Polub mnie

poniedziałek, 16 lipca 2018

Pijana ze szczęścia.

Wróciłam. Od stóp do głów wypełniona endorfinami. Ze szczęściem, pływającym w żyłach. Wciąż jeszcze nie dowierzając, że to mi się nie przyśniło. Że było.

Jestem tak absolutnie zachwycona tym, że się udało, że miałyśmy okazję, by patrzeć sobie w oczy, śmiać się i zarywać noce. Rozmawiać. I być. Tak absolutnie zachwycona, że każde słowo wydaje mi się zbyt banalne, zbyt blade, zbyt nie takie, aby oddać to wszystko.

Ani jednego zdjęcia w telefonie, czy na karcie aparatu, za to miliard w głowie. Zdjęć i filmów. Niezniszczalnych. Takich, którym nie stanie się nic od "padniętego dysku", czy karty SD, która zginęła. Chłonęłam całą sobą te chwile. Słowa. Ruchy ust. Gesty. Wyrazy twarzy. Zapach. Śmiech. Żarty. Wygłupy. Zwierzenia. Tłumaczenia. Pytania. Ten czas - taki tylko dla nas. Czas w zasadzie bez spoglądania na zegarek. Bez wszystkiego tego, co rozprasza. Co stresuje. Co odciąga w innym kierunku. Tylko ja i Ty, Zielone Spojrzenie. Nasz czas.

Ten weekend był bajką, która stała się rzeczywistością. Marzeniem, które przestało nim być.  Prezentem najpiękniejszy, jaki można dostać.

Ale było też coś jeszcze. To uczucie, które momentami ściskało gardło i nie pozwalało złapać tchu. Wszechogarniające szczęście, mieszające się z poczuciem, że oto doświadczam tego, o czym myślałam, że już nie doświadczę. Takie znajomo podobne do tego, jakiego doznałam rok temu w czasie wakacji nad Soliną. Gdy z jednej strony moczyłam stopy w "tej wodzie", jadłam w "tej knajpie", patrzyłam na "te góry" i chodziłam "tymi dróżkami", a z drugiej nie mogłam uwierzyć, bo jeszcze niedawno, leżąc na łóżku oddziału hematologii lub oddziału przeszczepiania szpiku, wydawało mi się, że już nic mnie więcej nie spotka. Już niczego nie będzie. Niczego nie doświadczę. Niczego nie spróbuję. Nigdzie nie wrócę. Nie będę.
Gdyby ktoś z Was miał ochotę, nie pamiętał, nie czytał, nie wiedział - TUTAJ klika i już wie :)

Czuję się zaczarowana. Zakochana jeszcze bardziej. Zachwycona. Urzeczona. I wdzięczna. I nie mam już żadnych wątpliwości. Niczego z tego, co towarzyszyło mi cztery lata temu, gdy miałam okazję po raz pierwszy. W tym miejscu zrobiłam przerwę, żeby podlinkować ten post z tamtego czasu, ale po zapoznaniu się z nim, okazało się, że napisałam go "na około". Zostawiając sobie te arcydurne tajemnice. Więc... więc nie porównam. Niemniej - powtórzę - dziś nie mam wątpliwości. Nie rozprawiam nad pobudkami. Bo dziś... dziś wiem. I nie tylko dzięki temu weekendowi. Po prostu te cztery lata dały mi tę pewność. Utwierdziły w przekonaniu. I choć tłusty druk zawsze mile jest widziany, ewentualnie jakiś transparent z dużymi drukowanymi literami - to tak naprawdę, nie są mi potrzebne, by wiedzieć.

To jest miłość. I kropka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz