Nie pamiętam, czy moja mama tak mówiła. Można by więc wnioskować, że nie, bo chyba gdyby mówiła, to bym pamiętała, tak? No, ale może to nie kwestia mamy, a sklerozy mojej starczej. Wróćmy jednak do tekstu, widziałam tę listę już wielokrotnie i za każdym razem wzbudza we mnie takie same uczucia. I oczywiście rozumiem, że to ironia, niemniej... oparta na rzeczywistości. Nie tylko tej z czasów mojej mamy, ale także tej teraźniejszej.
Dlaczego ja NIE MÓWIĘ "bo ja tak mówię!"? Może dlatego, że jestem inna, że mój niewyparzony język działa zazwyczaj w porozumieniu z głową? A może dlatego, że wiele godzin spędziłam na rozmyślaniu o tym, co w wychowaniu dziecka mnie fascynuje, inspiruje i zgodne jest z moimi założeniami, a co uważam za głupie, bezsensowne i krzywdzące.
Dziecięce pytania bywają dla dorosłych karkołomne, bo albo nigdy się nie kończą, albo wywołują wytrzeszcz oczu i natychmiastowy bezgłos, kiedy zdumiony nie wiesz, jak odpowiedzieć, co odpowiedzieć, a jednocześnie zastanawiasz się, skąd to Twoje małe dziecko wzięło takie pytanie itd. Dziś moje dziecko kończy 3,5 roku, zadało więc w swoim życiu pytań tyle, że choć liczby z wieloma zerami mi nieobce - trudno mi ilość tę nazwać. I czasem rzeczywiście miałam dość. Bo ile razy można mielić niewyparzonym językiem, odpowiadając na pytanie "dlaczego", "po co", "czemu", "a kiedy" etc? No ile? Zwłaszcza, że dziecko me uparte jest, jak i jego ojciec oraz przebiegłe, jak matka, więc w momencie, kiedy uzyskiwało odpowiedź sprzeczną z oczekiwaniami, nie załamywało się, a uparcie powtarzało swoje pytanie licząc, że może za "srylionowym" razem matka się ugnie i odpowie inaczej. Problem polega na tym, że matka też uparta i niemal jak krowa - nie zmienia zdania. Więc się nie raz i nie dwa razy tak siłowałyśmy, ja i moje dziecko. Ale do rzeczy, dlaczego nie odpuszczam lub dlaczego nie zbywam słynnym "bo ja tak mówię"?
A no dlatego, że uważam to za działanie wysoce nie w porządku, wysoce niepedagogiczne i w konsekwencji wysoce szkodliwe.
Przede wszystkim chciałabym, żeby moje dziecko miało świadomość, że powinno coś robić lub czegoś zdecydowanie nie powinno z określonych powodów, a nie dlatego, że jakaś wyrocznia w osobie matki "tak chce". Dlaczego? A dlatego, że jak wyroczni zabraknie, dziecko gotowe uznać, że rzeczona wyrocznia już nie chce, zatem można. I o ile w kwestii lodów na obiad nie byłoby dramatu, o tyle w kwestii wkładania śrubokręta do kontaktu wszystko wygląda już zupełnie inaczej. Nie chcę dzielić spraw na ważne i takie, przy których dziecko można zbyć. Choć może mogłabym i cieszyłabym się spokojem w 3/4 wszystkich naszych wspólnych spraw. Dlatego więc w moim domu nie ma "nie, bo nie", "zrób i kropka" oraz "bo ja tak mówię/chcę". Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie "dlaczego?" padające z ust mojego dziecka, w istocie oczekują edukacyjnej odpowiedzi, mam świadomość, że całkiem spora część z nich jest wyrazem buntu lub eufemizmem dla "nie chcę!", a jednak odpowiadam cierpliwie i dopóki mała buźka nie przestanie pytać. Tym sposobem właścicielka małej buźki wie, dlaczego nie może bawić się kontaktem, dlaczego musi sprzątać i ma limitowane słodycze. Wie też, dlaczego i po co myje zęby, czemu nie może suszyć włosów w wannie, dlaczego jeździ w foteliku i zapina pasy oraz dlaczego do zabawy w kuchnię używa plastikowych zabawkowych sztućców, a ja nie pozwalam brać noży z kuchni. Wie oczywiście mnóstwo innych rzeczy. Nie sprawia to rzecz jasna, że przestaje pytać lub że nie zadaje pytań, na które zna odpowiedzi, ale mam świadomość, że to, co i jak robię jest słuszne ze wszech miar.
Nie chcę wychować robota, psa aportującego i podającego łapę, bo jego pan mu każe. Zależy mi na tym,
W moim domu, owszem, liczy się moje zdanie, ale dlatego, że jest podparte logicznymi, racjonalnymi i mądrymi argumentami, nie dlatego, że "ja tak chcę".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz