Polub mnie

środa, 2 października 2013

O wyjątkowej pogawędce, o urlopie i o zakupach do domu...

Wzięłam urlop i zastanawiam się, czy ja aby przypadkiem nie jestem pracoholiczką;)
Ale poważnie. Wzięłam urlop do niedzieli, znaczy wracam do pracy w poniedziałek, a do tego czasu... będę chwytać powietrze pełną piersią, wysypiać się (na tyle, na ile może wyspać się mama kreatywnej trzyipółlatki) i... Sama nie wiem, co ja zrobię z tym wolnym czasem.
O czym chciałam?
O panu Mastertonie oczywiście. Przeczytałam wywiad, który podlinkowano na moim ulubionym blogu;) i się zainspirowałam. Poszłam szukać profilu Pana Mistrza i znalazłam oczywiście. Ręka mi zadrżała, bo jak to tak, jak to taka zwykła ja do Pana Mistrza i żeby do "znajomych", no może się nie godzi? Drżała dłuższą chwilę, ale w końcu uznałam, że raz kozie śmierć i jeśli tego nie zrobię, będę żałowała. Zrobiłam więc. A następnego dnia zapukało mi na maila powiadomienie. Poszłam i spostrzegłam, że Pan Mistrz w istocie chętnie przyjmuje nowych znajomych. Zaskoczenie pojawiło się chwilę później, kiedy to zaświeciło się okno czatu. Pan Mistrz był łaskaw grzecznie i z właściwym sobie klimatem powitać mnie "na pokładzie". Uśmiechnęłam się do siebie i do tego powitania. Wtedy uznałam, że w takiej sytuacji nie godzi się pozostać obojętnym. Zebrałam się w sobie i kalecząc angielski tak, jak tylko ja kaleczyć potrafię, odpowiedziałam, przepraszając za wszelkie językowe błędy i przyznając, jakby to nie było oczywiste, że mój angielski jest "terrible" :D Pan Mąż śmiał się ze mnie snując teorię, że to automat, że coś tam, coś tam, ale miałam jego śmiechy w nosie. Okazało się, że Pan Mistrz ma bajeczne poczucie humoru. Odpowiedział, a potem ja, następnie on i znów ja... Tym sposobem "podjarałam się" świadomością, że było mi dane zamienić kilka zdań z Panem Mistrzem. Zyskałam świadomość, że nie tylko autentyczny jest w swoich wypowiedziach, tym, co mówi w wywiadach, ale także bardzo ludzki, tak niezwykle zwyczajny, taki na wyciągnięcie ręki. Niezwykle pozytywny człowiek z Pana Mistrza. Dziś wiem, że fascynacja, której nic nie zapowiadało stać się musiała. Po prostu musiałam tego doświadczyć i już. Niesamowita świadomość "rozmawiać z Panem Mistrzem" i jeszcze bardziej niesamowita wiedzieć, że dzięki "fejsbukowi" jest... tak blisko;)
No dobrze. To tyle o wyjątkowej pogawędce.

Chciałam jeszcze, jak to zwykle ja - pani chaosu - wspomnieć o tym, że w Wielkim Mym Mieście, Tesco
udostępniło zakupy on-line. Postanowiłam przetestować, bo prawdę mówiąc czekałam na tę opcję od jakiegoś już czasu. W poniedziałek zdaje się przyszedł mail, w którym informowano mnie, że oto jest, oto właśnie mogę, oto się stało i dowożą. Ucieszyłam się. Praca, jaką mam, jest cudowna z wielu powodów, ale też wymaga pewnych poświęceń. Samochód, którego jestem formalnie właścicielem, zajmowany jest przez Pana Męża, który jeździ nim do pracy i ciężko tyra na nasze utrzymanie, zachcianki i resztę fajnych rzeczy. Do tego Pan Mąż nie lubi jeździć na zakupy. Tesco mamy w zasadzie pod nosem, to ok 800 metrów w jedną stronę, bywamy tam często, niestety najczęściej piechotą. Sto tysięcy razy wracałam obładowana jak wielbłąd i bliska płaczu, kiedy mój chory kręgosłup obciążony torbami z zakupami chyba tylko siłą woli nie składał się jak kartonowa, harmonijkowa książeczka dla niemowląt. Sto tysięcy razy przeklinałam posiadanie samochodu i targanie zakupów piechotą... Pomijam już to, że czasem po prostu nie miałam jak wyjść, bo moja trzipółlatka akurat ucinała sobie poobiednią drzemkę, a kiedy nie ucinała, ja musiałam pracować... Pomijam to, że zwyczajnie wolę ze swoją trzyipółlatką iść na spacer, plac zabaw czy hulajnogę zamiast na spożywcze zakupy. Pomijam również, że czasem mi się zwyczajnie nie chce, bo wieje, leje, zimno czy coś. No więc słysząc, że mogę mieć pod nos, prosto do domu, przebierałam nogami z radości. Wczoraj wieczorem sporządziłam listę i złożyłam zamówienie. Panowie byli dziś. Na czas. Bardzo sympatyczni, bardzo pomocni. Wnieśli i chcieli nawet pomóc rozpakować. Kiedy powiedziałam, że nie ma potrzeby, że luz, że dam radę, pytali, gdzie mi te zakupy złożyć. Byłam pod wrażeniem. Załatwiliśmy kwestie formalne, zajęły pół minuty, dwa podpisy i zabawa z terminalem. Wychodząc upewnili się, że nie zmieniłam zdania i na pewno nie chcę, żeby pomogli mi bardziej, po czym życzyli miłego dnia. Poszli, a ja? Poszłam sprawdzić, jak wyglądają moje zakupy. I oto zdziwiłam się jeszcze bardziej. Lody, mrożone warzywa i pierogi na wszelki wypadek były maksymalnie zmrożone i ani odrobinę nie puściły. Dokładnie tak, jakby przed chwilą zostały wyjęte z zamrażarki. Mleko było zimne. Wędliny pachnące i świeżutkie. Pieczywo chrupiące. Dostałam dokładnie to, czego chciałam i tak, jak chciałam. Zakupy były posegregowane i zabezpieczone, żeby nic się nie uszkodziło, nic nie wylało itd. Byłam w szoku, bo w zasadzie zastanawiałam się, czy brak "nadzoru" konsumenta nie sprawi, że zakupy będą "byle jakie". Nie były. Były najwyższej jakości, najwyższej pyszności i pachniały obłędnie. Wiem jedno, od dziś nie będę sama chodziła po jedzenie. Uwielbiam zakupy, więc nie przestanę zjawiać się w Tesco, ale spożywcze ciężary pozwolę przywozić sobie wprost do kuchni.

Uf. To chyba wszystko, co mam na dziś do powiedzenia. Planuję krwawy post, ale... mam nadzieję, że nie pozostanie w sferze planów. Krwawy jest dla mnie ważny.


Zdjęcie Pana Mistrza pozwoliłam sobie pożyczyć z Wikipedii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz