Polub mnie

czwartek, 29 sierpnia 2013

Może tak miało być?

Może tak jest lepiej? Że nic z tego nie wyszło tym razem? Że nie było nam dane, nie mogłyśmy... że ja nie
mogłam... Dziwnie mi. Z jednej strony pogodziłam się z tym, bo przygotowywałam się na to od jakiegoś czasu. Tak czułam, że się nie uda... Z drugiej, jednak byłam podekscytowana i czekałam na te wakacje. Minęły. No, prawie minęły, ale te dwa dni niczego już nie zmienią. Siedzę więc, macam cię wirtualnie i myślę. A myśli te różnorodne są i niepoukładane - standard. Aktualnie dotarłam do momentu, w którym przyjmuję do wiadomości, że "może to i lepiej?"
Spełnione przestało by być marzeniem, ekscytacją, ciekawością, fascynacją i całym szeregiem tych wszystkich pozytywnych emocji, jakie towarzyszyły mi od momentu podjęcia decyzji. Może właśnie o marzenia chodzi i tę pozytywną otoczkę? Nie zakładam, że moje wymarzone dotknięcie nie nastąpi nigdy, ale myślę... tak, wiem, że byś mnie zbeształa za takie myślenie, wiem też, że nie zbesztasz, bo to teren dla Ciebie niedostępny, więc sobie pozwalam... Myślę, że marzenie mogłoby prysnąć i nie stać się nigdy już niczym więcej... A tak? Tak - mam jeszcze cały rok, no dobrze, nie cały, ale 10 calusieńkich miesięcy na odczuwanie tego, co takie przyjemne.
Trzeba mi zatem się pogodzić, że plany planami, a życie układa scenariusze zgodne z własnym widzi mi się. I nie rozpaczać z tego powodu, bo przecież i tak niczego nie zmienię, więc po co?
Czyż nie lepiej uznać, że dostałam prezent zamiast ciosu? Nie przyjemniej delektować się tyloma dniami oczekiwania na wymarzone dotknięcie?
Niech więc będzie, niech nie kłuje, że nie wyszło, że chciało inaczej, wbrew planom i oczekiwaniom, niech nie boli i nie sprawia, że odczuwam niedosyt. Niech się pozwoli cieszyć, że marzenie da mi przyjemność jeszcze przez tak długi czas, że spełni się, ale najpierw sprawi, że oszaleję - pozytywnie. Niech tak będzie!
A ja zaczekam ze świadomością, że kiedyś to zrobię, kiedyś dotknę twojej dłoni i spojrzę ci głęboko w oczy.

środa, 28 sierpnia 2013

Bo ja tak mówię!

Znacie ten ostatnio popularny demot? Nie będę rozwodziła się nad całością, bo nie czas na to, ani miejsce, a skupię się tylko na punkcie trzecim, czyli "Logice zaawansowanej"
Nie pamiętam, czy moja mama tak mówiła. Można by więc wnioskować, że nie, bo chyba gdyby mówiła, to bym pamiętała, tak? No, ale może to nie kwestia mamy, a sklerozy mojej starczej. Wróćmy jednak do tekstu, widziałam tę listę już wielokrotnie i za każdym razem wzbudza we mnie takie same uczucia. I oczywiście rozumiem, że to ironia, niemniej... oparta na rzeczywistości. Nie tylko tej z czasów mojej mamy, ale także tej teraźniejszej.

Dlaczego ja NIE MÓWIĘ "bo ja tak mówię!"? Może dlatego, że jestem inna, że mój niewyparzony język działa zazwyczaj w porozumieniu z głową? A może dlatego, że wiele godzin spędziłam na rozmyślaniu o tym, co w wychowaniu dziecka mnie fascynuje, inspiruje i zgodne jest z moimi założeniami, a co uważam za głupie, bezsensowne i krzywdzące.
Dziecięce pytania bywają dla dorosłych karkołomne, bo albo nigdy się nie kończą, albo wywołują wytrzeszcz oczu i natychmiastowy bezgłos, kiedy zdumiony nie wiesz, jak odpowiedzieć, co odpowiedzieć, a jednocześnie zastanawiasz się, skąd to Twoje małe dziecko wzięło takie pytanie itd. Dziś moje dziecko kończy 3,5 roku, zadało więc w swoim życiu pytań tyle, że choć liczby z wieloma zerami mi nieobce - trudno mi ilość tę nazwać. I czasem rzeczywiście miałam dość. Bo ile razy można mielić niewyparzonym językiem, odpowiadając na pytanie "dlaczego", "po co", "czemu", "a kiedy" etc? No ile? Zwłaszcza, że dziecko me uparte jest, jak i jego ojciec oraz przebiegłe, jak matka, więc w momencie, kiedy uzyskiwało odpowiedź sprzeczną z oczekiwaniami, nie załamywało się, a uparcie powtarzało swoje pytanie licząc, że może za "srylionowym" razem matka się ugnie i odpowie inaczej. Problem polega na tym, że matka też uparta i niemal jak krowa - nie zmienia zdania. Więc się nie raz i nie dwa razy tak siłowałyśmy, ja i moje dziecko. Ale do rzeczy, dlaczego nie odpuszczam lub dlaczego nie zbywam słynnym "bo ja tak mówię"?
A no dlatego, że uważam to za działanie wysoce nie w porządku, wysoce niepedagogiczne i w konsekwencji wysoce szkodliwe.
Przede wszystkim chciałabym, żeby moje dziecko miało świadomość, że powinno coś robić lub czegoś zdecydowanie nie powinno z określonych powodów, a nie dlatego, że jakaś wyrocznia w osobie matki "tak chce". Dlaczego? A dlatego, że jak wyroczni zabraknie, dziecko gotowe uznać, że rzeczona wyrocznia już nie chce, zatem można. I o ile w kwestii lodów na obiad nie byłoby dramatu, o tyle w kwestii wkładania śrubokręta do kontaktu wszystko wygląda już zupełnie inaczej. Nie chcę dzielić spraw na ważne i takie, przy których dziecko można zbyć. Choć może mogłabym i cieszyłabym się spokojem w 3/4 wszystkich naszych wspólnych spraw. Dlatego więc w moim domu nie ma "nie, bo nie", "zrób i kropka" oraz "bo ja tak mówię/chcę". Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie "dlaczego?" padające z ust mojego dziecka, w istocie oczekują edukacyjnej odpowiedzi, mam świadomość, że całkiem spora część z nich jest wyrazem buntu lub eufemizmem dla "nie chcę!", a jednak odpowiadam cierpliwie i dopóki mała buźka nie przestanie pytać. Tym sposobem właścicielka małej buźki wie, dlaczego nie może bawić się kontaktem, dlaczego musi sprzątać i ma limitowane słodycze. Wie też, dlaczego i po co myje zęby, czemu nie może suszyć włosów w wannie, dlaczego jeździ w foteliku i zapina pasy oraz dlaczego do zabawy w kuchnię używa plastikowych zabawkowych sztućców, a ja nie pozwalam brać noży z kuchni. Wie oczywiście mnóstwo innych rzeczy. Nie sprawia to rzecz jasna, że przestaje pytać lub że nie zadaje pytań, na które zna odpowiedzi, ale mam świadomość, że to, co i jak robię jest słuszne ze wszech miar.

Nie chcę wychować robota, psa aportującego i podającego łapę, bo jego pan mu każe. Zależy mi na tym,
by moje dziecko umiało podejmować decyzje, wiedziało co jest słuszne i dlaczego oraz nie opierało się wyłącznie na tym, co ma odgórnie przykazane. Oczywiście, nakazy i zakazy to istotny element naszej metody wychowawczej, ale nie podstawowy i nie w bezwzględnej formie. Dziecko wie, że czegoś nie wolno, ale kojarzy zakaz z konsekwencjami, z którymi zostało zaznajomione i jest zaznajamiane na bieżąco. Wszystko jest oczywiście dostosowane do wieku i możliwości przyswojenia oraz przetworzenia informacji, trudno dwulatkowi powiedzieć, że prąd może go zabić, skoro dwulatek nie wie, co to śmierć, prawda? Wymaga to ode mnie wysiłku i ogromnych pokładów cierpliwości, bo czasem zwyczajnie potrzebuję ciszy zamiast ciągłego "dlaczego", "po co", "czemu" etc, ale myślę, że warto. Że wyrośnie pewna siebie, mądra, świadoma zagrożeń, powodów i skutków. Że łatwiej będzie jej decydować wiedząc, co może się stać albo dlaczego coś się dzieje i nie będzie potrzebowała mnie wiszącej nad nią i wydającą polecenia. Moje dziecko umie też prosić i wymagać, podpierając to odpowiednią argumentacją. Nie mówi "bo tak", a wskazuje powody, dla których prosi i chce otrzymać aprobatę. Zachwyca mnie niejednokrotnie logiką swojego myślenia i łączenia różnych kwestii. Mogę się z nią siłować na słowa, ale nie muszę walczyć o to, czyje "bo chcę" lub "bo tak" ma większą moc. Nie muszę budować swojej mocy na jej poniżaniu - czyż nie tak odebrałaby moje "ja mogę sobie chcieć, a ty nie możesz"? czyż nie czułaby się mniej ważna, gorsza, mniej warta?

W moim domu, owszem, liczy się moje zdanie, ale dlatego, że jest podparte logicznymi, racjonalnymi i mądrymi argumentami, nie dlatego, że "ja tak chcę".

niedziela, 25 sierpnia 2013

Młode mamy są nieszczęśliwe

Na wstępie ustalmy, moje młode = mające 16, 17, 18 lat... a czasem i 19 czy 20, ale skupmy się na tych pierwszych. I oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nieszczęśliwa może być matka mająca lat 40, albo taka po 30, na potrzeby tego tekstu jednak przyjmijmy, że mówię o innym "rodzaju" nieszczęścia.

Słucham regularnie (albo czytam) o młodych mamach, którym to tak cudownie jest w życiu, bo mają swoje malutkie dziecko i ach, i och, i słodkie, cudowne życie. Słucham lub czytam i nie wierzę, bo to jest niemożliwe! Nie da się i już!
Albo młodą mamę wyręczają rodzice, więc ma ona czas dla siebie, nie wstaje w nocy, nie czuje się "uwiązana" w domu, z dzieckiem, obrzygana, osikana, brudna, nieumalowana, gruba, brzydka, niewyspana, albo... albo zwyczajnie łże, bo rzeczywistość ją przerosła, a ambicje nie pozwalają przyznać się, że ma się do niczego.
I z jednej strony się nie dziwię. Media gloryfikują macierzyństwo. Na okładkach gazet co rusz pojawiają się piękne, uśmiechnięte, wypoczęte i idealnie chude gwiazdy, które dopiero co wyszły z noworodkiem ze szpitala. Taka radość od nich bije, takie szczęście, euforia, relaks wręcz. Jedna w jedną, zadowolone i "znalazłam swoje miejsce w życiu", "ach, jak mi dobrze". Z automatu uznaje się zatem taki stan za standard. Nie tylko nastoletnie mamy uznają, niestety inne też. Ale wróćmy do nastoletnich. I żal mi ich i śmiać mi się chce, kiedy czytam, jak kilka dni temu, słowa 16-latki z niespełna rocznym dzieckiem, która na komentarze uznające, że musi być jej ciężko, że w takim wieku i tak dalej, odpowiada: jest luz. No już ja widzę ten luz.
A zatem nie wierzę! Nawet, jeśli to nie kwestia 16-latki, nawet jeśli to kwestia dziewczyny ciut starszej. Nie wierzę, że jest szczęśliwa w tej sytuacji.
Dzisiejsze czasy bardzo tolerancyjne są. Nastolatki w ciąży nie są już ukradkiem usuwane ze szkoły, nie ukrywają brzucha, a rodzina nie okrywa się hańbą na wieść, że córeczka spodziewa się dziecka, mimo że dopiero niedawno zaczęła miesiączkować. I z jednej strony dobrze, człowiek, to człowiek, należy się mu szacunek. Szczucie, wytykanie palcami i ukrywanie brzucha pod bandażem coby "wstydu na wsi nie było" nie wywołuje u mnie pozytywnych reakcji. Ten liberalizm niesie jednak za sobą szereg konsekwencji. Niekoniecznie pozytywnych niestety. Z brzuchem się chodzi, obnosi się nim, jest się nagle "gwiazdą" - osiedla, szkoły, towarzystwa. Jest luz, jak to mówi wspomniana 16-latka. Co myśli, kiedy już przestaje obawiać się "starzy mnie zatłuką"? Że jakoś to będzie. Że rodzice pomogą, że będzie jeździć z wózkiem, że się automatycznie stanie dorosła, że będą ją poważać itd. O tak! Zdecydowana większość tak właśnie myśli.
Jakiż zatem przeżywa szok i dramat, kiedy przychodzi jej się zmierzyć z szarą rzeczywistością. A ta bywa brutalna i potrafi z najpiękniej wyimaginowanego świata brutalnie sprowadzić na ziemię. Dziecko drze się, spać nie daje, wyjść też nie. Rzyga, znów się drze, chce czegoś i nie wiadomo czego. Fala gości chcących podziwiać cudo szybko mija i nastoletnia mama zostaje sama z wózkiem i lalką, której nie da się rzucić w kąt, by wyjść. Nosi więc taka mama, przebiera, tuli, a w głębi duszy wyrzuca sobie, że się wpakowała w gówno po pachy. I z jednej strony kocha, bo to w końcu jej, a z drugiej obwinia, nawet podświadomie, że zmarnowało jej młodość, że uwiązało w domu, że wyjść nie może, życia nie ma, koleżanki się odwróciły i mają własne zajęcia, że brzydka, niewyspana, nie ma czasu na nic, a jak się już znajdzie czas, to nie ma siły lub ochoty, bo marzy, żeby się przespać...
Jest też inna opcja. Ma w nosie. I kocha, jeździ ze swoją żywą lalą w wózku, pokazuje, jaka dorosła, jaka odpowiedzialna, jaka mama troskliwa. Unosi się, kiedy ktokolwiek próbuje jej zarzucić, że robi coś źle, że ma dziecięce podejście, że nieodpowiedzialna... a kiedy nikt nie patrzy, otoczenie przestaje oceniać - podrzuca dziecko rodzicom, rodzeństwu, znajomym czy komukolwiek, bo przecież "mnie się też coś od życia należy".
Niestety, na dłuższą metę i to rozwiązanie nie zdaje egzaminu. Żyć w dysharmonii się nie da. I albo się jest zgodnym ze sobą niezależnie od okoliczności, albo zaczyna się człowiek gubić.
Nie zarzucam młodym mamom, że nie kochają swoich dzieci. W jakiś sposób nawet je rozumiem, wiem, że chcą się wyrwać, zaczerpnąć życia, poznawać, bawić się i uwolnić. Wyobrażam sobie, co czują patrząc na swoich rówieśników - bawiących się, beztroskich, wolnych i niezależnych od nikogo i niczego oraz na siebie, w rozciągniętym dresie, oplutej koszulce i z wyjcem na ramieniu. Z czasem jest już tylko gorzej. Mały wyjec staje się większym wyjcem, albo większym nie-wyjcem, który oczekuje uwagi, czasu, poświęcenia, nauki, zabawy, wygłupów... Może i młode mamy mają więcej energii i sił do realizowania zwariowanych pomysłów na doskonałą zabawę, ale z pewnością nie mają na tyle altruizmu, by poświęcać się regularnie i ze świadomością, że potrwa to dłuższy czas. Dlatego z dnia na dzień, cokolwiek by nie mówiły, jakkolwiek się nie zachowywały i jak bardzo nie zaprzeczały, stają się bardziej sfrustrowane, nieszczęśliwe, zaszczute i ... smutne. Zamiast miłości, widzą w dziecku powód, dla którego nie bawią się teraz z przyjaciółmi, a szorują butelki po mleku i wyparzają smoczki. I jakkolwiek mocno kochają to dziecko, toczy się w nich walka między tą miłością a świadomością "straciłam przez ciebie wszystko". To bolesne uczucie. Trudne. Paskudne. Dołujące.
A przecież dziecko się na świat nie prosiło, nie jego wina... Niestety, do pewnych kwestii trzeba dorosnąć. Pewne sprawy rozumie i przyjmuje się dopiero na pewnym etapie dojrzałości, nie tylko metrykalnej, ale i światopoglądowej, wewnętrznej, umysłowej.

Do macierzyństwa trzeba dorosnąć. Jak i do wszystkiego. Nie mówię, że młode matki są złymi matkami. Nie! Ale z pewnością nie mają możliwości czerpania z tej roli tego, co czerpać mogą starsze, przygotowane, dojrzałe, samodzielne, takie, które miały szansę i czas, by bawić się, poznawać, imprezować... takie, które były nastolatkami w 100%, następnie narzeczonymi, żonami i dopiero wtedy mamami. Nie mówię o papierkach i formalnościach, mówię o etapach, które mówiąc kolokwialnie należy odfajkować, by móc przejść harmonijnie dalej. Matka - nastolatka odnajduje się w tej roli tak, jak czterolatek za sterami jumbojeta. Z tą tylko różnicą, że on nie ma zupełnie świadomości zagrożenia i konsekwencji, a ona... czasem miewa, więc cierpi jeszcze bardziej. Po prostu wie, co powinna i jak powinna, ale nie potrafi przyjąć i mierzyć się z rzeczywistością zrzuconą na nią nagle, bez ostrzeżenia, przygotowania i przejścia wcześniejszych etapów, będących bezcenną lekcją życia.
A zatem... nie wierzę nastolatkom, gdy mówią, że są w zupełności szczęśliwymi mamami. Albo nie są szczęśliwe, albo nie są mamami, bo zrzuciły ten obowiązek na kogoś innego.

środa, 21 sierpnia 2013

a dziś mi źle...

...mimo, że zapowiadało się prosto, gładko i bezproblemowo - przeczołgało mnie. Zresztą... od kilku dni
moje nerwy, emocje i uczucia wystawiane są na niebagatelne próby. Dużo by gadać. Potrzebuję resetu. Chwili... eh, sama nie wiem, czego potrzebuję, jakiej chwili, jak spędzonej, gdzie itd. Źle mi dziś, więc się przed sobą usprawiedliwiam, że mam prawo nie wiedzieć, mam prawo czuć się zagubiona i błądzić.
Praca, praca, praca... wypełnia ostatnimi czasy życie moje i jego. Z tego wszystkiego obwiniam się o zbyt mało czasu spędzonego z Wiedźmą. Ona się oczywiście nie skarży, nie cierpi, nie smuci się, etc. Jestem przemęczona, stąd to wszystko. Z jednej strony dużo prac, to dla ludzi, których zarobki zależą nie od wytycznych na umowie, a od ilości ciężkiej pracy, miód i luksus, z drugiej...
Chaotycznie mi. Mnóstwo myśli biega po głowie, targa mną niezliczona ilość najrozmaitszych emocji. Cierpię psychicznie, a przez to i fizycznie.Najchętniej usiadłabym i płakała, ale nawet na to nie mam siły.
O tak! Zdecydowanie potrzebuję restartu i odpoczynku.
Boję się....
Cierpię....
Boli mnie....
Smutno mi...
I źle...
I w ogólne chciałabym, żeby cokolwiek się wyjaśniło. I sił chcę nowych. I zapału. I weny. I pomysłów. I odwagi. I pewności, że mimo wszystko - wszystko się uda.
I wielu innych rzeczy chcę, ale żeby nie było, że jestem zachłanna, dziś się ograniczę "tylko" do tego.
Niech więc się stanie. Amen

środa, 14 sierpnia 2013

zainspirowałam się, bo od rana spoglądam na siebie;)

Każdy, kto mnie zna wie, że na drugie imię mi Furia. A może i na pierwsze, tylko skutecznie maskuję się pięknym imieniem na "Kaa". Złoszczę się, wściekam, rzucam gromami, syczę, pluję jadem i robię wiele innych, mniej lub bardziej złośliwych rzeczy. A kiedy mam problem, siadam i płaczę. Tak już mam. Nie pamiętam nawet od kiedy, mam wrażenie, że zawsze taka byłam, że taka się urodziłam. On twierdzi, że to zaburzenie rozwojowe. Że normalnie dzieci wyrastają z płaczu, a mnie został na zawsze. No może i tak, nie wiem, nie będę się spierać. Faktem jest, że trzeba wyjątkowej desperacji, żeby na dłuższą metę ze mną wytrzymać. Oczywiście mówię tu o zażyłości, bliskości, jakichś wyjątkowych relacjach. Na mijanych na ulicy przechodniów, sąsiadów czy tych, z którymi od czasu do czasu zdarza mi się zamienić kilka słów - nie pluję, nie rzucam się i nie warczę (no! chyba, że sobie baardzo zasłużą). Wracając jednak do płaczu... płacz pozwala mi oczyścić duszę, rozładować napięcie i spojrzeć z boku. O ile dziecko płacze, żeby coś osiągnąć lub zwrócić na siebie uwagę dorosłych chętnych by rozwiązać jego problem, ja płaczę, by zresetować umysł i wszystko inne. I działa. Nie wiem, jakim cudem, jakim sposobem, ale działa. Kiedy już nie wiem, co zrobić, jak się zachować, którędy droga, kiedy jestem bezsilna, bez weny i pomysłów, siadam i wyję. I nie wstydzę się tego. Nie! Przy ludziach nie płaczę (a przynajmniej przy większości z nich), zamykam się sama ze sobą i wyję ile trzeba. Kiedy zaś oczy już odmawiają posłuszeństwa, błagają, by je zamknąć, bo obolałe, opuchnięte i pozbawione cieczy zwanej łzami, zdarza mi się odpłynąć, pozwolić sobie na etap drugi, czyli sen... wstaję po nim i już wiem. Mam plan. A najczęściej kilka planów. O! Taka jestem niepowtarzalna. On się śmieje, że co by się nie działo, pierwsze co robię, to ryczę. A ja mam to w nosie. On musi zapalić, ja - rozpłakać się. Jestem tolerancyjna, więc on też może być;) Ale poważnie, płacz wydaje mi się być częścią mojego środowiska naturalnego. Nie powiem, żeby mi się płakało z przyjemnością, nie powiem, żebym robiła to z wyrachowaniem, uznając, że sobie pobeczę i się rozwiązanie znajdzie. To dziwne, ale przez tyle lat nigdy o tym nie pomyślałam. To musi być skomplikowana automatyczna reakcja, taka sama, jak silna i namolna zachcianka kulinarna pojawiająca się, kiedy organizmowi brakuje jakichś witamin, substancji odżywczych czy minerałów. Prawdę mówiąc... fascynuje mnie to. Czyżbym rzeczywiście potrzebowała maksymalnego rozładowania emocji, uwolnienia stresów, wyczyszczenia każdej komórki, by przejrzeć i dostrzec to, co do tej pory niewidzialne i zupełnie poza zasięgiem mojej percepcji? Jeśli tak - jestem cudowna;)

A jednak nie jest ze mną łatwo. To znaczy innym nie jest, ja w swoim towarzystwie czuję się znakomicie. Jestem wymagająca, pewna siebie, surowa, często w związku z tym irytująca, a jednocześnie ostrożna, zdystansowana, uważająca na to, by nie dać się zranić, skrzywdzić, pokaleczyć. Jeśli kocham, to całym sercem, od początku do końca, jeśli jednak nienawidzę - robię to zupełnie tak samo. Wybieram sobie towarzystwo kierując się jakością, nie ilością. Tłumy mi niestraszne, pod warunkiem, że nie chcą się spoufalać. Blisko dopuszczam nielicznych, głównie tak samo nieprzeciętnych i dziwnych, jak ja. Jestem
perfekcjonistką i każde potknięcie to dla mnie ogromny cios. Nie jestem pewna, czy taka się urodziłam, czy też jest to nieświadoma zasługa moich rodziców. Tak czy siak, muszę z tym żyć jakoś, choć trzeba przyznać, że nie jest to proste. Co jeszcze? Pomyślmy... potrafię oddać serce i o wiele, wiele więcej, jeśli uznam, że ktoś na to zasługuje (w tym miejscu muszę nadmienić, że w takim kontekście nienawidzę tego słowa), umiem też latami czekać na możliwość odpłacenia tym samym (a zwykle o wiele gorszym) jeśli komuś uda się zrobić mi krzywdę. Mówią, że żmija to przy mnie łagodny baranek. Pewnie mają rację, w końcu kto mnie zna lepiej, jeśli nie wszyscy oni, którym zaplułam jadem życie. Jestem Skorpionem. I to w zasadzie wiele wyjaśnia. Niemniej i Skorpiona da się kochać, i Skorpiona da się oswoić - nielicznym, ale to wykonalne.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Historia pewnej fascynacji...

Nic fascynacji nie zapowiadało. Ja miałam swój świat, on swój, nasze światy połączyły się, ale każde z nas
zostawiło sobie przestrzeń tylko dla siebie. Ja słuchałam Haydna, a on kochał Metallicę, ja czytałam poezję, on - horrory rzecz jasna, ja pisałam listy, on grał w najróżniejsze strzelanki... I dobrze nam było z tym, że żadne nie próbuje zmieniać przyzwyczajeń i miłości tego drugiego. Robiliśmy razem mnóstwo fantastycznych rzeczy i takie samo mnóstwo robiliśmy oddzielnie. Mówiłam, że pasujemy do siebie, jak puzzle, w jakiejś części jesteśmy jednakowi, w innej zupełnie różni i to powoduje połączenie idealne.
Nie znałam się na grach. Któregoś felernego razu wykorzystał to jakiś pan sprzedawca, wciskając mi beznadziejną grę i wmawiając, że jeśli on lubi tę i tamtą, to ta, którą mi wciska sprawi, że oszaleje z radości. No nie oszalał. Próbował biedak grać i zrozumieć w czym rzecz, ale z czasem odpuścił. Teraz, po latach śmiejemy się z tego, wtedy byłam wściekła. Szukając więc prezentu idealnego, postanowiłam skupić się na książkach. Co, jak co, ale na książkach się znam - myślałam. No dobra, ciągnęłam dalej, może nie na horrorach, ale...
Swojego pierwszego razu nigdy nie zapomnę. Wybrałam się w podróż do centrum, coby mieć gwarancję największego wyboru (wcześniej zrobiłam coś, co zwie się dziś modnie "risercz", wtedy zaś było szczegółowym rozeznaniem i sprawdzeniem możliwości, potencjału, alternatyw, dostępnych pozycji i ewentualnych miejsc, w które trzeba by się zapuścić), stworzyłam dłuuuugą listę wszystkich tytułów, które zajmowały jego półki i byłam gotowa do drogi. No dobrze, niezupełnie gotowa. Spisałam jeszcze wszystkie linie i przystanki oraz godziny powrotne. Nikt normalnie tego nie robi, po prostu sprawdza już będąc na miejscu, ale... Wtedy jeszcze potrafiłam wsiąść nie do tego mpk-a, co trzeba, wyjechać na jakieś odludzie i zadzwonić do niego ze zdziwieniem, że chyba autobus trasę zmienił, bo przecież 13 jeździło do domu, a to miejsce, w którym aktualnie się znajduję za nic na świecie domu nie przypomina. Ach! Wspominam to z niemałym rozrzewnieniem. Nie mogliśmy sobie pozwolić na długie i dokładne tłumaczenia, bo minuta kosztowała wtedy prawie 4 złote, a samo moje wyjaśnienie w co wsiadłam, gdzie wsiadłam, gdzie byłam i dlaczego płaczę zajęło... 5 minut :D Eh! To były czasy. Uczyłam się tego miasta, uczyłam się miejskich autobusów i prawd objawionych, które w rzeczywistości były oczywistymi oczywistościami. Poradził mi, żebym zaczekała, wsiadła do TEGO SAMEGO autobusu, nabyła bilet, skasowała i czekała, aż moim oczom ukaże się znajome osiedle. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że nie wystarczy spojrzeć na numer autobusu;) i nieważne, że wydawało się, że podąża w odpowiednią stronę... Ale wróćmy do wyprawy odpowiednio przygotowanej. Wiedziałam już z którego przystanku i którymi numerami.
Zapakowałam swoją listę i wyruszyłam w drogę. Pani w księgarni miała ze mnie ubaw. Księgarnię odwiedzałam bardzo często. Nie tylko by nabyć poezję. Inne pozycje też, ale... nigdy, przenigdy nie zapuszczałam się w zakątek horrorów. Zobaczyła, że niespecjalnie swobodnie się tam czuję, podeszła i ubawiła się listą. Myślała, że jednorazowo zamierzam nabyć wszystkie wypisane pozycje, a kiedy okazało się, że zamierzam nabyć to, czego na liście nie ma, ubawiła się jeszcze bardziej. W każdym razie... zdziwiłam się wówczas, że samo nazwisko jeszcze nie oznacza nabycia horroru. Masterton wszak wszechstronnym pisarzem jest i mogę na przykład chcieć nabyć erotyczny poradnik. No nie chciałam. Horroru chciałam i to doskonałego. Znalazłam kilka...dziesiąt. Oczywiście, nie wiedziałam, który wybrać, ale wiedziałam już, że będę miała zapewnione nowości prezentowe na wszelkie okazje. Usiłuję sobie przypomnieć, co wtedy wybrałam, mam wrażenie, że "Dom szkieletów", ale głowy nie dam (poprawka, zapytałam go, czy pamięta... odpowiedział bez podpowiadania, że Dom kości, znaczy pamięć mam dobrą, choć minęło... prawie 12 lat). Więc kupiłam, zapakowałam, chyba nawet bez przygód wróciłam do domu i czekałam na jego zdziwioną minę. Zdziwił się, ucieszył oczywiście i połknął w kilka wieczorów. Byłam zadowolona, że on jest.
Od tamtego czasu kupowałam mu je regularnie. Nie zbliżałam się do tych książek. Uznałam, że horrory nie dla mnie. I to nie dlatego, że się boję, a dlatego, że to "na pewno jakaś słaba literatura". A ja słabej nie czytam. Nie rusza mnie, nie zachwyca, nie fascynuje, nie zaskakuje, nie odpręża, nie sprawia mi przyjemności, nie pieści - więc trzymam się od takiej z daleka. Do czasu. Któregoś razu sięgnęłam po "Zaklętych". On ich nie mógł

przeboleć, zostawił kiedyś w łazience na pralce, a ja robiąc porządki chwyciłam i przeczytałam to, co napisano na okładce (tylnej). Następnie pierwszą stronę i......... i wiedziałam już, że muszę wiedzieć co dalej. Przesiedziałam w tej łazience kilka godzin. I nie mogłam uwierzyć, że horror może być tak napisany. Może działać w sposób, o który nigdy bym go nie podejrzewała. Że fascynuje, zachwyca, pieści etc. I opisy... genialne. Precyzyjne, dopracowane, takie prawdziwe, że niemal namacalne. I relacje damsko-męskie. I powiązania. Ach! Zachwyciłam się wtedy. Przeczytałam książkę w dwa popołudnia i stwierdziłam, że to geniusz, nie autor. Doskonały w każdym calu, wszechstronnie, podziwiałam wiedzę, talent, pasję, umiejętności. Przyszłam i zapytałam, czy on pożyczy resztę swoich książek, bo chciałabym więcej, a "Zaklęci" się skończyli. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. I stwierdzenia pełnego ironii: ale ty przecież nie czytasz byle czego. No i tak się zaczęło. Pokochałam i wchłonęłam wszystko, co znajdowało się na jego półkach. Pokochałam do tego stopnia, że ostatnią książkę, jaką nabyłam, a która miała być prezentem gwiazdkowym dla niego, kupowałam z myślą: jak jemu się nie spodoba, to na pewno spodoba się mnie.
Nie umiem wskazać ulubionej, ale to chyba niewiele zmienia. Każdą z nich po czasie przeczytałabym jeszcze raz. A nawet i trzysta razy (byle nie zaraz po zakończeniu). Zachwyciłam się do tego stopnia, że próbowałam z e-bookami. Ale nie wyszło. Jestem widać jeszcze mało nowoczesna, mimo że kupuję przez Internet, rozmawiam, radzę się, korzystam z portali społecznościowych, forów, a nawet pracuję. Książka jednak - musi być dla mnie papierowa. Muszę ją czuć pod palcami i muszę móc się delektować zapachem papieru. A zatem moja przygoda z e-bookami szybko się skończyła. Książka, to książka. Mastertona polecam nawet bardzo wybrednym czytelnikom i próbuję zdecydować, co nabędę w najbliższej przyszłości. On, chce ostatnią część Wojowników Nocy - "Dziewiąty koszmar", a ja? A ja... a ja czekam nie wiem na co, bo najchętniej nabyłabym wszystko, czego jeszcze nie mamy:)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Muszu

Wróciła, opalona, wypoczęta, przetleniona, szczęśliwa...
Uwielbia być tak zmęczona... Kocha takie dni, jak dziś... jak kilka dni temu... Kiedy może być razem, nie tyle nad wodą, co na wodzie... Tak, tak. Ostatnio bawią się w "wilki morskie" i odpoczywają, jak nigdzie indziej.
A wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, Mała Wiedźma wzięła swój niewielki basenik i orzekła, że pływa po pokoju, bo to jej ponton. Wtedy ją olśniło. Kilka dni poszukiwała odpowiedniego i w końcu nabyła idealny. Doskonały. Cudowny. Ponton, o jakim marzyła.
Nie mogła się doczekać, Książę Pan też nie mógł, choć wiedział, że cała ciężka praca wioślarza przypadnie właśnie jemu. Ona zaś zaskoczyła się już na samym początku. Bardzo pozytywnie się zaskoczyła. Nie dość, że bardzo kusząca cena, doskonałe wyposażenie, to jeszcze przemiłe zakupy u niezwykle sympatycznego i bardzo kompetentnego sprzedawcy. Obawiała się trochę, bo jednak znany doskonale wszystkim portal aukcyjny na Aaaa był miejscem, w którym robiła zakupy najczęściej, rzadko korzystała ze sklepów internetowych, więc nabyła i odczuwała całą gamę najróżniejszych uczuć.
Z jednej strony była podekscytowana, z drugiej - przestraszona. Jakież było jej zdziwienie, kiedy zadzwonił telefon i o dziwo nie po to, by potwierdzić zamówienie. Pan ze sklepu zadzwonił przeprosić za opóźnienie. Otworzyła usta ze zdziwienia. Regulamin zakupów informował o tym, że wysyłka realizowana jest najczęściej w ciągu 48 godzin. Paczka została wysłana zgodnie z tymi wytycznymi, a i tak została przeproszona, bo jak twierdził pan sprzedawca, nabyła i błyskawicznie dokonała przelewu, który zaraz potem był na sklepowym koncie. Nie ukrywała, że jest bardzo mile zaskoczona. W ramach rekompensaty Mała Wiedźma otrzymała upominek, który sprawił jej mnóstwo frajdy. Dziś Wyrodna, zwana czasem Matką Wiedźmą poleca sklep innym, pragnącym nabyć ponton, basen, malutki basenik, materac i wiele, wiele innych. Jest zachwycona poziomem kultury i najwyższymi standardami przeprowadzonej transakcji.
Ale wróćmy do jej zmęczenia. Pływali już raz. W ramach testów, kilka godzin.Wtedy ponton zwany przez Wyrodną pieszczotliwie "jachtem" nie miał jeszcze własnej nazwy. Dziś pływali ponownie, prawie cały dzień. Dziś też zdecydowali, że zwać będzie się MUSZU:)

Mała Wiedźma zachwycona, bo jak wiadomo, kocha wodę. Wyrodna zachwycona, Książę Pan utrzymuje, że ciut mniej, bo musiał wiosłować, a to ciężka praca jest. Kochają wodę. Ona kocha chyba najbardziej. Usadawia się i naprzemiennie spogląda na błyszczącą taflę, w której kąpie się słońce oraz zamyka oczy i daje się temu słońcu pieścić. Nic nie może się równać z przyjemnością, jaką daje jej pływanie. Nic jej tak nie uspokaja, nie resetuje jej mózgu, nie odcina jej od tego, co w domu, w pracy, w banku, sklepie itd. Gdyby to tylko było możliwe, pływałaby codziennie od rana do nocy.
Mała Wiedźma szaleje, moczy łapki, karmi kaczki i podpływające pod samiutką burtę łabędzie, podziwia otoczenie. Trudno ją wyjąć z pontonu, wiecznie jej mało.
Dziś udało im się opłynąć kilka dużych wysp, podglądali ryby, karmili kaczki, znaleźli czaplę i śmiali się
obserwując tańczące nad wodą rybitwy. Dziś, kiedy ich życie jest, jakie jest, szybkie, pracowite, często obok siebie, bo czas goni, bo terminy, bo umowy, bo wytyczne, bo zadania, zlecenia, praca, praca, praca... dziś szczególnie cenią okazje do tego, by pobyć tylko we troje. W ciszy, tylko we własnym towarzystwie. Bez komputerów, komórek, maili, smsów i reszty. Chwile, kiedy patrzą na siebie, rozmawiają, żartują, śmieją się, wygłupiają. Dlatego ten ponton to świetny sposób na relaks. Pomijając obiektywne jego walory, dla nich - jest bajką, o której marzyli.

Pogoda im sprzyja. I ostatnio, i dziś. Słońce dziś wyszło specjalnie dla nich, wszak kiedy wychodzili z domu, Wyrodna wróciła po dresówkę dla Małej Wiedźmy, sądziła też, że długo nie popływają, bo zimno. Szybko się jednak ociepliło i skorzystali nie tylko z cudowności krajobrazów i ciszy, ale także z cudownego, ciepłego słońca, malującego im skóry na brązowo.


Dziś Wyrodna wie, że to był rewelacyjny pomysł i bardzo dobrze wydane pieniądze. Teraz odczuwa to charakterystyczne szumienie w głowie, takie, które pojawia się po przedawkowaniu świeżego powietrza, mięśnie ma obolałe, ciało chciałoby spocząć w chłodnej pościeli, oczy marzą o tym, by się zamknąć... a jej usta nieustannie się uśmiechają. Głowa myśli o jutrzejszym dniu pracy, o tym, co do załatwienia zostało i jak to wszystko zmieścić w kalendarzu, a jednocześnie o tym... kiedy znów wybiorą się, by popływać.

sobota, 10 sierpnia 2013

Skusiła mnie...

- Chodź, coś ci pokażę - wyszeptała z kuszącą miną.
Podeszłam, byłam ciekawa. Zresztą... mam do niej słabość, więc ulegam, kiedy kusi, czaruje, mami. Spojrzałam i... nie mogłam oderwać wzroku. Wpatrywałam się więc coraz bardziej i bardziej. Wszystko inne na chwilę przestało istnieć. Widziałam ją szczęśliwą...

Był ciepły, wiosenny poranek. Była w zupełnie innym miejscu, ale wiedziała, że to jej miejsce, jej wymarzony, wyczekany własny kawałek świata. Było jej dobrze. Siedziała przed domem, twarz miała zwróconą w stronę słońca, chłonęła... Tak, jak robi to zwykle. Zamknęła oczy i delektowała się tym uczuciem, kiedy ciepłe, delikatne słońce pieści jej twarz. Na stole leżała książka, nie dostrzegłam tylko tytułu, ale sądząc po okładce był to jakiś nowy Masterton. To nie mogła być daleka przyszłość... Ona była niemal taka, jak teraz, miała inną fryzurę, inny kolor włosów, ale twarz tę samą. Mała Wiedźma też niewiele się różniła... biegała gdzieś obok. Miała swoje sprawy, swoje zajęcia, swoje plany do zrealizowania. Też była szczęśliwa.
Co to za miejsce? - pomyślałam i rozejrzałam się dookoła.
Ona siedziała przed domem. Takim bardzo w jej stylu, w ogrodzie stał basen, wisiał hamak między drzewami, dostrzegłam piaskownicę i trampolinę... i grill był i meble ogrodowe piękne, też takie bardzo do niej pasujące. Siedziała spokojna, nigdzie się nie spieszyła, za niczym nie biegła, o nic nie martwiła. Zazdrościłam jej. Czyta się z niej, jak z otwartej księgi. Oczywiście nie każdy i nie zawsze. Prawdziwą siebie wszak pokazuje tylko wybranym. Całej reszcie prezentuje popisowy uśmiech wtedy, kiedy wewnątrz toczy się jakaś wojna, rozgrywa dramat, kiedy serce jej krwawi, a dusza boleje połamana na milion kawałków. Ja jednak umiem z niej czytać. Znam ją już tyyyyle lat. Wiem, kiedy udaje, kiedy wkłada maskę i perfekcyjnie oszukuje wszystkich innych. Tym razem nie udawała. Była absolutnie szczęśliwa, miała spokojne, radosne oczy, łagodną twarz...
Jej spokój i radość udzielał się. Mnie też się udzielił, choć patrzyłam z daleka. To było piękne miejsce. Takie, o jakim zawsze marzyła. Spokojne, z dala od zgiełku, od ludzkich spojrzeń, pełne zieleni, drzew, miłości i jej... O tak, widać ją tam było w każdym listku, każdym meblu, każdej ozdobie. Nie miałam co do tego wątpliwości. Nie była w gościach. Była u siebie.
Patrzyłam na nią oniemiała i cieszyłam się, że się spełniło. Że jest tu, gdzie jest i że jest wreszcie szczęśliwa. Zasłużyła na to!
To był jej dom. Jej własny. Jej, Księcia Pana, Małej Wiedźmy. Urządzili go po swojemu, zaplanowali co i jak będzie wyglądać i zrealizowali swój plan. I było jej dobrze. Im było dobrze.
Pracowała, jak do tej pory, Mała Wiedźma szalała i psociła, jak do tej pory, Książę Pan też zajmował się tym, czym dotychczas. A jednak byli zupełnie inni. Byli absolutnie szczęśliwi. Maksymalnie. Teraz nie brakowało im do szczęścia już niczego.

Uśmiechnęłam się, zatopiłam w tym błogim widoku i chciałam się nim bez końca delektować. Tak bardzo przecież chciałam, żeby była szczęśliwa. I stało się. Jest...
Nagle poczułam się bardzo dziwnie. Ogród zniknął, ona zniknęła, dom i reszta też... została tylko kusząca.

- Co zrobiłaś? - zapytałam z wyrzutem
- A ile chciałabyś tak patrzeć? - odpowiedziała przekornie pytaniem na pytanie
Głupia! Najchętniej bez przerwy bym chciała. Też coś! Złościłam się w duchu, że skusiła, pokazała i zabrała. Czasami mam ochotę ją udusić. Złośliwa, wredna, żmijowata Wyobraźnia.
Klęłam w duchu, kiedy musnęła mnie dłonią po plecach szepcąc
- spokojnie, przyjdzie czas, że będziesz mogła patrzeć bez końca i nie będzie to sztuczka, wizja stworzona przeze mnie i łaskawą Przyszłość. Uchyliłyśmy dla ciebie rąbka tajemnicy. Zadowolona?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Targały mną absolutnie ambiwalentne uczucia. A jednak chyba skłaniałabym się ku twierdzącej odpowiedzi. Mam czas. Zaczekam. Jeszcze chwila i będę mogła patrzeć, jak ona, Mała Wiedźma i Książę Pan cieszą się tym domem, ogrodem, basenem i resztą. Jeszcze moment. Zaczekam, zwłaszcza, że teraz wiem na co.
- wiesz? - wyszeptałam - żmija jesteś, ale tak doskonale do nas pasujesz...

piątek, 9 sierpnia 2013

Po czwarte...

Po czwarte, nauczyłem się, że niektórzy ludzie są na zawsze, a niektórzy tylko sporadycznie, i że nie mam żadnego wpływu na to, kto będzie na zawsze, a kto od czasu do czasu.
— Ignacy Karpowicz; Gesty

No, powiedzmy... Wzięłam sobie, bo znalezione przypadkiem,
zainspirowało mnie na tyle, że mimo innych planów wstępnych, postanowiłam sobie pozwolić.
No to sobie pozwalam.

Nauczyłam się i ja. Tak mi się przynajmniej wydaje, chciałabym, żeby tak było. A z drugiej strony nie mogę się z tym pogodzić. Z tym, że nie mam żadnego wpływu na to. Taka jestem. Po pierwsze nie lubię nie mieć wpływu, po drugie nie lubię nie mieć wpływu na to, kto zawsze, a kto od czasu do czasu. Z jednej strony logiczne, z drugiej zupełnie bez sensu.
Nie powinnam się dziwić, tak już mam, taka jestem. Zawsze dwie strony, zawsze sprzeczności, zawsze połączenie skrajności... zawsze


Zielone spojrzenie mnie zachwyca, fascynuje, koi moje lęki, zmniejsza bóle, pozwala spojrzeć z boku, nie pozwala zatracać się w głupich, czarnych pomysłach... Kocham je. Uwielbiam. Podziwiam.
A do tego - przywykłam do niego. Chcę, żeby było zawsze przy mnie, żeby już nic się nie zmieniło, a przynajmniej nie zmieniło tak, że zniknie, ucieknie, odejdzie... Dobrze mi z nim i każdego dnia bardziej boję się chwili, w której je stracę.
Zapewne byłoby mi lżej, prościej, mniej boleśnie, gdybym przyjęła za pewnik, że nie mam żadnego wpływu i cieszyła się tym, co dziś. Nie myśląc o tym, co będzie, jak będzie i za jaki czas będzie.

Moja wyobraźnia znów podsuwa mi obrazy. Łaskawa jest. Pokazuje nas razem. Zielone spojrzenie i ja na wieki wieków. I dobrze mi z tym. I chwytam się tego, naiwnie wierząc, że to
możliwe, że tak będzie, że słuszne to założenia, właściwe myślenie etc.
A jednak jakieś diable podszepty każą nie wierzyć złudnej wyobraźni. Każą drżeć i wymyślać scenariusze idiotyczne.
Tak, tak! Idiotyczne, bo przecież nie mam żadnego wpływu...
Chciałabym mieć, bo mieć wpływ znaczy móc działać. Przeciwdziałać. Cokolwiek. A tu? Tu mogę wyłącznie czekać. 
I znowu druga strona... przecież nie chciałabym zmuszać zielonego do czegokolwiek. Nie chcę łaski, przymusu, poczucia winy czy powinności. Chcę, żeby było, bo tego chce, a nie wyłącznie dlatego, że ja chcę czy że coś w tym kierunku czynię.
A zatem? Może to dobrze (mimo, że frustrujące i chwilami bolesne), że nie mam żadnego wpływu? Może pozostaje mi tylko dać z siebie tyle, ile chcę mu dać i czerpać z tego, że jest. A resztę... zostawić własnemu biegowi?

Czasem chciałabym mieć inny charakter. Mniej zaplanowany, mniej oczekujący pewności, mniej żądny władania nad tym, co i jak będzie. Czasem byłoby mi pewnie łatwiej.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Wyrodna matka

Tak! Wyrodna matka siedzi i patrzy, pozwala by jej córka sama testowała własne możliwości, by upadała, potykała się, spadała. By rozwiązywała problemy powstałe w wyniku kontaktów z rówieśnikami. By ustępowała lub próbowała postawić na swoim. Wyrodna matka zasiada na ławce w bezpiecznej odległości i patrzy. I dumna jest, że dziecko jej potrafi nie tylko wyćwiczyć mięśnie, ale i umysł. Taka jest wyrodna matka. Dziwna ze wszech miar, niepojęta i budząca powszechne zdumienie oraz oburzenie. No bo jak śmie? Jak może płaszczyć tyłek i patrzeć, kiedy jej dziecko wisi na drabinkach i woła
"mamo nie umiem". Jak śmie odpowiadać "umiesz", "kombinuj", "próbuj", "pochyl głowę i opuść się na rękach"? Jak może bezczynnie patrzeć, kiedy jej mała córka spaść może, głowę rozbić, życie stracić nawet? A może by tak kuratora jakiegoś na tę wyrodną? Niech by jej to biedne dziecko zabrał i uchronił w najlepszym wypadku przed kalectwem. A ona siedzi... i zastanawia się, dlaczego place pełne są rodziców wchodzących na zjeżdżalnię z 4-5 i 6-latkami...

Tak jest nie od dziś. Przywykła do wyrodności swej, do tego, że albo patrzą na nią znacząco, albo pozwalają sobie ją pouczać, wymyślać jej od nieodpowiedzialnych gówniar i zdejmować dziecko jej z drabinek, zjeżdżalni, małpich gajów i innych.

Filozofia wyrodnej jest może osobliwa, ale ma głębokie przekonanie, że słuszna. W końcu nie od dziś też zadaje sobie pytanie "A jeśli umrę?" 

Tym razem znów tak było. Pojechały na obcy plac zabaw. Miała kilka służbowych spraw do załatwienia, a
że jak twierdzą "cenią ją", to i proponują warunki doskonałe. Na przykład: proszę zabrać ze sobą dziecko. Więc zabrała, pojechały, załatwiły i postanowiły skorzystać z pięknego słońca. Rozrzuciły zatem zabawki do piasku, którymi mogłoby bawić się całe przedszkole i oddawały się rozkosznej zabawie. Wyrodna postanowiła nabrać kolorów, zwykle zajęta pracą, kiedy można opalić skórę, tego dnia miała ochotę nadrobić zaległości i przygotować się do konkretnego opalania, jakie miała w planach. Plac był niewielki, ale przytulny i bezpieczny. Siedziała na brzegu piaskownicy i patrzyła. A córka jej biegała, mirabelki zbierała, przechodniów czarowała i oczywiście wspinała się. Wspinaczki są obok tańca i psot ulubioną czynnością
Małej Wiedźmy.

Drabinki, kraty, inne drabinki, bujamost (tak, kreatywności w wymyślaniu nazw można pozazdrościć Małej Wiedźmie). Zjeżdżalnia była za gorąca, więc tylko wspinała się do niej i zeskakiwała z powrotem na ziemię. Czas mijał między tymi wspinaczkami, śliwkami i piaskownicą, w końcu dotarł tatuś jakiś z małą córeczką. Mała Wiedźma zaczęła się popisywać próbując rozśmieszyć córeczkę tatusia. Udawało jej się, obie rechotał na tym placu. Nagle Wiedźma zawisła, wspinała się, próbowała przejść na drugą stronę drabinki i zawisła między dwiema jej odnogami (odnogami drabinki rzecz jasna, nie Małej Wiedźmy). Zawołała. A Wyrodna, kazała jej sobie radzić. Tatuś zadrżał. Chyba nie dowierzał. Wiedźma to wykorzystała i grzecznie poprosiła: czy mógłby mi pan pomóc zejść? Pomógł! A jakże! tatusiowie często jej pomagają. Co, jak co, ale czarować, to ona umie. Zdarza się, że na placach obcy tatusiowie zabawiają Małą Wiedźmę, noszą, huśtają, bujają, po czym nagle pytają Wyrodnej: nie widziała pani mojego dziecka? Jest wesoło. Wiedźma czaruje jak chce i kogo chce. I nikt jej jeszcze nigdy niczego nie odmówił. No poza Wyrodną oczywiście. Ona jej odmawia niemal zawsze. Bo zawsze "dasz radę", "pomyśl", "spróbuj jeszcze raz, na pewno ci się uda", "wykorzystaj to lub tamto". I wykorzystuje. I działa. I myśli. I kombinuje. I żyje, co najważniejsze. Przy okazji prób nie odniosła większych uszczerbków na zdrowiu, psychikę tez wydaje się mieć w porządku;)
Zapytał wyrodnej ów tatuś z ostatniego placu, dlaczego się nie ruszyła. Opowiedziała mu. A on o dziwo przyznał jej rację. Wyrodna była zdziwiona i uznała, że zdecydowanie woli wyjaśniać takie kwestie tatusiom. Z mamami tak łatwo jej nie idzie.

Co powiedziała? To, co zwykle. Że jest na tyle blisko, by w razie czego uratować, ale nie chucha i nie
dmucha, bo Mała Wiedźma MUSI nauczyć się samodzielności. Bo nikt nie będzie żył za nią, a wyręczana przywyknie do tego, że wszystko podane ma pod nos. Mało tego, wyręczana urośnie w przekonaniu, że do niczego się nie nadaje, bo niczego sama nie potrafi zrobić. Mała Wiedźma jest niezwykle sprawna fizycznie. Nie ma w okolicy bliższej i dalszej placu zabaw, który byłby dla niej wyzwaniem. Ćwiczy swą sprawność, koordynację, mięśnie, a przy tym myślenie (bo to ono każe jej złapać się tej linki lub tamtego drążka, przełożyć nogę lub jej nie przekładać), uczy się, jak rozwiązywać problemy i korzystać ze sposobności. Nie boi się prosić o pomoc i wie, w jaki sposób prosić tak, by ją uzyskać. Mała Wiedźma się nie skarży, nie woła Wyrodnej na pomoc, kiedy jakieś dziecko zabierze jej zabawkę lub nie chce czegoś pożyczyć. Wedle uznania, przekonuje lub ustępuje. Potrafi zatroszczyć się o siebie, a przy tym nie robi krzywdy innym. Zna zasady i przestrzega ich. Nie bije, nie popycha, nie wyrywa, ale zawsze sobie radzi i otrzymuje to, czego się spodziewa.

Uznał, że Wyrodna niezwykle mądrą kobietą jest. Urosła, bo mężczyźni jednak nieczęsto uznają, że kobieta jest mądra;)
Zdobyła nowe doświadczenia, podzieliła się nimi z innymi (jednym innym), a po powrocie jej skóra miała przyjemnie brązowy kolor.

piątek, 2 sierpnia 2013

To jest jakiś koszmar!


I chyba nie umiem nic więcej powiedzieć. Tak, mam traumę. Tak, nie mieści mi się w głowie. Tak, jest to dla mnie niepojęte. Tak, muszę ochłonąć. I w końcu: Tak - zgadzam się z zakończeniem!

Spoglądam na biegającą wśród zabawek Małą Wiedźmę i..... i nie pojmuję tym bardziej...