie wygląda.
Najważniejsze jednak jest to, że Panna Wu wspaniale spędziła czas, bawiąc się przednio i ćwicząc zdolne łapki. Do tego czas ten należy pomnożyć przez dwa, wszak najpierw robiła to ze mną, potem zaś - w szkole - sama. Cieszę się, że ktoś wpadł na taki pomysł, mnie by pewnie nie przyszło do głowy.
All rights reserved/lady_in_red

poniedziałek, 27 listopada 2017

Mieszane uczucia mam...

Panna Wu jest chora. Obustronne zapalenie uszu z dużym niedosłuchem w uchu prawym. Wiedziałam. Czułam, że jest "grubo", bo w końcu Panna Wu nie gorączkuje w okolicy 40 stopni bez powodu. Nie odmawia posiłków bez powodu. I nie pokłada się bez powodu...
Zaczęło się w piątek wieczorem. Było jeszcze lekko, a do tego weekend, więc postanowiłam nie histeryzować. Z katarem chodziła od tygodnia, no ale to nie jest noworodek, żeby robić raban z powodu kataru, prawda? Pakowałam w nią Colostrum, witaminę D3, sól do nosa, Nasivin i Metmin... Poiłam herbatkami z własnoręcznie zrobionym sokiem malinowym, naparami z liści malin... W piątek oznajmiła, że ucho ma zatkane i głuche. Gorączka była jeszcze wtedy słaba, do 38 stopni. Potem już poszłoooo. Z soboty na niedzielę do 39 i z niedzieli na dziś do 40. W tym miejscu muszę przyznać, że kiedy siedmiolatka pyta w gorączce: "mamusiu, czy ja umrę?" - serce człowiekowi krwawi. Z całych sił chce się ukochaną siedmiolatkę przekonać, że wszystko skończy się dobrze. Że mimo iż w tej chwili czuje się fatalnie i boi się, to... to zrobi się wszystko i jeszcze więcej, aby ochronić ją przed wszystkim, co złe. Przed bólem, przed strachem, przed gorączką i innymi kłopotami. Że się jej pomoże. "Bo ja nie chcę umierać, mamusiu" - i serce w kawałkach. "Nie umrzesz, nie ma nawet takiej opcji!" Głaszcze człowiek tę ukochaną siedmiolatkę, przekonując, że nie ma się czego bać, bo gorączka zaraz spadnie, że poczuje się zaraz lepiej i... że ów człowiek będzie przy niej aż do rana... Głaszcze człowiek i myśli, że kiedy rodzicowi przychodzi stanąć oko w oko z naprawdę umierającym dzieckiem - jest to zdecydowanie koszmar, którego nie umiałabym przeżyć.
Pamiętam, że kiedy dowiedziałam się, że mam raka, miałam w głowie myśli, że to niesprawiedliwe, że nie zasłużyłam, że "dlaczego ja?!?"... i pamiętam, że w tamtym czasie przyszła refleksja, że jestem tak okrutnie oburzona na to, co mnie spotkało, że choć oczywiście nie życzę nikomu, a już na pewno nie moim najbliższym, nie jestem w stanie stwierdzić, że "lepiej ja, niż moje dziecko/mój mąż". Nie mogło mi przejść przez gardło "lepiej ja, niż..."
Blisko rok po przeszczepie, dwa lata po diagnozie, 2 lipca 2017 napisałam (tutaj, jeśli ktoś chciałby sprawdzić):
Kiedy zachorowałam, była we mnie taka złość i takie poczucie niesprawiedliwości, że choć oczywiście nie życzyłam nikomu, by był na moim miejscu, nie umiałam powiedzieć: "lepiej, że ja, niż Panna Wu/Pan Mąż". W trakcie chorowania dojrzałam do tej świadomości. I choć nie jestem szczęśliwa, że mnie to spotkało, choć wciąż we mnie brak zgody na to wszystko, co się zdarzyło i co musiałam przejść, choć nadal uważam, że nie zasłużyłam i niesprawiedliwe... Umiem z całą odpowiedzialnością powiedzieć: lepiej, że ja, niż moja córka. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy (powiem to) "umierałam na sepsę". Gdy cierpiałam każdego dnia okresu przeszczepowego tak bardzo, że chyba normalnie nie byłabym w stanie nawet wymyślić takich tortur i cierpień, słyszałam w głębi siebie cichutki głos, mówiący, że gdybym teraz siedziała obok mojego dziecka, które przechodziłoby to, co ja w tamtych chwilach, nie przeżyłabym. Ja, która odchodzę od zmysłów, gdy nie wiem, jak pomóc dziecku z bolącym uchem czy oporną gorączką. Umarłabym, patrząc, jak umiera na sepsę, wymiotuje po chemii, płacze z bólu przy każdym przełknięciu śliny, nie może jeść, mówić, pić i znacznie, znacznie więcej...
Nie chcę sobie wyobrażać, co przeżywa teraz ta kobieta, na drugim końcu Polski, podczas gdy jej dziecko leży tutaj... To są dramaty nie na moją głowę, nie na moje serce i nie na moje uczucia.

Tak! Dziś jestem wdzięczna za to, że "skoro już musiało na kogoś z nas trafić, dobrze że nie na moich bliskich".
Dziś zgadzam się z tym wszystkim jeszcze bardziej i jeszcze mocniej! Zachorować na raka - nie jest najgorsze na świecie. Najgorsze na świecie jest musieć patrzeć, że na raka umiera miłość twojego życia, twoje spełnione marzenie, twoja bajka najpiękniejsza... Eh!

Ale wracając do faktów przyziemnych... Bladym świtem wyszykowałam Pannę Wu i znalazłyśmy się w przychodni. Jakimś fartem "zgarnęłyśmy" w rejestracji ostatni numerek do naszej pediatry. Liczyłam na to, że w stanie, w jakim moje dziecko jest - bolące, głuche ucho, bardzo wysoka gorączka itd. dostanie antybiotyk... Niestety, nasza pediatra orzekła, że osłuchowo jest w porządku, gardło lekko różowe - wirusowe, a uszy są trudne do oceny dla niej, ale na tyle, na ile widzi - są w porządku. Zakończyła stwierdzeniem, że na tę chwilę, nie ma podstaw do rozpoczęcia antybiotykoterapii. Na szczęście ostatecznie dała nam skierowanie do laryngologa, pytając czy mam "dojścia", by nas przyjęto dziś. Odrzekłam, że nie mam, ale poproszę swoją laryngolog, w końcu nie wierzę, że ktoś odmówi przyjęcia dziecka z 40-stopniową gorączką. Tak więc wyszłyśmy z gabinetu i podążyłyśmy w kierunku innej przychodni, gdzie miałam wyprosić wizytę dla Panny Wu oraz wykonać morfologię i CRP na okoliczność sprawdzenia, co tej mojej córce dolega...
Laryngolog nie odmówiła, zgodziła się przyjąć Pannę Wu. Czas oczekiwania na to przyjęcie spędziłyśmy dwa piętra wyżej, oczekując na pobranie krwi. Następnie zeszłyśmy na dół i po chwili już zostałyśmy wezwane. Szybkie płukanie uszu i diagnoza: obustronne SILNE zapalenie. Antybiotyk nie tylko zalecany, ale wręcz KONIECZNY.
Dostałam receptę na Augmentin oraz listę medykamentów do podawania. Laryngolog podtrzymała wszystko, co aplikowałam Pannie Wu dotychczas, dokładając do tego wspomniany antybiotyk oraz  Fosidal. Kontrola we wtorek za tydzień (badanie słuchu + wizyta). Do tego czasu ma siedzieć w domu i zdrowieć.

Oczywiście rozumiem, że "trudne do oceny" uszy mogły być powodem, dla którego nasza pediatra nie chciała pisać antybiotyku (ja sama jestem ich przeciwniczką, ale uważam też, że są sytuacje, w których są one niezbędne i wtedy należy je podać bez zwłoki), a jednak zastanawiam się, czy aby ta nasza pani doktor nie przesadza z nie-dawaniem antybiotyków za wszelką cenę... Żadnych decyzji na tę chwilę nie podejmę, poobserwuję, dam jej czas, być może to tylko zbieg okoliczności (to trzecia taka nasza sytuacja, dwa razy nie chciała dać antybiotyku mnie - gdy okazywało się, że był konieczny, no i raz Pannie Wu). Jak to mówią - pożyjemy, zobaczymy. Aczkolwiek jak w tytule - mieszane uczucia mam.

W związku z chorowaniem Panienki Wu, zamieniam się chwilowo w nauczyciela (przypominam sobie stare czasy). Długie wolne wiąże się z zaległościami (a wychowawczyni Panienki Wu jest nauczycielem wymagającym, czyli w mojej ocenie idealnym, bo takim, jak ja), dlatego chcę postarać się, by wróciła do szkoły bez zaległości, dobrze przygotowana, z nadrobionym, dobrze przerobionym materiałem. Obyśmy się nie po-zagryzały! ;) ;) ;)

Na koniec mała zapowiedź, żebym nie zapomniała... Przy najbliższej okazji chciałabym napisać słów kilka o sowie ;)

piątek, 17 listopada 2017

Się porobiło...

 Od czasu ostatniej mojej wizyty w Magicznym Krakowie oraz zmieniających wszystko słów Doktor eM: "Zdrowa dziewczynka", żyję na jakimś haju. I z każdą chwilą bardziej dziwię się, że nie mija, nie blednie, nie powszednieje. Mam wrażenie, że nie chodzę, tylko unoszę się nad ziemią. Taka lekka. Taka spokojna. Taka absolutnie szczęśliwa. Wszystko się zmieniło. Oczywiście już sam rak wszystko zmienił, jak choćby moją percepcję problemów, priorytety itd., ale teraz... teraz to jest jakieś szaleństwo... Żyję i jestem zdrowa, choć miałam nie żyć - przy takiej świadomości, wszystko inne blednie. Problemy stają się błahe i do rozwiązania, duperele przestają istnieć w ogóle... Jeszcze bardziej doceniam ludzi, jeszcze mocniej kocham przyjaciół, z jeszcze większą siłą celebruję każdą chwilę... I przestałam sobie wyrzucać, że marnuję czas. Bo przecież skoro jakaś czynność pozwala mi się uśmiechać, daje satysfakcję, sprawia przyjemność, relaksuje czy w jeszcze inny sposób pozytywnie na mnie wpływa, to czas poświęcony na nią, nie może być czasem zmarnowanym, prawda?

No! Więc taka odrealniona sobie chodzę i straszę ludzi bananem na gębie ;)

Niektórzy pewnie myślą, że potrzebny mi psychiatra, bo to jakby nie jest normalne, że człowiek naćpał się szczęściem i nie trzeźwieje przez tak długi czas... ja jednak mam to szczerze w nosie.

Z nowości... Pan Mąż zrobił sobie "kuku" w nogę i najpewniej czeka go operacja. Diagnostyka tej nogi trwa  już dobry miesiąc (zaliczył też kontrolę zwolnienia z ZUSu), po RTG, USG, MRI i unieruchomieniu nogi w ortezie, chirurg skierował go do ortopedy, który orzekł, że jeszcze TK i będzie pełny obraz, na podstawie którego zdecyduje o zakresie operacji, aczkolwiek jest ona pewna (niepewny jest tylko jej zakres). Pan Mąż, jako Zasłużony Honorowy Dawca Krwi, skorzystał z przysługujących mu uprawnień i "załatwił" sobie terminy w/w badań właściwie od ręki. Na MRI czekał 4 dni, na TK - dobę. Tak zupełnie na marginesie, cieszę się, że wszyscy ci, którzy oddają cząstkę siebie, by tacy jak ja mogli żyć (dostali szansę) - są choć w takim stopniu nagradzani za swoją szlachetność i gdy zachodzi taka potrzeba, nie czekają w wielomiesięcznych kolejkach, tylko znajduje się dla nich termin "od razu" (nim Pan Mąż powołał się na przywileje Zasłużonych Honorowych Dawców Krwi, usłyszał, że najbliższy termin na MRI to maj). W najbliższy wtorek wizyta kontrolna u ortopedy, z wynikiem TK. Trzeba będzie też podjechać do szpitala z tym skierowaniem, które dostał i wyznaczyć mu termin przyjęcia.
I cieszę się, i się nie cieszę...
Z jednej strony chorujący i uziemiony Pan Mąż jest wystawieniem mojej cierpliwości na sowitą próbę - i nie, on nie twierdzi, że umiera, wręcz przeciwnie. On twierdzi, że jemu nic nie jest, że umrze, jak spędzi w tym łóżku jeszcze choćby godzinę, że musi na spacer, że cośtam (a przy okazji: zrobisz mi kawy? Zrobisz kanapki? etc.) Z drugiej jednak strony - ten zabieg jest szansą na powrót do jakiejś normalności (odpoczynek i unieruchomienie nie przynoszą rezultatów, więc obawiam się, że gdyby lekarz chciał pociągnąć leczenie zachowawcze (a chirurg brał taką ewentualność pod uwagę), marnowalibyśmy tylko czas, przedłużając bezsensownie zwolnienie (na którym Pan Mąż być nie chce), a na koniec okazałoby się, że i tak potrzebna operacja. Mam więc nadzieję, że uda się w miarę szybko temat załatwić, potem go wyrehabilitować i niech wraca do tej swojej pracy - co będzie z pożytkiem i dla naszego budżetu domowego, i dla mojego zdrowia psychicznego.

Poza Panem Mężem Chorującym zaś... coraz intensywniej odczuwam zbliżające się Święta. I tak, jak dostaję mdłości, gdy ledwo skończą się znicze, a zaczynają choinki i światełka, tak zupełnie niezależnie czekam na ten wyjątkowy, magiczny dla mnie czas.
Panienka Wu napisała już list do Mikołaja, dorzuciła piękny rysunek, więc Mikołaj jakby nie ma wyjścia, musi intensywnie pracować nad prezentami...
W tym roku będzie deskorolka ze świecącymi kółkami, a do tego "Zniszcz ten dziennik WSZĘDZIE", kredki do malowania twarzy i brokat do ozdabiania, kilka arkuszy dziewczyńskich tatuaży, mnóstwo kredek i innych akcesoriów plastycznych (w tym kredki grafionowe - o których dotychczas nie słyszałam - mają nie brudzić łapek, dobrze się temperować i ładnie malować duże powierzchnie).

W kwestii samych Świąt, nie mam jeszcze jakiejś przejrzystej, jasnej wizji, ale na pewno zrobię, co w mojej mocy, żeby te Święta także były pełne niespodzianek, magii, wyjątkowości, takiego czasu, kiedy nikt się nie spieszy, nikogo nie gonią terminy, nikt nie jest smutny, nie martwi się niczym, nie boi... Całe moje nowe życie jest jednym wielkim świętem, co nie zmienia faktu, że z wielką przyjemnością, a zarazem ogromną wdzięcznością celebruję takie chwile wyjątkowe, jak Boże Narodzenie właśnie, jak urodziny - moje, Pana Męże, Panienki Wu, jak wakacje, ferie, Wielkanoc... takie chwile, których mogłam nie mieć... chwile, w których Panienka Wu mogła nie mieć mnie...
Tak, proszę Państwa! Oto moje nowe życie stało się jedną wielką okazją do świętowania. I to jest piękne!

Do następnego razu!

sobota, 4 listopada 2017

12 października

All rights reserved/lady_in_red
 Sporo po czasie, ale taki tym razem był zamysł. 12 października moja nieMała Panienka Wu została pasowana na ucznia SP nr 30! Ależ to  było przeżycie. Dla mnie też, nie powiem, że nie ;)

Z racji iż jestem przewodniczącą Rady Oddziału, Pasowanie na Ucznia wiązało się dla mnie także z pewnymi działaniami organizacyjnymi. Było (nie)małe zamieszanie związane z rozbieżnością zdań pomiędzy dyrekcją (która orzekła, że jeśli chcemy, aby nasze dzieci z okazji Pasowania otrzymały pamiątkowe upominki, mamy je we własnym zakresie sfinansować i zakupić oraz W KLASIE rozdać) a wychowawcami, którzy w ostatniej chwili (czyli już wtedy, kiedy nasza klasa miała zamówione i opłacone pamiątkowe Albumy Pierwszoklasisty) poinformowali nas, że oto podjęli decyzję iż wszystkie klasy dostaną to samo, w związku z czym mamy przekazać po 15 zł od dziecka na "zakupy" jednakowe. Ze zgromadzonych środków zakupione zostały przypinki "Jestem Uczniem", birety, dyplomy oraz niewielkie tytki, które przed Pasowaniem napełniałyśmy zakupionymi dodatkowo słodyczami. W mojej ocenie - trochę szkoda, że nie było książek (zwłaszcza, że te, które wybrałyśmy, są książkami interaktywnymi, w których dzieci mogłyby zebrać wspomnienia z tego pierwszego, przełomowego dla nich roku). No ale to już jakby nie moja decyzja. Całe szczęście, słodycze skutecznie podniosły (w oczach dzieci) walory upominków ;) W klasie do tytek ze słodyczami, dostały jeszcze po dużej butelce Frugo (ufundowane przez Pana Męża mego), więc było w ogóle wielkie WoW :D  Cieszę się, że te nasze pierwszaki jeszcze takie mało wymagające i roszczeniowe. Nieco gorzej było z rodzicami, ale tę kwestię (dla własnego zdrowia psychicznego) pominę milczeniem i mam nadzieję jak najszybciej o niej zapomnieć.

Zdjęcia z tego szczególnego dnia mam lipne. Jak zwykle (w przedszkolu też, niemal zawsze!) trzeba je było robić "pod światło". A słońce tamtego dnia świeciło mocno i ochoczo. Liczę więc na szkolnego fotografa. Były zdjęcia grupowe i w klasach, z rodzicami... a być może także kilka z samej uroczystości pasowania. Dodatkowo jest też kwestia wykorzystania wizerunku... Zdjęcia, które mają fajną jakość i dobry wygląd, trudno byłoby tak wykadrować, żeby usunąć inne dzieci (a nie mam zgody rodziców na publikację wizerunku ich pociech). Tak więc symbolicznie tylko.

Tak, proszę Państwa! nieMała Panna Wu jest już od blisko miesiąca pełnoprawnym uczniem. Mój pierwszaczek. A przecież dopiero co się urodziła, prawda? :D
A we wtorek, 7 listopada, pierwsza wywiadówka. No nie mogę się doczekać, wiecie? ;)