Polub mnie

piątek, 31 stycznia 2014

Nie przyjmuję do wiadomości...

Foter / CC BY-SA
...że czas biegnie, nie zważając na to, że się na to nie zgadzam. Został niespełna miesiąc. Tak, tak... Niespełna miesiąc do czwartych urodzin mojego dziecka. Przecież tak niedawno przywieźliśmy ją ze szpitala... Liczę dni, planując przyjęcie urodzinowe, a przy tym wracają wspomnienia. Cztery lata temu o tej porze żyłam chlebem z masłem i zimnym mlekiem. Mała Wu była wybredna i choć dawała do wiwatu całą ciążę, na koniec doszło do tego, że przyjmowałam jedynie mleko zimne i chleb z masłem. Nawiasem mówiąc... nigdy później i nigdy wcześniej to wyborne "danie" nie smakowało tak doskonale. Oglądaliśmy House'a. Tak -  wylegiwaliśmy się w łóżku i oglądaliśmy House'a jednego za drugim. Nigdy wcześniej nie miałam na takie wylegiwanie się czasu, nigdy później zresztą też;) Ostatni miesiąc był czasem zachcianek, które wyciągały mnie z łóżka i sprawiały, że przemierzałam miasto jak skazaniec, szukając ptysia lub nutelli. Ostatni miesiąc, jak i cała ciąża był aktywny. Pamiętam, że zarzucałam sobie, że coś ze mną nie tak, bo "wszyscy" pisali o zmęczeniu, ociężałości, problemach z przewracaniem się z boku na bok, kłopotach z włożeniem skarpetek czy zasznurowaniem butów... Dla mnie to była totalna abstrakcja. Gdyby nie tańczące w brzuchu zwłaszcza do dźwięków Czajkowskiego dziecko, gdyby nie wymioty po wszystkim, co spożyłam - mogłabym powiedzieć, że nie byłam w ciąży. Oczywiście, nie biegałam, nie odważyłam się na łyżwy, bo była to ciąża wysokiego ryzyka, niemniej nie ograniczyła mnie ruchowo, nie zmniejszyła sił, energii itd. Pamiętam, że w sobotę rano dziarsko ruszyłam na wielogodzinny spacer i małe zakupy, zaś popołudniu zaczęła się akcja. Do ostatniej chwili na nogach.
Hmmm, co jeszcze pamiętam z tego ostatniego miesiąca? Niezwykłość pamiętam. Cztery lata temu o tej porze miałam wrażenie, że do porodu jeszcze całe wieki. Jako że termin miałam na marzec, nikt o tej porze nie dopytywał czy już, czy rodzę, kiedy wreszcie. Miałam spokój. Inni chyba też myśleli, że do porodu całe wieki.
Pamiętam zachciankę na pizzę i inną na chińskie jedzenie. Pamiętam Pana Męża, który spełnił te zachcianki (odległe od siebie w czasie) by zaraz potem przytrzymywać mi głowę nad muszlą. I żarty pamiętam, że można było pominąć trzymanie głowy i po prostu spuścić w muszli 50 zł :D
Pamiętam gotowy kącik dla Małej Wu i rozłożony wózek, którym lubiłam na pusto jeździć po pokoju, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy Mała Wu będzie w środku i wyruszymy na spacer... Pamiętam, że dotykałam mebelków, łóżeczka, jeździłam wózkiem, a mimo to poród wydawał się sprawą tak odległą, że niemal nierealną. I tłusty czwartek pamiętam. Był jakoś w lutym. Spędziłam w kuchni wiele godzin tworząc faworki, oponki i pączki i dziwiłam się, że mnie koleżanki na forum podziwiają, że dałam radę. Nie mogłam pojąć, o co im chodzi i czym się tak fascynują.
Super * Junk / foter / CC BY-NC
Mam wrażenie, że to wszystko działo się tak niedawno... A tu? A tu urodziny już za chwilę. A tu rozmowa w sprawie przedszkola. A tu wizja zerówki w roku szkolnym 2015/2016. Zerówki - a przecież dopiero co byłam z nią w ciąży (z Małą Wu, nie z zerówką oczywiście). A tu... a tu Mała Wu, która czasem sprawia, że klękam przed jej gadaniem, przed tekstami, hasłami, percepcją, wnioskami, spostrzeżeniami i sposobami, jakie znajduje, by rozwiązać napotykane problemy.
Cieszę się na to, co będzie. Jestem dumna z Małej Wu, z tego, jak się rozwija, jaka jest, co umie i jak się zachowuje, a jednak... kłuje gdzieś w środku świadomość, że coś się skończyło na zawsze. I zdarza mi się wyrzucać sobie w związku z tym, że złą matką jestem. Że nie wykorzystałam w pełni tego, co minęło, co było. Że za mało zrobiłam, za mało jej dałam... I ambiwalentnie mi, bo walczą we mnie dwie mnie. Jedna woła: spójrz, masz cudowną córkę, świetnie rozwiniętą, wspaniale wychowaną, mądrą, elokwentną, inteligentną, uśmiechniętą i szczęśliwą. Druga wrzeszczy: i co z tego?!? Mogłaś bardziej, mogłaś więcej, mogłaś lepiej.
VinothChandar / Foter / CC BY
I przykro mi trochę, że w "naszej polskiej rzeczywistości" muszę wybierać między godnym życiem a czasem spędzonym z dzieckiem. Przykro mi, że między tymi aspektami nie ma i jeszcze długo nie będzie consensusu. Niemniej... cieszę się, że mimo wszystko i tak mam więcej niż mamy, które MUSZĄ wrócić do pracy po 6 lub 12 miesiącach i widują swoje dziecko tylko wieczorami, bo inaczej nie miałyby go czym nakarmić.
Doskonale wiem, że biegnący czas to nowe umiejętności Małej Wu, więcej nowości, które pozna, nowe doznania i rozwój. Chciałabym jednak, żeby czas ów biegł ciut wolniej. Bo kto powiedział, że przez życie trzeba biec? No kto? Nie można przejść spokojnie? Spacerkiem? Nie można, jak kiedyś, gdy byłam mała, po prostu iść, mając możliwość podziwiania i delektowania się tym, co po drodze? Naprawdę trzeba biec?

wtorek, 28 stycznia 2014

Wielkie pranie

Rozpoczynam wielkie pranie;) Pamiętacie moje doświadczenia z elektryczną szczoteczką Oral-B? Moje opinie i zachwyt? Dziś, a właściwie wczoraj, formalnie rozpoczęłam testy kapsułki piorące Vizir. Zbiera się pranie. Długo zbierać się nie będzie, bo i Mała Wu jak Wiedźma nie oszczędza ubrań, spełniając się twórczo i kreatywnie i Pan Mąż w pracy próbuje zajeździć je na śmierć;) Oczywiście tzw. zwyczajnie brudne ubrania też się znajdą. Przyznaję, że jestem podekscytowana i bardzo ciekawa. Tuż po odebraniu przesyłki, w moim domu zagościli przyjaciele, którzy razem z nami poznawali ten produkt. Oczywiście każdy wziął sobie kapsułkę do testów własnych. Jestem ciekawa i ich opinii i swojej. Moje pranie nastąpi pewnie dziś lub jutro, ale... już w pierwszej chwili zachwycił mnie zapach kapsułek. Bardzo z mojej bajki. Jestem ciekawa, jak będzie pachniało pranie. I muszę doczytać jeszcze, czy kapsułka zastępuje wyłącznie proszek, czy też płyn do płukania również. 
Jestem otwarta na zmiany i choć zwykle kocham miłością wieczną, to niewierność mi się zdarza i zdradzam, jeśli jest ku temu powód. Tak więc zaczynam swoją własną przygodę z praniem i kapsułkami. Kto wie, może mnie zachwycą? Może znów zdradzę tradycyjny proszek? Może zazna on mojej niewierności? Zobaczmy.
Póki co podoba mi się nie tylko zapach, o którym wspominałam, ale także forma. Kapsułka to idealna
dawka, więc nie muszę martwić się, że mąż czy teściowa (której zdarzało się zużywać 15 kg proszku w miesiąc) dodadzą zbyt dużo lub zbyt mało detergentu. Ot, wystarczy sięgnąć, wziąć jedną, wrzucić do bębna, wrzucić pranie i ustawić program. Dziecinnie proste. Czekam teraz na efekty, wszak wstęp jest imponujący.
No i nie mogę doczekać się aż podzielę się kapsułkami z przyjaciółkami. Ciekawość mnie zżera, jakie są naprawdę i jakie wywołają reakcje.




/Grafika ze strony projektu TRND/

niedziela, 26 stycznia 2014

Uciekły...

Prayudi Hartono / Foter.com / CC BY
... mi myśli. Nie, nie. Tym razem to nie sprawka księżyca. Tym razem to coś zupełnie innego. Choć... może nie zupełnie? Może tylko trochę innego? Sama nie wiem.
Kończący się właśnie weekend wolny był od pracy, a więc z przyjemnością, zachłannie oddawałam się zabawom z Małą Wiedźmą. Oczywiście nie tylko, ale było tych zabaw, tych objęć, wyznań, spojrzeń w oczy, głaskań, przytuleń i reszty milion razy więcej niż w czasie, kiedy trzeba sprężać się, by zdążyć ze zleceniem na czas. Dziś zaproponowała wspólną zabawę kucykami. Śpiewałyśmy, ona śpiewała, ja śpiewałam, kucyki śpiewały... W końcu włączyłam YT i niesamowitego Kot-a, wyśpiewanego przez Janusza Radka. Mała Wiedźma chwyciła za swój mikrofon i w okamgnieniu stała się gwiazdą. Śpiewała na zamknięte oczy (właściwie nie wiem, dlaczego), rytmicznie kołysząc się i skacząc, gdy trzeba. Później był jeszcze nasz ulubiony Osioł Stefan i nowa, fantastyczna aranżacja Małej W. Zachwyciłam się nią, więc włączyłam drugi raz i trzeci, piąty... Oklaskiwałam każdy występ. W końcu orzekła, że lubi osła, ale woli się bawić w tej chwili. Wróciłyśmy do kucyków.
Przypomniałam sobie wtedy o folderze z muzyką. Folderze, który przykrył kurz, bo nie korzystałam z niego od dawna. Stworzyłam z niego listę odtwarzania, włączyłam po cichutku, żeby nie rozkojarzało i nie przeszkadzało w zabawie... I coś stało się z moim sercem. Wróciły wszystkie te chwile z Zielonym. Te dawne, takie sugestywne, gęste tak, że chciało się je dotykać, oglądać, brać do rąk, dzielić... takie... przepełnione emocjami, tajemnicą, ekscytacją, taką... głębią nie do opisania. Lista została stworzona przy okazji szukania piosenki dla Zielonego. I choć ono większości utworów z tej listy nie słuchało ze mną, to jednak przylgnęły one do Zielonego i już tylko o nim mówią.
Bronię się.
Freebird (bobinson | ബോബിന്സണ്) / Foter.com / CC BY
Bo...
Bo niby nic się od tamtego czasu nie zmieniło, a jednak zmieniło się tak wiele, że można by zaryzykować stwierdzenie "prawie wszystko". Wyrzucam sobie, że to moja wina, moje zaniedbanie, słabości, zmiana trybu życia, pracy, codzienności...
A może to głupie? Może to wcale nie moja wina? Może zmiana to tylko efekt tego, że dojrzałam?
A jednak myśli me uciekają zwłaszcza teraz, kiedy dźwięk po dźwięku zatapia się w moim sercu i duszy, uciekają do tamtych nocy, którym nic nie jest w stanie dorównać... uciekają i sprawiają, że serce pękać chce... Głupie jedno!
Bronię się i boję się, że tak namacalnie dotrze do mnie oczywistość... że zdam sobie sprawę iż to, czego się tak bardzo bałam - właśnie się stało. I to już jakiś czas temu, a ja nie zrobiłam niczego, by temu zapobiec.
Bronię się i boję się, że tęsknota za tamtym mnie zmiażdży i nie będę umiała się podnieść... A przecież... nie można żyć tym, co było.
Bronię się, bo...
Eh, głupie serce!

sobota, 25 stycznia 2014

Mała Wiedźma weekendowo ;)


- Tato, mamo, musicie mi pomóc

- w czym? - pytam

- zobacz sama, rurka mi tu wpadła i nie da się jej wyjąć, chyba stracę cały swój sok, pomóżcie, proszę

- a z czego jest ta rurka? - pytam zdziwiona jej obecnością wewnątrz bidonu

- yy, no z plastiku, a to ma jakieś znaczenie?


Padłam. I leżę.

środa, 22 stycznia 2014

...bo kto moim dzieciom bajeczkę opowie?

Wzięło mnie na całego. Jak wspominałam - przestałam ryczeć, gdy podczas prób recytacji Mała Wiedźma kończyła swój wiersz przesłodkim głosem: "byś dla prawnuków miała jeszcze zdrowie, bo kto moim dzieciom bajeczkę opowie?".
Przestałam ryczeć dla niej - dla Małej Wiedźmy, bo biedna na siebie winę za płacz mój brała. Nie zmienia t jednak faktu, że ściska mi serce. Tak, tak... doskonale wiem, że jako dziecko najmłodszej córki babci mej, małe miałam szanse, by babcia ma ukochana opowiadała bajeczki Wiedźmie Małej... Wiem, ale to niczego nie zmienia...
Babcia odegrała w moim życiu, dorastaniu, kształtowaniu siebie, poglądów, zachowań, światopoglądu i reszty - ogromną rolę. Babcia uczyła mnie tolerancji przykładem, a właściwie opowieściami z czasów wojny. Miała w zwyczaju (tak zupełnie na marginesie) mawiać, gdy ją coś maksymalnie zirytowało: ja dwie wojny przeżyłam, ale czegoś takiego nie widziałam. Nigdy się nie wymądrzała, nigdy nie chwaliła wiedzą, uczyła całą sobą, przykładem, nie morałami i regułkami. Z celebracją piła herbatę, z cytryną i miodem. Latem uwielbiała wyglądać przez okno - zwłaszcza w czasie, kiedy zejście piechotą z 3 piętra i wyjście tam z powrotem było dla niej nie lada wyczynem. Babcia jest moją bohaterką, moim guru, moją własną, osobistą świętą. To do niej uciekałam przed problemami, do niej biegłam się wygadać, u niej szukałam ukojenia... To z nią kojarzy mi się dzieciństwo, jej zasługą jest moje bycie damą. Ona nauczyła mnie manier, zasad szeroko pojmowanego Savoir Vivre, ona POKAZAŁA jak być damą i jak żyć, by nie tylko ludzie mnie poważali i szanowali, ale także bym sama mogła co rano spojrzeć sobie w oczy. Uwielbiałam jej powiedzonka i cierpliwość anielską, uwielbiałam za chusteczkę, którą zawsze miała w kieszeni i którą podawała mi, bym wytarła oczy. Za wafelki pod ławą, za miłość w oczach, za ręce tak dobre, że chciało się je traktować ze szczególnym namaszczeniem. Za te wszystkie piękne wspomnienia, które mam dzięki niej i których nikt mi nigdy nie odbierze... Łączyła nas szczególna więź, mam wrażenie, że taka magiczna, inna niż ta, która łączyła ją z pozostałymi wnukami i wnuczkami. Nigdy nie traktowała ich inaczej/gorzej, ale... Heh, właśnie zdałam sobie sprawę, że trudno to wytłumaczyć.
Myślałam, że nie będę umiała bez niej żyć. Myliłam się. Dała mi wszystko, co było mi potrzebne do wzięcia się w garść i dalszego życia bez niej, choć... choć w zasadzie stale z nią. Inaczej niż dotąd, ale jednak stale z nią.
Żałuję tylko, że już nigdy nie poczuję miękkości jej skóry, nie spojrzę w niesamowicie niebieskie, kochające oczy, nie zobaczę w nich dla siebie oazy spokoju, ostoi bezpieczeństwa... żałuję, że już nigdy jej nie pocałuję i nie przytulę się do niej. Brak mi tego.
Żałuję też, że nie wychowa mojego dziecka, nie zaczaruje jej dzieciństwa tak, jak zaczarowała moje, że... że nie miała okazji opowiedzieć bajeczki mojemu dziecku...
Z drugiej jednak strony... przecież ona jest we mnie, ze mną, w tym, co robię, jaka jestem, czemu hołduję i przed czym klękam... a więc? A więc może jeszcze nie wszystko stracone?

*******************************************************************************

J. Samuel Burner / Foter.com / CC BY
Wieczne odpoczywanie racz JEJ dać Panie...

wtorek, 21 stycznia 2014

Zdradliwa, niewierna...

orangeacid / Foter.com / CC BY-NC
Ostatnio niewyparzony język mój wyznał nową miłość. Dziś przyszłam wyznać, że Czarna krewna również została zdradzona. Zdradzona i porzucona. Tak, tak - jestem bezwzględna i wychodzi na to, że niestała w uczuciach. Porzuciłam mąkę jakąkolwiek. Jestem niecierpliwa, nie jadam jabłek (poza jedną, jedyną odmianą, która pieści podniebienie me tak bardzo, że wbrew własnej niecierpliwości delektuję się smakiem), nie jadam jabłek, bo nie mam cierpliwości do ogryzania ogryzka. Nie układam puzzli, bo budzą moje drugie ja o imieniu Furia. Lubię, kiedy moje działania wywołują natychmiastową reakcję, trudno mi się pogodzić z tym, że coś nie wychodzi... A więc hardkorowo odrzuciłam mąki wszelakie...
Gorzej, że wagę mam jakąś dziwną, ona - to jest chyba bardziej dziwna niż ja. W każdym pomieszczeniu wskazuje inną wagę. I nie jest to kwestia 0,1kg a 2-3 kg. Niech będzie, że to wina krzywej podłogi i miękkiej wykładziny dywanowej w pokoju gościnnym, ale... mimo wszystko waga powinna wskazywać różnicę choć 0,1 czy 0,2 kg w przypadku ważenia z maksymalnie pełnym i zupełnie pustym pęcherzem, tak? No, chyba że sikam powietrzem :D
Dlatego nie jestem pewna, czy można jej ufać. Aczkolwiek, wskazuje dziś spadek, więc... 
Chciałam przy okazji stwierdzić, że poza obłędnie dobrymi drożdżówkami z Auchan'a - nic mnie na tej diecie nie rusza. Myślałam, że odstawienie będzie o wiele trudniejsze. Oby tak mi już pozostało.


A poza niewiernością mą...
Mała Wiedźma opanowała wierszyki - niespodzianki dla dziadków. Nie tylko opanowała tekst, ale recytuje niesamowicie, idealnie zmieniając głos, dopasowując barwę i brzmienie do tego, co mówi. Jestem z niej dumna. "Wręczenie" wierszy odbędzie się niebawem, jednej babci pewnie w sobotę (a może w piątek?) a drugiej i dziadkowi w niedzielę lub poniedziałek. Przestałam też wzruszać się publicznie, bo mi się Wiedźma przejmowała, że płaczę przez nią i prosiła: mamusiu nie płacz, ja naprawdę będę w tych wierszykach najlepsza, ja się nauczę, tylko nie płacz :D

piątek, 17 stycznia 2014

Plan A1

Porzuciłam pszenicę. Tak, tak - ja, uwielbiająca ciepłe bułki, spaghetti, makarony na milion sposobów - ja, porzuciłam pszenicę. Daję sobie miesiąc. Chcę zobaczyć efekt.
Gdy pierwszy raz usłyszałam o tym, co dostępna w "moich czasach" pszenica robi z moim ciałem, jak wpływa na insulinę i organy, uznałam że to pewnie chwyt jakiś, preludium do nowej tabletkowej terapii czy coś... Zielonemu powiedziałam, że nigdy, prze-nigdy nie zrezygnuję z pszenicy, bo jest podstawą tego, co uwielbiam...
Szybko jednak zmieniłam zdanie. Okazało się bowiem, że pszeniczna teoria, jaką uraczył mnie dr William Davis zgadzałaby się z danymi, które udało mi się zgromadzić, idealnie komponuje się także z hipotezą hiperinsulinizmu, a zatem...
A zatem pożegnałam się z mięciutkim pszennym chlebem, chrupiącymi bułkami, przepyszną bagietką. Odstawiłam makarony, pierogi i wszystko inne. Zakochuję się w mące żytniej i mam nadzieję, że będzie to miłość odwzajemniona.
Teoria o hiperinsulinizmie, który miałabym mieć i który miałby być powodem moich problemów mówi, że w moim organizmie dochodzi do niekontrolowanych wyrzutów insuliny. Przez nie mózg "uważa", że moje ciało jest głodzone. A zatem - maksymalnie zwalnia metabolizm oraz wszystko, co spożywam przerabiane jest na tkankę tłuszczową, która ma sprawić, że moje "głodzone ciało" przeżyje.
Zgodnie z teorią dr Davisa, rzuty i wahania wzmaga pszenica, a więc wyeliminowanie jej powinno "zadziałać" zarówno dla doktorowej teorii, jak i dla teorii hiperinsulinizmu. Mało tego, istnieje możliwość zależności pomiędzy obydwiema teoriami.
Byłam już w życiu na wielu dietach. Mniej lub bardziej hardkorowych, mniej lub bardziej zdrowych itd. Wiem, jakie to uciążliwe i frustrujące. Zdecydowałam się odstawić pszenicę, bo uznałam, że skoro nic więcej nie muszę robić, mogę jeść właściwie wszystko inne, to chyba małe poświęcenie.
I tak porzuciłam rzeczoną wieloletnią kochankę na rzecz jej czarnej, obłędnie smacznej krewnej. W poniedziałek minie tydzień. Jestem bardzo ciekawa efektów i wyników badań po miesiącu.

wtorek, 14 stycznia 2014

A ja nie!


Znalezione. Przed chwilą. W trakcie nocno-szeptów...
I oto zdaję sobie sprawę znów, że jestem szczęściarą. Jeśli zdecydowana większość ludzi może się pod tym podpisać, jestem wybrańcem wręcz. Nie, nie zostaję sama. Zwykle ktoś przy mnie jest, chyba że bardzo chcę być sama. W chwilach, kiedy potrzebuję drugiej osoby - jesteś. Dziękuję Ci Zielone Spojrzenie za to, że nie wiem, czym jest samotność, czym płacz ukrywany, problemy, o których nie ma komu opowiedzieć, prośby o radę, których nikt nie słucha i nie spełnia.... Dziękuję, że dzięki Tobie nie znam tych wszystkich podłych uczuć. A właściwie, że mogłam o nich zapomnieć, bo odkąd jesteś - one mnie nie dotyczą.
Dziękuję, że jesteś zawsze tak blisko, mimo że tak daleko. I za to, że gdy Cię nie ma, mam za kim tęsknić.

czwartek, 9 stycznia 2014

Ulecz się sam, czyli przychodzi baba do lekarza...

World Bank Photo Collection / Foter.com / CC BY-NC-ND
Tak, tak... Zderzyłam się wczoraj z brutalną rzeczywistością. Zderzenie było na tyle szokujące, że zaowocowało atakiem płaczu, co w sumie nikogo nie powinno dziwić, wszak jak już kiedyś byłam łaskawa się przyznać płacz jest istotną częścią nie tylko mojego życia, ale też procesu rozwiązywania problemów. W każdym razie... Mam "swojego ginekologa" - człowieka wyjątkowego ze wszech miar, anioła, który zaopiekował się mną kiedy umierałam z bólu po stracie córeczki, a następnie nie pozwolił zwariować w czasie ciąży z Wiedźmą. Poza tym, że to wspaniały człowiek, to także uznany specjalista, doskonały diagnosta i rewelacyjny lekarz. Musiał mnie chyba przez tych kilka wspólnych naszych lat porządnie rozpieścić, skoro wczorajsza wizyta sprawiła, że poczułam się tak, jakbym pędząc z zawrotną prędkością uderzyła w zamkowy mur. Ale do rzeczy.
Do innego ginekologa wybrałam się na polecenie wspomnianego anioła. Nie zlecił udania się do tego konkretnego, a po prostu stwierdził, że cytologię mogę zrobić u każdego, nie ma sensu płacić za profilaktykę, skoro jestem ubezpieczona. Przy okazji cytologii poprosiłam nowego lekarza tymczasowego o skierowanie na badanie hormonów, wszak odkąd przestałam karmić piersią, moja waga oszalała, dotąd regularne co do godziny cykle również. Zlecił. Nawet prolaktynę dodatkowo. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że zlecił tylko TSH i PRL... cóż - lekarzem nie jestem i nie czuję się kompetentna w jego dziedzinie, zdarzyło mi się tylko napisać kilkanaście (a może kilkadziesiąt?) tekstów medycznych, które konsultował lekarz. Niemniej... nawet ja, z moją medyczną niewiedzą wiem, że samo TSH jest zwykle nic nie warte, bo trzeba je wykonać wraz z oznaczeniem FT3 u FT4. Lekarz jednak miał chyba inne zdanie, bo przecież nie stwierdzę, że miał mniejszą wiedzę niż moja. Ok, to lekarz rezydent, ale jednak lekarz, tak?
Dokładnie wiedział, jakie są objawy, uznał więc, że mogę mieć rację wiążąc je z problemem z tarczycą. Tak, tak... dobrze czytacie - on uznał, że ja mogę mieć rację. Zlecone badania wykonałam. Wczoraj miałam się z ich wynikami zgłosić na kontrolę. W poczekalni podejrzałam... Prolaktyna w normie, TSH natomiast 4,15 przy laboratoryjnej normie 4,2. Górna granica, ale to jednak norma.
Wchodzę, łudząc się jeszcze, że może jednak nie będę musiała główkować sama, może on - lekarz - podpowie, co jeszcze można zbadać, gdzie szukać przyczyn takich objawów, co to jeszcze może być, jak sprawdzić to coś, jak wykluczyć inne opcje i jak z tym walczyć... A tu?
W gabinecie okazało się, że lekarz był łaskaw zlecić tylko TSH bo twierdzi, że FT3 I FT4 są zbędne. Nie chciał w ogóle słyszeć o ich zrobieniu, bo (tu cytat) "choć TSH w górnej granicy, to jednak w normie, więc luz"
Sugerował szarpanie się z rodzinnym o test obciążenia glukozą, poza tym uparł się, że cykle się wyregulują SAME gdy waga spadnie. I nie przyswoił, że waga nie spada nawet wtedy, gdy żyję czystą wodą. Zapytał mnie co podejrzewam - on - lekarz - zapytał mnie. Następnie zaś zapytał co ma mi badać, żeby stwierdzić skąd problem z wagą. On - pytał mnie.
Miałam ochotę się mu tam rozpłakać.
W akcie desperacji próbowałam podeprzeć się moją marną medyczną wiedzą, która wbiła mi do głowy, że mimo TSH w normie nie mogę w 100% skreślić tarczycy z listy podejrzanych. Próbowałam więc sugerować dodatkowe badania, ale wtedy mnie zbył i kazał molestować rodzinnego. Kurczę! Przepłakałam pół wieczoru, bo nie czuję się kompetentna, by molestować lekarzy o coś konkretnego, a im (i ginekologowi i rodzinnemu) nie chce się szukać... Nie umiem się pogodzić z tym, że ja - mam pokazywać specjaliście - co ma mi badać, jak mi pomóc i jak leczyć.
No i nie słuchał (ten wczorajszy ginekolog)... albo słuchał, tylko jakoś słabo rozumiał... Kilkakrotnie poprawiałam go co do chronologii. On uznał, że skoro zaczęłam tyć po odstawieniu dziecka od piersi, to normalne, że mi się cykle rozregulowały. I nie pomogły tłumaczenia, że najpierw były rozregulowane cykle (kilka!) a dopiero później zaczęły się problemy z wagą. Widocznie wie lepiej - wróżka czy co?
Wynik wizyty? Cytologia bez zmian - II grupa znaczy, czyli kamień z serca. Cykle i problemy z którymi przyszłam? Lek na wyregulowanie cyklu - podejście pierwsze. Lekarz orzekł, że będziemy testować "na co pójdę", jeśli na nic, to przepisze antykoncepcyjne i zewnętrzne hormony cykl mój wyregulują. Wściekła i smutna rzuciłam, że to przecież wcale nie znaczy, że problem zniknie, zostanie usunięty tylko jeden objaw, a właściwie nie usunięty, tylko przykryty. Nie zrobiło to na nim wrażenia, uznał radośnie, że cykle będą regularne. Super, tyle że mnie najmniej zależy na regularnych cyklach... i one i waga i reszta objawów o których wiedział, są danymi, są znamionami, które świadczą o jakimś zaburzeniu. Logika oraz marna wiedza medyczna każą mi sądzić, że najefektywniej i najrozsądniej jest znaleźć przyczynę i ją właśnie zaopatrzyć - wtedy wszystkie objawy ustąpią lub zostaną zminimalizowane. Ale co ja tam wiem, prawda? Po co szukać przyczyn, skoro można sztucznie przykryć objaw i radośnie udawać, że go nie ma... Eh!


Plan?
Koleżanka lekarka (innej niż ginekologia specjalizacji). Dostała wczoraj ode mnie gorącą prośbę. Lista objawów, wyniki badań, krótka historia choroby i zachęta "powiedz o wszystkim, co przychodzi Ci do głowy w związku z takimi danymi". Nie szukam diagnozy, ale hipotez, badań, które należy wykonać by potwierdzić podstawowe choć przypuszczenia, wykluczyć część z nich. Zobaczymy, jak plan a) zadziała. Zrobię te badania nawet prywatnie, na własny koszt, tylko.. muszę wiedzieć gdzie szukać i czego, co badać, co sprawdzać i jakim badaniem. Jeśli plan a) się nie sprawdzi, planem b) jest doktor anioł.
Dlaczego nie zaczynam od planu b)? Bo to generowanie dodatkowych kosztów (lajf is brutal), jeśli koleżanka trafi i znajdziemy powód, przyjdę do doktora anioła z gotowymi wynikami, gdybym pominęła plan a) i tak zapłaciłabym za badania, a do tego musiałabym doliczyć kilka prywatnych wizyt, potrzebnych do tego, żeby kontrolować wyniki zlecanych na bieżąco badań.
Póki co więc czekam...

Co do lekarza, z którym spotkałam się wczoraj... Forumowe znajome rzuciły mu "patałachem" i "konowałem"... ja zaś myślę tak: jest w trakcie rezydentury, pacjentki w ciąży bardzo go chwalą, że spokojny, że delikatny, cierpliwy itd. Miałam okazję przekonać się wcześniej, że dotrzymuje słowa danego ciężarnym, spóźnia się do przychodni, bo odbiera poród, robi cc itd, a potem siedzi w tej spóźnionej przychodni nawet 2-3-4 godziny po czasie swojego przyjmowania, żeby "robić dobrze" kolejnym ciężarnym. Moja siostra bardzo go chwali. A zatem może wcale nie do końca aż taki konował z niego, tylko diagnosta marny po prostu. Myślał, że w tej przychodni będzie tylko ciąże stwierdzał i badał, ew. cytologię robił, a tu mu się "Lady suprajs" trafił i wpadł w panikę. Nie żebym go tłumaczyła, ale obiektywnie trudno zarzucać totalne "konowałstwo" komuś, kto ma wśród ciężarnych aż tak dobrą opinię...

środa, 8 stycznia 2014

Mała Wiedźma na dzień dobry

Niedziela. Farbuję włosy (sobie). Ma być fiolet. Wychodzi trochę ciemniej i to sprawia, że trudno mi nazwać ten kolor fioletem, ale bardzo mi się podoba.
Wiedźma po wszystkim patrzy i mówi:
- wiesz co mamo? Ładne te włosy
- podobają ci się?
- tak. A w ogóle, to mogę ci coś powiedzieć, jeśli chcesz
- no mów
- jesteś najładniejsza na świecie
- łał, przez te włosy?
- tak. Ale nie tylko... bo wiesz... byłaś też najładniejsza na świecie gdy miałaś te swoje przyrosty


Mina moja i reakcja dźwiękowa - bezcenne i nie do odtworzenia!

wtorek, 7 stycznia 2014

Siedzę i chlipię...

Wiedźma śpi, mam więc chwilę na znalezienie wierszy, którymi "poczęstuje" ona swoje babcie i dziadka w dniu ich święta. I co? I chlipię. Kurczę! Znów to samo, siedzę, czytam i wyję... Beznadziejny ze mnie przypadek!

czwartek, 2 stycznia 2014

A więc...

pora wrócić do codzienności, a właściwie chciałabym napisać "do rzeczywistości". Ten świąteczno-noworoczny czas był wyjątkowy, przyniósł co prawda nie tylko pozytywne emocje, ale mimo wszystko był szczególny i w ogólnym rozrachunku - bardziej piękny niż przykry. Laba się skończyła, a szkoda. Z tego całego zamieszania sądziłam, że dziś jeszcze też mam urlop. Bossssska jestem;) Oczywiście, gdybym chciała - mogę mieć, ale... Przydałoby się jednak ogarnąć, przywołać myśli, skupić wzrok i... czekać. Tak, tak, czekać, bo jak wiadomo - w mojej pracy nigdy nic nie wiadomo, a więc to, że urlopu koniec, wcale nie oznacza, że nagle znów będę megabardzozajęta. A zatem dziwnie mi, bo z jednej strony z przyjemnością pooglądałabym z Panem Mężem Mentalistę, którego ostatnio oglądamy gdy tylko czas pozwala, a z drugiej... z przyjemnością zobaczyłabym na swoim koncie wynagrodzenie za kolejne zlecenia. O. Takie moje życie;) Zawsze lub prawie zawsze - z jednej i z drugiej strony - rozmaite.


/Photo credit: ~Oryctes~ / Foter.com / CC BY-NC-SA/