Uwielbiam gładzić moje dziecko po maleńkiej główce, która tyle już umie, tyle przyswoiła, tak wiele potrafi i jeszcze więcej wie. Uwielbiam kłaść się przy niej wieczorem, śpiewać kołysankę na dobranoc i dotykać jej mięciutkiego ciałka. Uwielbiam patrzeć, gdy się bawi, wymyśla historyjki, realizuje pomysły oraz... kiedy zasypia. Chłonę całą sobą, bo oto miałam szansę przystanąć, skończył się etap realizowania wielkiego, ważnego projektu, pracujemy więc spokojniej i bez stresu. Więc chłonę, patrzę i napawam się tym widokiem, a jednocześnie cierpię, że ostatnimi czasy musiałam ograniczyć te nasze wspólne chwile do minimum... Cierpię też myśląc, że to nie wróci. Nigdy. Że ona kiedyś urośnie i przestanie potrzebować mnie przed snem, przestanie mnie wołać, gdy koszmar zmąci jej spokój, przestanie chcieć, bym całowała ją na dobranoc, gładziła po włosach i przytulała gdy śpi. Nie chcę jej ograniczać, nie chcę, by stała w miejscu, jej sukcesy są moimi sukcesami, jej radość, moją radością, a jednak żal mi czasu, który upływa... I z jednej strony cieszę się, że dostałam aż tyle... że nie musiałam po 20 tygodniach macierzyńskiego wrócić do pracy, że to ja nauczyłam ją mówić, chodzić, recytować, śpiewać, budować z klocków, rysować i lepić z ciastoliny. Że widziałam, jak uczy się, jak upada, jak wyciąga wnioski. Że to, co umie, to nie zasługa żłobka/przedszkola/klubu malucha czy babci, a moja. Że jest, jaka jest po części dzięki mnie.... Cieszę się, że mogę pracować i patrzeć na nią, że nawet kiedy oddaję się niemal bez reszty wielkim-ważnym projektom, to mam te chwile, te urywki, spojrzenia, muśnięcia, buziaki w przelocie, mam stokroć więcej niż miałabym, gdyby poszła na 8 godzin do przedszkola... a jednak jest we mnie ambiwalencja. Mimo tej radości wyrzucam sobie, że za mało może jej daję, za bardzo wykorzystuję jej kreatywność, samodzielność i twórcze myślenie, że odczuwa przeze mnie niedosyt... że może nasz wspólny czas byłby efektywniejszy, bardziej esencjonalny, gdybym pracowała "normalnie" i odbierała ją o 17 z przedszkola... Trudno mi dogodzić? Niewątpliwie, ale... mam chyba problem jeszcze z czymś, chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko. I logika moja każe mi godzić się z tym, że to nierealne, ale serce stale chce więcej. I jej i dla niej, bo przecież te wielkie-ważne projekty to nie tylko powód mojej satysfakcji i spełnienia, ale przede wszystkim to dla niej...
Ach, chciałabym nie uronić ani chwili, wziąć z jej dzieciństwa, z tych naszych maksymalnie wspólnych chwil
wszystko, co możliwe, chciałabym niczego nie żałować i nie zmarnować czasu, jaki nam dano. Chciałabym znaleźć konsensus, złoty środek, czy jak to tam zwą. Chciałabym zaspokoić jej potrzeby nie tylko te emocjonalne, uczuciowe, związane z bliskością, ze wspólnym czasem i wygłupami, ale także te materialne, fizyczne, namacalne i przyziemne. I móc delektować się jej bliskością i jej cudownością. Miękkością jej skóry, aksamitnością włosów, błyskiem w oczach, uśmiechem, jakiego nie ma nikt, gestami, mrugnięciami, każdym słowem, każdym oddechem...
Mam nadzieję, że nigdy, nawet przy największych i najważniejszych projektach nie zatracę się w nich. I nie zmarnuję czasu, którego nikt nam nie pozwoli przeżyć jeszcze raz...
Ależ to pięknie napisałaś....
OdpowiedzUsuń