Polub mnie

piątek, 31 stycznia 2014

Nie przyjmuję do wiadomości...

Foter / CC BY-SA
...że czas biegnie, nie zważając na to, że się na to nie zgadzam. Został niespełna miesiąc. Tak, tak... Niespełna miesiąc do czwartych urodzin mojego dziecka. Przecież tak niedawno przywieźliśmy ją ze szpitala... Liczę dni, planując przyjęcie urodzinowe, a przy tym wracają wspomnienia. Cztery lata temu o tej porze żyłam chlebem z masłem i zimnym mlekiem. Mała Wu była wybredna i choć dawała do wiwatu całą ciążę, na koniec doszło do tego, że przyjmowałam jedynie mleko zimne i chleb z masłem. Nawiasem mówiąc... nigdy później i nigdy wcześniej to wyborne "danie" nie smakowało tak doskonale. Oglądaliśmy House'a. Tak -  wylegiwaliśmy się w łóżku i oglądaliśmy House'a jednego za drugim. Nigdy wcześniej nie miałam na takie wylegiwanie się czasu, nigdy później zresztą też;) Ostatni miesiąc był czasem zachcianek, które wyciągały mnie z łóżka i sprawiały, że przemierzałam miasto jak skazaniec, szukając ptysia lub nutelli. Ostatni miesiąc, jak i cała ciąża był aktywny. Pamiętam, że zarzucałam sobie, że coś ze mną nie tak, bo "wszyscy" pisali o zmęczeniu, ociężałości, problemach z przewracaniem się z boku na bok, kłopotach z włożeniem skarpetek czy zasznurowaniem butów... Dla mnie to była totalna abstrakcja. Gdyby nie tańczące w brzuchu zwłaszcza do dźwięków Czajkowskiego dziecko, gdyby nie wymioty po wszystkim, co spożyłam - mogłabym powiedzieć, że nie byłam w ciąży. Oczywiście, nie biegałam, nie odważyłam się na łyżwy, bo była to ciąża wysokiego ryzyka, niemniej nie ograniczyła mnie ruchowo, nie zmniejszyła sił, energii itd. Pamiętam, że w sobotę rano dziarsko ruszyłam na wielogodzinny spacer i małe zakupy, zaś popołudniu zaczęła się akcja. Do ostatniej chwili na nogach.
Hmmm, co jeszcze pamiętam z tego ostatniego miesiąca? Niezwykłość pamiętam. Cztery lata temu o tej porze miałam wrażenie, że do porodu jeszcze całe wieki. Jako że termin miałam na marzec, nikt o tej porze nie dopytywał czy już, czy rodzę, kiedy wreszcie. Miałam spokój. Inni chyba też myśleli, że do porodu całe wieki.
Pamiętam zachciankę na pizzę i inną na chińskie jedzenie. Pamiętam Pana Męża, który spełnił te zachcianki (odległe od siebie w czasie) by zaraz potem przytrzymywać mi głowę nad muszlą. I żarty pamiętam, że można było pominąć trzymanie głowy i po prostu spuścić w muszli 50 zł :D
Pamiętam gotowy kącik dla Małej Wu i rozłożony wózek, którym lubiłam na pusto jeździć po pokoju, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy Mała Wu będzie w środku i wyruszymy na spacer... Pamiętam, że dotykałam mebelków, łóżeczka, jeździłam wózkiem, a mimo to poród wydawał się sprawą tak odległą, że niemal nierealną. I tłusty czwartek pamiętam. Był jakoś w lutym. Spędziłam w kuchni wiele godzin tworząc faworki, oponki i pączki i dziwiłam się, że mnie koleżanki na forum podziwiają, że dałam radę. Nie mogłam pojąć, o co im chodzi i czym się tak fascynują.
Super * Junk / foter / CC BY-NC
Mam wrażenie, że to wszystko działo się tak niedawno... A tu? A tu urodziny już za chwilę. A tu rozmowa w sprawie przedszkola. A tu wizja zerówki w roku szkolnym 2015/2016. Zerówki - a przecież dopiero co byłam z nią w ciąży (z Małą Wu, nie z zerówką oczywiście). A tu... a tu Mała Wu, która czasem sprawia, że klękam przed jej gadaniem, przed tekstami, hasłami, percepcją, wnioskami, spostrzeżeniami i sposobami, jakie znajduje, by rozwiązać napotykane problemy.
Cieszę się na to, co będzie. Jestem dumna z Małej Wu, z tego, jak się rozwija, jaka jest, co umie i jak się zachowuje, a jednak... kłuje gdzieś w środku świadomość, że coś się skończyło na zawsze. I zdarza mi się wyrzucać sobie w związku z tym, że złą matką jestem. Że nie wykorzystałam w pełni tego, co minęło, co było. Że za mało zrobiłam, za mało jej dałam... I ambiwalentnie mi, bo walczą we mnie dwie mnie. Jedna woła: spójrz, masz cudowną córkę, świetnie rozwiniętą, wspaniale wychowaną, mądrą, elokwentną, inteligentną, uśmiechniętą i szczęśliwą. Druga wrzeszczy: i co z tego?!? Mogłaś bardziej, mogłaś więcej, mogłaś lepiej.
VinothChandar / Foter / CC BY
I przykro mi trochę, że w "naszej polskiej rzeczywistości" muszę wybierać między godnym życiem a czasem spędzonym z dzieckiem. Przykro mi, że między tymi aspektami nie ma i jeszcze długo nie będzie consensusu. Niemniej... cieszę się, że mimo wszystko i tak mam więcej niż mamy, które MUSZĄ wrócić do pracy po 6 lub 12 miesiącach i widują swoje dziecko tylko wieczorami, bo inaczej nie miałyby go czym nakarmić.
Doskonale wiem, że biegnący czas to nowe umiejętności Małej Wu, więcej nowości, które pozna, nowe doznania i rozwój. Chciałabym jednak, żeby czas ów biegł ciut wolniej. Bo kto powiedział, że przez życie trzeba biec? No kto? Nie można przejść spokojnie? Spacerkiem? Nie można, jak kiedyś, gdy byłam mała, po prostu iść, mając możliwość podziwiania i delektowania się tym, co po drodze? Naprawdę trzeba biec?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz