Polub mnie

poniedziałek, 21 października 2013

Taka jakaś...

rozbita po weekendzie jestem. Był wyjątkowy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mogłam pozwolić sobie na weekendowe czytanie (pomijam czas niedawny, kiedy to urlop miałam). Panu Mężowi sprezentowałam Powrót Wojowników Nocy, bo się nagle okazało, że chciał Dziewiątego Koszmaru, a wcześniejszą część przegapił. Tak więc sprezentowałam najpierw Powrót, a na Dziewiąty musi zaczekać. Sprezentowałam i ukradłam. Cóż - tak już mam, nie mogę się oprzeć, kiedy leży. Leżała, więc przygarnęłam, choć naprawdę, słowo daję, chciałam zaczekać aż on skończy. Zbyt jest zapracowany jest albo ja zbyt zachłanna. Uległam i nie oddam, dopóki nie skończę.
A zatem czytałam sobie, radośnie wtopiona w stertę poduszek niczym Królewna na ziarnku grochu. I tak mi było w tym łóżku, z tą książką dobrze...
Miałam w weekend problem tylko jeden, jakieś grypo-podobne-coś się do mnie przyssało i prawie o zawał przyprawiło. Zaczęło się na długo przed weekendem, zawroty głowy, które prawie uderzyły mną o futrynę, bóle koszmarne, problemy z widzeniem. Wstępnie myślałam, że ot, zwyczajnie przepracowana jestem, poszłam spać, ale kiedy okazało się, że mimo snu nie minęło... Co tu dużo gadać, trzęsłam portkami jak małolata przed szczurem. Stresowałam się tym bardziej, że sama z Wiedźmą w domu, więc gdyby tak mi się coś stało... No. Ale się nie stało na szczęście. Po 3 chyba dniach byłam gotowa uwierzyć w guz i biec czym prędzej do jakiegoś lekarza. Na szczęście następnego dnia poczułam się lepiej, zawroty ustąpiły, głowa zelżała, nos mi się przytkał. Dziś jest już całkiem w porządku, pomijając katar. Ale czymże jest katar w porównaniu z zawrotami, które sprawiały, że nie byłam w stanie przeczytać czegoś, co chwilę wcześniej sama napisałam. Na całe szczęście problem miałam wyłącznie z czytaniem, pisanie szło ok (choć szczerze powiem, nie pamiętam dziś, co ja wtedy dokładnie napisałam). W każdym razie klient klepnął, nawet pochwalił, więc ufff.

Co mi jest? Właściwie nic. Mam się całkiem nieźle, mimo ilości snu, która nie porywa, nie cierpię jakoś bardzo na "spaćmisięchce", wczorajsza inhalacja wieczorna sprawiła, że i katar mniej mnie męczy, głowa boli, ale znośnie... A jednak coś mi jest. Może leniwy weekend posłał moje witalne siły na zieloną łąkę? Może mózg postanowił zrobić sobie przerwę? Sama nie wiem. Najchętniej usiadłabym bez sensu i gapiła się przez okno... albo w sufit... albo... na moją ulubioną śliwkową ścianę. Przydałoby mi się jednak ogarnąć, wszak popołudniu trzeba będzie wrócić do świata ludzi pracujących, ale... póki co jeszcze się lenię.
No dobra, może nie do końca, dziś rano przecież odbyłam ważną podróż do urzędu. Wszystko załatwiłam raz dwa, mam z głowy.

Dobrze, że właściwie nie muszę gotować obiadu, bo jakimś cudem został wczorajszy. Gdybym musiała... nie
wiem, co by mi w takim stanie z tego wyszło. Cudem się zrobił obiad dla Wiedźmy, ale porcja dla 3,5-latki to dla mnie żadne wyzwanie;) jestem w stanie zrobić nawet mając myśli gdzieś zbłąkane.
Swoją drogą, ciekawe, kiedy wrócą i, co ważniejsze, czy zdążą na czas.
Nie lubię się tak czuć, ale... Widać nawet moje myśli potrzebują czasem ode mnie odpocząć, więc na manowce jakieś spokojne uciekają przede mną i delektują się wolnością. Uff, znaczy nie jestem doskonała:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz