Spojrzałam przez ramię... i nagle wszystko stało się jasne. Zatrzymałam wzrok, jak zaklęta, w jednej chwili uspokoił mi się oddech, powieki przestały mrugać, serce biło coraz wolniej i wolniej, ciszej i bez pośpiechu. Poczułam się tak beztrosko, tak cicho, tak... magicznie. Dokładnie tak, jak wtedy, dwadzieścia, a nawet dwadzieścia kilka lat temu. Wtedy nie spoglądałam przez ramię, ale... działało dokładnie tak samo. Magnetyzowało wzrok i zupełnie zmieniało zachowanie. Siedziałam (dziś) jak zwykle w swoim fotelu, tym samym, w którym pracuję i szepczę z zielonym o największych tajemnicach na świecie... a mój wzrok zamiast w laptop, wpatrzony był za okno. Nie jestem pewna, ile to trwało... Może pięć minut, może trzydzieści pięć. Kiedy dziecko śpi, a ja mam wolny wieczór, rzadko spoglądam na zegarek (zapewne dlatego nie mogę się wyspać, wszak czy pracuję, czy nie, łażę do łóżka nad ranem i wstaję zaraz po tym). Delektowałam się. Tym swoim spokojnym, opanowanym oddechem. Takim samym, jaki miałabym, gdyby mnie zahipnotyzowano. Rozkoszowałam się łagodnością i ciszą, która wlała się nagle w moje serce. Nie! Nie w serce, w całe wnętrze się wlała. Puste wnętrze, wszak i duch mój i myśli wciąż na zielonych pastwiskach (czy gdzieś tam), a zatem doznania o wiele intensywniejsze. Zapełnić taką przestrzeń - fiu fiuu.
Patrzyłam tak i nie widziałam pociapanej małymi rączkami szyby. I balonów, które zostały zawieszone nad oknem nie pamiętam kiedy, ale na tyle dawno, że zeszło z nich powietrze i wyglądają jak gumowe zwłoki. Na to, że Pan Mąż tłukł w klawiaturę też nie raczyłam zwrócić uwagi. Ocknęłam się, kiedy niemugające oczy wyschły i zaczęły piec okrutnie. Nie było zmiłuj, trzeba było wrócić do naszego świata. Czar prysł. Serce przyspieszyło, oddech również, oczy mrugały, jak wściekłe, nawet ślinę zaczęłam przełykać.
Co zobaczyłam? Księżyc piękny rzecz jasna. To on tak na mnie działa. Od zawsze. Odkąd pamiętam. Fascynuję się nim, zachwycam, delektuję reakcją na jego niezaprzeczalne na mnie oddziaływanie. Mówili kiedyś, że jestem księżycowe dziecko. Mówili, że lunatykuję. To było tak dawno temu, że nie pamiętam, więc pozostaje mi wierzyć w opowieści. Z lunatykowania na całe szczęście wyrosłam, ale... wciąż potrafi rzucić na mnie czar pan księżyc. Wciąż sprawia, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie, przestaje istnieć, przestaje zaprzątać mi głowę. Wciąż daje mi chwilę wytchnienia. Takie sam na sam z księżycem, który flirtuje ze mną dokładnie tak samo, jak ja z nim;)
Kiedy już przestałam mrugać namiętnie zdałam sobie sprawę, że to on właśnie wygnał mojego ducha i myśli.
Chciał mnie mieć tylko dla siebie i tylko mnie. Bez pytań, które nieustannie rodzą się w mojej głowie, bez podszeptów wewnętrznych, bez rozważań i reszty atrakcji, jakie myśli me niepoukładane i przekorne oraz duch nieokiełznany fundują mi w każdej minucie dnia i nocy. Odprawił więc, a potem... rzucił urok.
Zalotnik. Sprawia, że piszę i rzucam mu ukradkowe spojrzenia. Eh, co w nim jest takiego? Wiem, wiem... tajemnica i to coś, co pozwala spoglądać na niego subiektywnie i widzieć... zawsze coś innego.
W każdym razie, gdyby duch mój raczył nie wrócić, a myśli zbłądziły tak, że żaden GPS czy mapa nie będą dla nich ratunkiem, wiedzcie, że to wszystko jego wina. Zostanę pusta - przez księżyc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz