All rights reserved/lady_in_red |
W Sekretariacie Ruchu Chorych stawiłam się zgodnie z zaleceniami o godzinie 9:00. Odebrałam swoje dokumenty, wszystkie zgody, skierowanie do szpitala oraz kartkę z naklejkami na wszelkiego rodzaju próbki do badań. Następnie windą z całym dobytkiem. Na drugie piętro. Dzwonkiem w domofonie i oto proszę państwa jestem, przybyłam.
Kazano mi poczekać w bibliotece. Nie mogłam usiedzieć na miejscu, więc stałam, jak gdyby dręczyły mnie hemoroidy.
Do Magicznego Krakowa przywiózł mnie Książę Pan i Panna Wiedźma, ale ta druga od wczoraj już niespecjalnie pewnie czuła się w tej sytuacji. Już wczoraj wspominała, że nie chce jechać. Czułam, że się boi tego rozstawania się w szpitalu, tego żegnania i całej reszty. Gdy ją taką wystraszoną zobaczyłam w tej bibliotece, zarządziłam, by jechali. Musiałam uciąć sprawę. Tuliła się do mnie i mówiła, że nie chce, żebym tu zostawała. A ja przypominałam jej, że zostaję tu po to, by wyzdrowieć i żyć. I być z nią. I robić to wszystko, co zawsze razem robiłyśmy. Jeszcze jeden buziak, jedno przytulenie i jeden buziak i "mamo, pomachasz mi przez okno?" Obiecałam, że pomacham i dałam Księciu Panu znak, by nie przedłużać tego rozstania. On też przytulił mnie mocno. Trzymał długo. Było mi dobrze. Poszli, a ja z trudem powstrzymywałam łzy. Ciężkie to było rozstanie.
Przez okno machałam bardzo długo, dopóki mnie widziała, to machała, a widziała przez spory kawałek drogi. Książę Pan, wziął ją na "osłodę" do Maca.
All rights reserved/lady_in_red |
Gdy przyszła inna pielęgniarka i zagadała o walizki, wyłożyłam jej grzecznie, że jestem z daleka, że nie - nie ma mi kto co 2 dni przywozić czystych ubrań, a wycieczka tutaj to dla mojego męża blisko 400 km w obie strony, więc wzięłam tyle, coby nie chodzić w brudnym. Przyznała mi rację i temat się skończył.
Wózkiem wwiozłam swoje rozpakowane rzeczy do sali, w której obecnie leżę. Zapakowałam wszystko do szafki (trochę musiałam sobie pomóc nogą ;) ), przebrałam się w pierwszy zestaw ubrań i czekałam na pobranie krwi.
Poznałam ordynator oddziału, poznałam lekarkę prowadzącą oraz "taką nową, która jest na oddziale od niedawna". Opowiedziałam o tym, jak zaczęłam chorować, jak mnie leczono i jak nie leczono. Dostałam wenflon i zostałam zaznajomiona z planem na najbliższych kilka dni.
A plan jest taki:
dziś, dzień -9, nawadnianie
jutro, dzień -8, wkłucie centralne,
piątek, dzień -7, rozpoczęcie chemioterapii mającej na celu zabicie mojego szpiku
Chemia będzie kontynuowana aż do środy, dnia -2. Czwartek jest dniem -1 i z założenia mam odetchnąć. Z założenia, bo zostałam poinformowana o skutkach ubocznych leku, który dostanę w ostatni dzień chemioterapii, a są nimi wymioty, nudności i inne żołądkowe sensacje, które mogą potrwać nawet 10 dni i są bardzo nasilone. Nie jestem więc pewna, czy faktycznie odpocznę.
W piątek, 26 sierpnia DZIEŃ ZERO! Urodzę się na nowo i planuję w przyszłości obchodzić w tym dniu swoje urodziny. Dzień zero to dzień przeszczepu. Każdy następny to + ileś. Gdy uda mi się dotrzeć do +100 można będzie uznać, że ryzyko śmiertelnych powikłań po przeszczepowych radykalnie spadło.
Co było dziś? Butelka z glukozą. Prawdopodobnie mają być jeszcze na noc kroplówki z elektrolitami, ale późno już, a ja wciąż ich nie widzę, więc być może jednak ich nie będzie.
Dzień -9 trzeba uznać za SPA. Leżałam, gadałam, pisałam, nic złego mi się nie działo. Aha, dzień -9 to także dobowa zbiórka moczu, więc zamiast jak człowiek, to toalety, odstawiam akrobacje ze słoikiem.
No. To na początek chyba wystarczy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz