Polub mnie

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Historia pewnej fascynacji...

Nic fascynacji nie zapowiadało. Ja miałam swój świat, on swój, nasze światy połączyły się, ale każde z nas
zostawiło sobie przestrzeń tylko dla siebie. Ja słuchałam Haydna, a on kochał Metallicę, ja czytałam poezję, on - horrory rzecz jasna, ja pisałam listy, on grał w najróżniejsze strzelanki... I dobrze nam było z tym, że żadne nie próbuje zmieniać przyzwyczajeń i miłości tego drugiego. Robiliśmy razem mnóstwo fantastycznych rzeczy i takie samo mnóstwo robiliśmy oddzielnie. Mówiłam, że pasujemy do siebie, jak puzzle, w jakiejś części jesteśmy jednakowi, w innej zupełnie różni i to powoduje połączenie idealne.
Nie znałam się na grach. Któregoś felernego razu wykorzystał to jakiś pan sprzedawca, wciskając mi beznadziejną grę i wmawiając, że jeśli on lubi tę i tamtą, to ta, którą mi wciska sprawi, że oszaleje z radości. No nie oszalał. Próbował biedak grać i zrozumieć w czym rzecz, ale z czasem odpuścił. Teraz, po latach śmiejemy się z tego, wtedy byłam wściekła. Szukając więc prezentu idealnego, postanowiłam skupić się na książkach. Co, jak co, ale na książkach się znam - myślałam. No dobra, ciągnęłam dalej, może nie na horrorach, ale...
Swojego pierwszego razu nigdy nie zapomnę. Wybrałam się w podróż do centrum, coby mieć gwarancję największego wyboru (wcześniej zrobiłam coś, co zwie się dziś modnie "risercz", wtedy zaś było szczegółowym rozeznaniem i sprawdzeniem możliwości, potencjału, alternatyw, dostępnych pozycji i ewentualnych miejsc, w które trzeba by się zapuścić), stworzyłam dłuuuugą listę wszystkich tytułów, które zajmowały jego półki i byłam gotowa do drogi. No dobrze, niezupełnie gotowa. Spisałam jeszcze wszystkie linie i przystanki oraz godziny powrotne. Nikt normalnie tego nie robi, po prostu sprawdza już będąc na miejscu, ale... Wtedy jeszcze potrafiłam wsiąść nie do tego mpk-a, co trzeba, wyjechać na jakieś odludzie i zadzwonić do niego ze zdziwieniem, że chyba autobus trasę zmienił, bo przecież 13 jeździło do domu, a to miejsce, w którym aktualnie się znajduję za nic na świecie domu nie przypomina. Ach! Wspominam to z niemałym rozrzewnieniem. Nie mogliśmy sobie pozwolić na długie i dokładne tłumaczenia, bo minuta kosztowała wtedy prawie 4 złote, a samo moje wyjaśnienie w co wsiadłam, gdzie wsiadłam, gdzie byłam i dlaczego płaczę zajęło... 5 minut :D Eh! To były czasy. Uczyłam się tego miasta, uczyłam się miejskich autobusów i prawd objawionych, które w rzeczywistości były oczywistymi oczywistościami. Poradził mi, żebym zaczekała, wsiadła do TEGO SAMEGO autobusu, nabyła bilet, skasowała i czekała, aż moim oczom ukaże się znajome osiedle. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że nie wystarczy spojrzeć na numer autobusu;) i nieważne, że wydawało się, że podąża w odpowiednią stronę... Ale wróćmy do wyprawy odpowiednio przygotowanej. Wiedziałam już z którego przystanku i którymi numerami.
Zapakowałam swoją listę i wyruszyłam w drogę. Pani w księgarni miała ze mnie ubaw. Księgarnię odwiedzałam bardzo często. Nie tylko by nabyć poezję. Inne pozycje też, ale... nigdy, przenigdy nie zapuszczałam się w zakątek horrorów. Zobaczyła, że niespecjalnie swobodnie się tam czuję, podeszła i ubawiła się listą. Myślała, że jednorazowo zamierzam nabyć wszystkie wypisane pozycje, a kiedy okazało się, że zamierzam nabyć to, czego na liście nie ma, ubawiła się jeszcze bardziej. W każdym razie... zdziwiłam się wówczas, że samo nazwisko jeszcze nie oznacza nabycia horroru. Masterton wszak wszechstronnym pisarzem jest i mogę na przykład chcieć nabyć erotyczny poradnik. No nie chciałam. Horroru chciałam i to doskonałego. Znalazłam kilka...dziesiąt. Oczywiście, nie wiedziałam, który wybrać, ale wiedziałam już, że będę miała zapewnione nowości prezentowe na wszelkie okazje. Usiłuję sobie przypomnieć, co wtedy wybrałam, mam wrażenie, że "Dom szkieletów", ale głowy nie dam (poprawka, zapytałam go, czy pamięta... odpowiedział bez podpowiadania, że Dom kości, znaczy pamięć mam dobrą, choć minęło... prawie 12 lat). Więc kupiłam, zapakowałam, chyba nawet bez przygód wróciłam do domu i czekałam na jego zdziwioną minę. Zdziwił się, ucieszył oczywiście i połknął w kilka wieczorów. Byłam zadowolona, że on jest.
Od tamtego czasu kupowałam mu je regularnie. Nie zbliżałam się do tych książek. Uznałam, że horrory nie dla mnie. I to nie dlatego, że się boję, a dlatego, że to "na pewno jakaś słaba literatura". A ja słabej nie czytam. Nie rusza mnie, nie zachwyca, nie fascynuje, nie zaskakuje, nie odpręża, nie sprawia mi przyjemności, nie pieści - więc trzymam się od takiej z daleka. Do czasu. Któregoś razu sięgnęłam po "Zaklętych". On ich nie mógł

przeboleć, zostawił kiedyś w łazience na pralce, a ja robiąc porządki chwyciłam i przeczytałam to, co napisano na okładce (tylnej). Następnie pierwszą stronę i......... i wiedziałam już, że muszę wiedzieć co dalej. Przesiedziałam w tej łazience kilka godzin. I nie mogłam uwierzyć, że horror może być tak napisany. Może działać w sposób, o który nigdy bym go nie podejrzewała. Że fascynuje, zachwyca, pieści etc. I opisy... genialne. Precyzyjne, dopracowane, takie prawdziwe, że niemal namacalne. I relacje damsko-męskie. I powiązania. Ach! Zachwyciłam się wtedy. Przeczytałam książkę w dwa popołudnia i stwierdziłam, że to geniusz, nie autor. Doskonały w każdym calu, wszechstronnie, podziwiałam wiedzę, talent, pasję, umiejętności. Przyszłam i zapytałam, czy on pożyczy resztę swoich książek, bo chciałabym więcej, a "Zaklęci" się skończyli. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. I stwierdzenia pełnego ironii: ale ty przecież nie czytasz byle czego. No i tak się zaczęło. Pokochałam i wchłonęłam wszystko, co znajdowało się na jego półkach. Pokochałam do tego stopnia, że ostatnią książkę, jaką nabyłam, a która miała być prezentem gwiazdkowym dla niego, kupowałam z myślą: jak jemu się nie spodoba, to na pewno spodoba się mnie.
Nie umiem wskazać ulubionej, ale to chyba niewiele zmienia. Każdą z nich po czasie przeczytałabym jeszcze raz. A nawet i trzysta razy (byle nie zaraz po zakończeniu). Zachwyciłam się do tego stopnia, że próbowałam z e-bookami. Ale nie wyszło. Jestem widać jeszcze mało nowoczesna, mimo że kupuję przez Internet, rozmawiam, radzę się, korzystam z portali społecznościowych, forów, a nawet pracuję. Książka jednak - musi być dla mnie papierowa. Muszę ją czuć pod palcami i muszę móc się delektować zapachem papieru. A zatem moja przygoda z e-bookami szybko się skończyła. Książka, to książka. Mastertona polecam nawet bardzo wybrednym czytelnikom i próbuję zdecydować, co nabędę w najbliższej przyszłości. On, chce ostatnią część Wojowników Nocy - "Dziewiąty koszmar", a ja? A ja... a ja czekam nie wiem na co, bo najchętniej nabyłabym wszystko, czego jeszcze nie mamy:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz