Polub mnie

środa, 30 grudnia 2015

Szybki po-świąteczny ;)

Nie planuję długiego posta. Ale... ze mną wszak nigdy nie wiadomo, prawda?

Święta minęły nam pięknie i spokojnie. Mała Wu choinkę pięknie ubrała, czym wprawiła w osłupienie i mnie i wszystkich innych domowników. Wszystko się udało i świetnie smakowało. Ze wszystkim zdążyłam - no cud normalnie ;)

Zgodnie z planem, drugi dzień Świąt spędziliśmy u siostry mej i jej rodzinki. Było jak zwykle mnóstwo śmiechu, jeszcze więcej żartów i bardzo pozytywna atmosfera. Furby - prezent dla Małej Wu - okazał się strzałem w dziesiątkę. Tak. Był pisk radości. I emocjonująca, fantastyczna zabawa. A u siostry mej okazało się, że nie tylko ja oszalałam na punkcie tej zabawki. Odsyłaliśmy dzieci do drugiego pokoju i "wyrywaliśmy" sobie Furbiego z rąk. Babcia szwagra, która również gościła u nich tego dnia, śmiała się, pytając czy to zabawka dla dziecka, czy dla starych.
Tego dnia dopracowaliśmy szczegóły Sylwestra i Nowego Roku. Padło na nich. To znaczy ich mieszkanie będzie naszą sylwestrowo-noworoczną miejscówką. Zakupy podzieliliśmy sprawiedliwie. Ja i Pan Mąż jedzenie, siostra i jej Pan Jeszcze Nie Mąż - alko, napoje, słodycze, przekąski różnego typu. Ma być pizza własnej roboty, mają być fryty ze stripsami, zylion kilogramów popcornu, ciastka, ciasteczka i inne takie. Będzie pysznie.

W poniedziałek doczekałam się wykończenia naszego nowego salonu. Pan Mąż mój raczył wreszcie ulec moim namowom i błaganiom i przykleić sześć pasów tapety, do której zabierał się, jak gdyby miał wytapetować sześć tysięcy metrów kwadratowych. Jestem zadowolona. Efekt jest super. Jeszcze tylko antyramy ze zdjęciami Małej Wu i będzie już całkiem pięknie.

W poniedziałek również, zgodnie z planem zaliczyłam badania krwi przed wtorkową chemią. Poszło sprawnie. Na tyle, że pozwoliłam sobie na drzemkę w ciągu dnia, na którą to drzemkę namówiłam także i dziecię me. Tym sposobem nie usłyszałam dzwoniącej w kieszeni płaszcza komórki. Gdy spostrzegłam nieodebrane połączenie, okazało się, że to z Centrum Onkologii. Próbowałam oddzwonić, ale niestety, nikt nie odbierał. Wyszukałam numer na stronie i okazało się, że dzwoniono z gabinetu radioterapii. Początkowo zastanawiałam się, "z jakiej okazji", wszak póki co biorę tylko chemię, ale... po chwili przypomniałam sobie, że przecież na moim oddziale dziennym jest remont, w związku z czym Pani Moja Doktor przyjmuje to tu, to tam, tułając się po rozmaitych gabinetach. Zadzwoniłam do gabinetu, w którym przyjmuje wtedy, gdy nie przyjmuje na oddziale dziennym i dowiedziałam się, że niestety, Pani Mojej Doktor już nie ma, więc próżne moje próby połączenia się z numerem, z którego do mnie dzwoniono. Pierwotnie strasznie się zdenerwowałam, wyrzucając sobie, że nie przypilnowałam, by ten telefon usłyszeć. Uznałam bowiem, że wyniki pewnie złe są i Pani Moja Doktor dzwoniła, by mi wizytę przełożyć. Po jakimś czasie jednak dałam na wstrzymanie, uznając, że i tak już nic nie wskóram, więc szkoda moich nerwów.

We wtorek zerwałam siebie, Pana Męża i Małą Wu bladym świtem, wyszykowałam siebie i Małą Wu do wyjścia i ruszyliśmy do Centrum. Najpierw EKG i godzina czekania w kolejce (byłam tam, jak zwykle tuż po 7:00, w czasie gdy badania robione są od 8:00, jednak przybywając na 8:00 można być pewnym, że będzie się pięćdziesiątym w kolejce, a na to nie mogę sobie pozwolić). Następnie na luzie do gabinetu Pani Mojej Doktor. W końcu na bank mam złe wyniki, chemię mi odroczą, to nie ma się co spinać. Przekraczając próg Przychodni Onkologicznej, spojrzałam na zegarek. 8:15. Podeszłam do gabinetu pielęgniarek i zapytałam, gdzie dziś przyjmuje Pani Moja Doktor. "W 10" - usłyszałam, po czym "ale nie wiem, czy pani doktor jeszcze jest, czy już nie pojechała do domu. Proszę sprawdzić". Szczęka uderzyła mi o podłogę. Jak to do domu - myślę. Przecież jest 8:15. Do jakiego znowu domu? Zszokowana, a przy okazji prosząca Boga, by jednak nie pojechała jeszcze do domu, podeszłam pod 10. Tam czekała jeszcze jedna pani, która weszła. Ja po niej. Dowiedziałam się, że Pani Moja Doktor dziś bardzo się spieszy i dlatego tak na gwałt wszystko. I że dzwoniła, żeby poprosić, by pacjenci byli wcześniej, bo ona musi wcześniej skończyć.
Znaczy wyniki mam dobre? - zapytałam z niedowierzaniem. Chemia będzie? "Będzie :)"
No i była.W koszmarnych warunkach, bo w klitce udostępnionej oddziałowi dziennemu chemioterapii przez oddział ginekologii onkologicznej. Aż dziw brał, że tak ogromny szpital nie mógł zapewnić pacjentom i personelowi miejsca adekwatnego do potrzeb. Na bodaj 15 metrach kwadratowych znajdowało się od 17 do 20 pacjentów oraz 4 pielęgniarki. Uwijały się i starały, ale wiadomo, jak to jest w takich warunkach... Podpowiedziano nam, byśmy "uderzyli" do dyrektora, zaprosili go tam na dół i pokazali, w jakich warunkach musimy być leczeni i w jakich warunkach pracują pielęgniarki. Zajął się tym pan pacjent, który przez jakiś czas pracował jako dziennikarz. Nie wiem, z jakim skutkiem się zajął, bowiem dyrektor odpowiedzialny za onkologię zjawił się w pracy na 12:00, ja zaś krótko po 12:00 skończyłam swoją chemię i wychodziłam, gdy rozmowa pana dziennikarza z dyrektorem jeszcze trwała. Mam nadzieję, że udało mu się coś wskórać. Nie dla mnie, bo kolejna moja chemia już w wyremontowanym oddziale, ale dla tych pielęgniarek i dla pacjentów, którzy na długie chemie przychodzić będą w czasie remontu, to jest do 7 stycznia.

No. To tak w moim wydaniu wygląda niedługi post :D
Kończąc, dziękuję Wam za wszystkie odwiedziny, słowa wsparcia, życzenia i rady. Wszystkie chętnie przyjmuję, niemniej nie zamierzam zamieniać terapii szpitalnej na żadną inną. Mówię tu do Anonimowego. Za podpowiedzi dotyczące naturalnych wspomagaczy jak buraki itd. - bardzo dziękuję. Skonsultuję z Panią Moją Doktor to, czego nie wiem, czy mogę i jeśli mogę, chętnie wprowadzę do diety. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę doskonałej zabawy w Sylwestra oraz zdrowia, radości i wielu powodów do uśmiechu w nadchodzącym Nowym Roku.




wtorek, 22 grudnia 2015

Takie tam...

Jak zapewne nietrudno się domyślić, milczę, bo pochłaniają mnie przygotowania do Świąt. Jak już wspominałam, marzę o tym, by były jeszcze bardziej magiczne niż zazwyczaj, jeszcze bardziej wyjątkowe, jeszcze piękniejsze. Problemem jest to, że moje ciało mimo wszystko słabe jest, więc... musimy prace wszelakie dzielić na raty. Musimy - czyli ja i moje zmęczone ciało.

Od ostatniego wpisu udało mi się zaliczyć 1 wlew V cyklu. Fartem, a jakże! Badania standardowo robiłam w piątek. Między jedną a drugą chemią złapałam przeziębienie, które się ciągnęło i ciągnęło. W związku z nim (zapewne) w poniedziałek (14.12.) okazało się, że "neutrofile, pani Kasiu, na granicy". Posmutniałam, nie będę ukrywać. Był pomysł Pani Mojej Doktor, żeby tę chemię odroczyć, ale ostatecznie stanęło na tym, że powtórzymy badania, bo skoro w piątek były "na granicy", to może "dobiły". Tak więc dostałam nowe skierowanie i poszłam sobie spokojnie czekać. Mniej więcej godzinę później okazało się, że jednak "dobiły", więc dostałam zgodę na wlew. Kolejny tuż po Świętach, we wtorek tym razem, 29 grudnia.

Trzeba mi przyznać, że to moje chorowanie pozwoliło mi zupełnie inaczej patrzeć na świat, na ludzi, na to, co się dookoła mnie dzieje... Inaczej oceniać, inaczej myśleć i przeżywać inaczej. Oczywiście nie nastąpiło to od razu, bo musiałam przejść przez poszczególne etapy, od nadziei, że to jednak nie rak, przez niedowierzanie, wściekłość i bezradność, poczucie niesprawiedliwości i brak zgodny na to, przez strach i negowanie aż po "niech to będzie lekcja". Nie mówię, że strach minął... O nie. Nie minął i boję się, że tak naprawdę nie minie nigdy... Ale mam wrażenie, że umiem już go oswajać, dyktować mu warunki, podporządkowywać go sobie i swoim myślom... Że umiem znaleźć w sobie i siłę i wiarę w to, że mi się uda. Tak czy inaczej - wszystko, absolutnie wszystko, co mnie spotyka, czego doświadczam, stało się nagle tak maksymalnie esencjonalne, takie sugestywne, wyraziste... Trudno to opisać, niemniej upraszczając - przeżywam wszystko i doświadczam bardziej, mocniej, wyraźniej... I przestałam się przejmować "głupotami". Mówię sobie "dziecko ma tylko katar. TYLKO. Nie umiera", "to tylko bałagan. TYLKO. Nie koniec świata". Oczywiście, żeby nie było tak kolorowo, sugestywność i intensywność doznań dotyczy nie tylko pozytywnych kwestii. Bardzo łatwo mnie zirytować, sprowokować do płaczu czy krzyku. Tak, tak. Bo kiedy coś mi nie idzie, to wyję lub wrzeszczę. Taka wiedźma ze mnie ;) Znaczy zawsze taka byłam, ale teraz jestem bardziej.

Zaliczyłam z córką mą akcję "świąteczne ciasteczka". Dwa razy. Bo pierwszy raz zniknął w przeciągu doby. Jestem z nas dumna, bo wyszły nie tylko ładne, ale i pyszne. Przy okazji dotarło do mnie, że moja Mała Wu nie jest już maluszkiem, dzidzią słodką maleńką, tylko mądrą, dużą dziewczynką, która wiele potrafi, wiele rozumie i wiele może. I choć czasem mam ochotę wystrzelić ją w kosmos, uwielbiam ją i zachwycam się nią każdego dnia bardziej (bo że ją kocham najbardziej na świecie, to chyba oczywiste). Mała Wu bardzo mi pomaga. Stara się, bym się nie męczyła, nie schylała (skoro tak mnie każdy ruch boli) itd. Wzrusza mnie tą swoją chęcią ulżenia mi...



Poza ciasteczkami, nabyliśmy też choinkę. W tym roku będzie żywa. W doniczce. Taka niewielka, na metr trzydzieści. No ale żywa :) To moja druga żywa w życiu, z czego pierwsza w życiu dorosłym. Póki co, choinka stoi sobie spokojnie na balkonie. W moim domu tradycja nakazuje ubieranie jej w Wigilię. Tak więc będzie i w tym roku.

Moja córka, jak zwykle mnie zaskoczyła. W czasie robienia ciasteczek - zrobiła trzy piękne choinki. Dla swoich pań w przedszkolu. Wyszły jej naprawdę piękne. Jutro zaniesie je paniom z życzeniami. To też jej pomysł. Myślę, że wszyscy będą zadowoleni. Ona, bo czerpie megaradość z dawania, a panie, bo to jak by nie patrzeć, wzruszający, piękny gest. Z mojej strony świadczy o tym, że dobrze się nią opiekują, wiele jej z siebie dają, przez co ona czuje się z nimi dobrze i chce, by także one się tak czuły. Dla mnie taki dziecięcy upominek z okazji Świąt, byłby najpiękniejszym podziękowaniem za pracę, jaką wkładam w opiekę nad dzieckiem.



Od kilku dni wojuję w kuchni z potrawami świątecznymi. Nie wszystko będzie tradycyjne. Wszystko natomiast będzie pyszne. Wiem, bo razem z Małą Wu degustujemy na bieżąco. Będą na przykład żytnie pierogi z pieczarkami, żółtym serem i cebulką. Bajecznie dobre. Tak, muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że wyjdą aż takie. Mała Wu próbowała jednego, po czym orzekła, że prosi dziesięć na obiad :D
Dziesięciu oczywiście nie zjadła, dostała pięć. A gdy zapytałam, czy jej smakują, czy mogą być na Święta, usłyszałam: smakują. I to bardzo. A na Święta być nie mogą. Dlaczego - pytam zdziwiona. Bo są zbyt pyszne, by je tak długo przetrzymywać bez zjedzenia.
No, to się dowiedziałam. W każdym razie... Zamroziłam 25 sztuk, coby było na Wigilię i coby szwagier mój, któremu obiecałam degustację, spróbować mógł.

W moim domu pachnie pieczonym mięsem. Na pierwszy i drugi dzień Świąt planuję upiec faszerowany schab - to jutro oraz karkówkę - to dziś i to ona właśnie pachnie. Pieczony boczek to standard, że się tak wyrażę, więc... więc o nim nie wspominam.

Prezenty... Też już "odhaczone". Mała Wu poza zylionem kilogramów słodyczy dostanie... Nowego Furby Boom. Trzeba mi przyznać, że w ogóle nie brałam pod uwagę tej zabawki, bo jakiś czas temu natknęłam się na niepochlebne opinie na jej temat, a do tego cena i... i się zraziłam. Po czasie okazało się, że opinie dotyczyły wcześniejszej wersji, nowa zaś jest nowa i bajeczna. Dałam się przekonać, zaryzykowałam i... zakochałam się. Tak. Ja, stara baba oszalałam na punkcie zabawki. Musiałam się wiele razy przywoływać do porządku i nakazywać sobie wyjęcie z niego baterii, zapakowanie z powrotem do pudełka i zostawienie go w spokoju. Testy pod nieobecność Małej Wu były prześmieszne. Miałam ubaw nie tylko z zachowanie Furbiego, ale i z siebie. Zielone Spojrzenie towarzyszyło mi wirtualnie i chyba też miało ze mnie ubaw po pachy. Tak czy siak - nie mogę się doczekać Gwiazdki i chwili, kiedy Mała Wu otworzy swój prezent. Nawet jej się nie śni, co dostanie... Czuję, że będzie pisk na pół osiedla. Albo i na całe.

Pan Mąż dostanie golarkę. Elektryczną. Postawiłam na coś praktycznego, wszak on sam raczy twierdzić, że mu niczego nie potrzeba. Ale wiem, że od jakiegoś już czasu spogląda łakomym wzrokiem w kierunku maszynek. Mam nadzieję, że z siostrą wybrałyśmy dobrą i obaj nasi panowie będą zadowoleni (tak, obaj dostaną po takiej samej golarce).

Co jeszcze?
Hmmmm... Mam cichutką nadzieję, że po kolejnej chemii w miarę szybko poczuję się względnie dobrze i uda nam się wyjechać na Sylwestra do mojej siostry. Że spędzimy go tak, jak rok temu. Że będzie przyjemnie, wesoło i fajnie.
Siostrę odwiedzimy w drugi dzień Świąt, dzięki czemu mam nadzieję doprecyzujemy plany sylwestrowe.

Niestety, myślę że przed Świętami nie uda mi się już nic napisać, dlatego kończąc chcę wszystkim odwiedzającym to miejsce "po cichu", a także tym, którzy w komentarzach dają o sobie znać, życzyć by nadchodzące Święta Bożego Narodzenia były dla Was czasem wyjątkowym ze wszech miar i w każdym calu. Czasem magii, przywołującej w pamięci najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa, czasem rodzinnym, spędzonym w beztroskiej, wyjątkowej atmosferze, z tymi, na których Wam zależy, których kochacie i którzy są dla Was ważni.
Niech będzie to czas pięknych gestów, fascynujących emocji, spokoju, uśmiechów i radości. Niech to będą najpiękniejsze Święta!

sobota, 5 grudnia 2015

Dużo się dzieje...

Hamed Saber / Foter.com / CC BY
Ostatnio biegam i biegam i naprawdę nie wiem, kiedy ja wreszcie odpocznę. A odpoczynku potrzeba mi bardzo, bo moje ciało słabnie i słabnie. Coraz trudniej wstaje mi się rano, by wyszykować i odprowadzić Małą Wu do przedszkola. Gdybym mogła, nie wychodziłabym z łóżka. Ale moje wewnętrzne coś podpowiada, że to nie byłoby dla mnie dobre. Że mój organizm poddałby się. A on się poddać nie może i nie podda. Bo waleczny jest wielce. Bo ze wszystkich sił pragnie żyć. Bo najlepsze, długowieczne geny ma, więc... więc się nie podda, choćby nie wiem co.

Tak więc się dzieje, by organizm rozruszać, a głowę zająć. Już kilkanaście dni temu doszłam do wniosku, że muszę coś zmienić. Przestać żyć "od chemii do chemii" i potraktować te póki co poniedziałkowe "brania w żyłę" jak coś przejściowego, chwilowego... Jak służbowy wyjazd, zjazd na uczelni czy inne jeszcze coś, co trwa chwilę, a po czym wraca się do normalnego życia.

Żyję więc najbardziej normalnie, jak się tylko da. Za mną 2 wlew IV cyklu. Odhaczony w poniedziałek, 30 listopada. W naszą 13 rocznicę ślubu. Ewcia - pielęgniarka - okazała się aniołem. Nie tylko umilała mi czas pogaduchami i opowiastkami, nie tylko odpowiadała na pytania i rozwiewała wątpliwości, ale i z taką mocą puściła chemię (gdy już ją wreszcie apteka przyszykowała), że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi - zdążyłam po Małą Wu do przedszkola. Tak szybko to jeszcze nigdy, przenigdy nie brałam. 2 godziny i było po sprawie. Nadmienię, że pierwsza moja chemia - do tej pory najkrótsza, trwała 2 godziny i 45 minut. Żadna późniejsza nie była krótsza, najdłuższa zaś trwała 5 godzin i to był koszmar.
W każdym razie... Ewcia wyjaśniła, że frustrujące mnie problemy z wagą są efektem chemii, sterydów i leczenia ogólnie. To znaczy, że ustąpią, gdy skończę się leczyć. Pocieszające, choć... wolałabym oczywiście, by nie było ich w ogóle. Problemy z wypadaniem wszystkiego z rąk - to efekt chemii, a dokładnie jednego jej składnika w dużym litrowym worku. Dowiedziałam się od niej także, że raczej rzadko zamyka się leczenie mojego chłoniaka w IV cyklach, więc mam nie nabierać do głowy, że dostanę VI. Ogólnie to bardzo przyjemny dzień był.

We wtorek - 1 grudnia - odbyłam z dzieckiem mym wycieczkę do przychodni. Na szczepienie. Wbrew wszystkiemu zniosła je dzielnie i nawet nie mruknęła. Normalnie taki szok, że głowa mała. I wybrała siedzenie na kolanach u mnie, nie u tatusia swego ukochanego. Matka urosła ;D
Została zaszczepiona martwa szczepionką na polio oraz pierwszą dawką ospy wietrznej. Najwcześniej w ostatnim tygodniu stycznia mamy się zgłosić po drugą dawkę ospy i mam nadzieję, że będzie już wtedy nasza zaległa błonica z tężcem i krztuścem. Jeśli tak - będzie ze szczepieniami spokój na kilka kolejnych lat. Jestem z mojego dziecka bardzo dumna. Spoglądała na strzykawki, na samo robienie zastrzyków, była dzielna. Na koniec podziękowała, aż się pielęgniarka zdziwiła, pytając: słucham? co ty powiedziałaś? Nie sądziła, że dziecko podziękuje. A dziecko po wszystkim orzekło, że uratowało mamę, ale najbardziej uratowało siebie przed paskudnym swędzeniem całego ciała. Tak jej ta bostonka dała popalić, że teraz wystrzega się wszystkich swędzących chorób :)

Dziś w nocy przybędzie Mikołaj. Jestem ciekawa, co moje dziecko zrobi rano. Czy prezenty wywołają radość i czy będzie się cieszyć. Jestem ciekawa reakcji Pana Męża, który wie, że prezent otrzyma, ale nie wie, co.... Mam nadzieję, że wszyscy zadowoleni będą.
Dziś zaliczyłyśmy z Małą Wu także megaspacer i zakupy. Spotkałyśmy Mikołaja w hipermarkecie, zaliczyłyśmy pamiątkowe zdjęcie i zagadkę, Mała Wu pierwszy raz w życiu wyraziła zgodę na malowanie buzi, dekorowałyśmy pierniczki, testowałyśmy lukry i ozdoby Doktora Oetkera... Super spędziłyśmy czas. Lubię takie nasze "dziewczyńskie dni".

Mnóstwo pracy mam. Tu coś załatwiam, tam coś kupuję, tu czegoś pilnuję, tam coś piszę, piorę, gotuję, sprzątam, mamuję. Ostatnio nie wyrabiam na zakrętach, ale to z jednej strony dobrze. Nie mam czasu na głupie myśli. Z drugiej jak we wstępie - chciałabym odpocząć. Muszę znaleźć złoty środek.
I czekam na Święta. Bardzo czekam. Chcę, żeby były wyjątkowe, jak żadne dotychczas. Oby się udało.

Dobrze, pozwolę sobie wrócić do swojego zabieganego planu.
A na koniec niespodzianka. Gwóźdź programu, że się tak wyrażę.



Dostałam w poniedziałek. I choć wiem, że to jeszcze nie przesądza sprawy, że jeszcze wszystko się może zdarzyć - jestem podbudowana i szczęśliwa. I mam przed oczami  ciepły uśmiech Pani Mojej Doktor. Spojrzałam na cyfry i pytam: ja wiem, że według cyfr to oznacza poprawę, ale... Pani Doktor, czy to jest dobra poprawa? (chodziło mi o ogólną ocenę, czy poprawia się tak, jak powinno, czy słabo, czy jak) Na co usłyszałam: pani Kasiu, to jest BARDZO dobra poprawa. Cieszę się. A wszystkie czarne myśli odsuwam jak najdalej. Niech znikną, bo teraz jestem silna i gwiżdżę na nie. Niech przepadną. Nie mają ze mną szans. Żadnych.

środa, 2 grudnia 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 24.11.

kevin dooley / Foter.com / CC BY
Wstyd mi. Tak, tak... wstyd, że tyle mi zeszło z tymi zapiskami. Nie, nic mi się złego nie stało. Bynajmniej! Ja po prostu naprawdę nie miałam kiedy usiąść i napisać... Oczywiście na zdanie czy dwa - miałabym czas, ale jak wiadomo, ja nie umiem krótko... Więc odwlekałam. I tak dzień za dniem uciekał. Dostałam duże zlecenie, napisanie księgi HCCP i dodatkowych dokumentów, więc siedziałam nad tym i kombinowałam, bo prawdę mówiąc, to był mój pierwszy raz. Na szczęście wszystko już prawie skończone. Zostało kilka dopisków, do których potrzebuję takich informacji, jak choćby godziny otwarcia lokalu... Część mam już nawet wydrukowaną.
Do tego obowiązki dnia codziennego, tu coś, tam coś i tak mi jakoś minęły te trzy tygodnie (bo mniemam, że mniej więcej tyle minęło od kiedy notowałam ostatnio).

W tzw. międzyczasie okazało się, że wprowadzona zostałam w błąd z liczbą przyjętych przeze mnie chemii. W czasie, gdy rzeczywiście przyjęłam cykl III/2 - wypis głosił IV/1. Przy pierwszym wlewie faktycznego IV cyklu zwróciłam Pani Mojej doktor na to uwagę. Ona posprawdzała, popatrzyła i poprawiła, więc odetchnęłam z ulgą. Zwrócenie jej uwagi wiązało się dla mnie z niemałym stresem, bo mam opory przed wskazywaniem ludziom błędów. Zwłaszcza w takiej sytuacji, jak ta - kiedy ten błąd dotyczy "branży" danej osoby. No nie czułam się kompetentna, a jednak wiedziałam, że muszę. Rzeczywistość okazała się dużo łaskawsza niż mi się wydawało (ja się bałam, żeby jej nie urazić, żeby nie poczuła, że mam ją za idiotkę, która nie potrafi liczyć). Cała sytuacja zakończyła się zbiorowym śmiechem, bo gdy Pani Moja Doktor zaproponowała, że sekretarka wydrukuje mi poprawione wypisy, a ja orzekłam, że ich nie potrzebuję, bo mi na papierze nie zależy, tylko się bałam, żeby... <- tu nasza cała czwórka, tj. ja, Pan Mąż, Pani Moja Doktor i pielęgniarka, powiedzieliśmy chórem "nie dostać za mało". Tak więc się wyjaśniło, poprawiło i jest ok.
Aktualnie w najbliższy poniedziałek (30.11.) dostanę (o ile wyniki pozwolą) 2 wlew IV cyklu.
Ponadto... od ostatnich zapisków czekałam na wynik TK. Na chemię wyniki dotarły. Ale nie porównawcze, tylko zwykły opis. Pani Moja Doktor spojrzała i porównała wynik do wyniku (w sensie cyfrę do cyfry) i orzekła, że na jej oko jest częściowa regresja, ale żeby było tak, jak ma być - odsyła wynik do opisu porównawczego. Radiolog nakłada obraz na obraz i na podstawie tego wyciąga wnioski. Mniemam, że skoro cyfry wskazują na regresję częściową, to obraz nie wskaże niczego innego... Więc cieszę się. Choć początkowo czułam lekki zawód, bo liczyłam, że na IV cyklach się skończy... a tu, skoro regresja tylko częściowa, zapewne się jednak nie skończy.
Wynik porównawczy miał być na tę chemię, którą miałam tydzień temu, jednak go nie było. Miałam dzwonić 19 lub 20 listopada. Dzwoniłam i 19 wyniku nie było, radiolog obiecał pielęgniarce, że napisze na 20. Dzwoniłam 20, ale nikt w gabinecie Pani Mojej Doktor nie odebrał. Uznałam, że piątek, że jej nie ma. W poniedziałek też nikt nie odebrał, więc dałam sobie spokój. Przecież nie zniszczą wyniku tylko dlatego, że po niego nie zadzwoniłam, prawda? Dowiem się za tydzień, nie będę wisiała na telefonie, jak wariatka.

Moje dziecko złapało bostonkę. Niestety w czwartek wieczorem się zaczęło. Niestety, bo w piątek mieli jechać autokarem na teatrzyk o syrenkach. Mała Wu czekała na ten wyjazd od trzech tygodni. Już pal licho, że kasa przepadła, ale żal Małej Wu był ogromny. W związku z powyższym aktualnie jesteśmy sobie razem w domu. Gorączkowała bardzo przez 3 dni, później temperatura systematycznie spadała. Pediatra orzekła, że teoretycznie w poniedziałek, o ile gorączka spadnie, będzie mogła wrócić do przedszkola, ale z Panem Mężem uznaliśmy, że jej nie poślemy. Wysypka jest bardzo widoczna, zajmuje okolice ust, rączki, stopy... Wygląda okropnie, więc... po pierwsze, nie chcę tłumaczyć paniom, że lekarka pozwoliła, po drugie nie chcę narażać Małej Wu na to, że dzieci będą jej unikały czy śmiały się, że tak wygląda. Do tego wiadomo - wysypka ją swędzi. Będzie się drapała, bo to nieuniknione. Nie chcę, żeby dzieciaki wydumały, że trzeba jej unikać, bo ma robaki, wszy czy coś (ostatnio była epidemia wszawicy w przedszkolu, my powiedzieliśmy Małej Wu, że dzieciom chorują głowy i włosy, i w związku z tym trzeba profilaktycznie psikać jej włosy, do tego nie można zamieniać się opaskami, czapkami, spinkami itd... ale ktoś mógł powiedzieć inaczej, że dzieci mają wszy, więc jak ktoś się będzie drapał, to żeby się z nim nie bawić, tak?)
Mała Wu ma wysypkę także wewnątrz buzi, na podniebieniu, języku i w gardle, więc boli ją to gardło bardzo. Jedzie na strepsilsie i ibumie, który ma działać ogólnie przeciwzapalnie i przeciwbólowo na to gardło. Nie wiem, jak to jeszcze długo potrwa, ale mam szczerą nadzieję, że już niedługo. Na szczęście przestaje ją swędzieć (za to wysypka wygląda coraz gorzej, ale to rzekomo normalne). Biedna taka jest z tą buzią, stopkami, łapkami. Żal mi jej strasznie.

Co jeszcze? Zmieniłam lekarza rodzinnego sobie. I od piątku jest nim pediatra Małej Wu (jest też lekarzem rodzinnym). To świetny lekarz i świetna kobieta ogólnie. Ufam jej, bo zawsze sensownie leczyła mi dziecko. Teraz przekonałam się, że naprawdę zasługuje na miano "wyjątkowy lekarz".
Mała Wu ma zaległe szczepienie na błonicę, tężec, krztusiec plus polio. Normalnie jest tak, że w jej wieku te trzy pierwsze choroby dostaje się w zastrzyku, a polio doustnie, żywym wirusem. Jako że żywy wirus jest dla mnie potencjalnie śmiertelny, pani doktor zakwalifikowała Małą Wu do szczepienia martwym, w zastrzyku. Czekaliśmy tylko na odpowiedni czas (zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez laryngolog, która do wszystkiego, co mam jej do zarzucenia, dostaje teraz brak wiedzy w zakresie szczepień). Okazuje się, że spokojnie mogliśmy ją zaszczepić już dawno, bo ani katar, ani łagodne infekcje nie są już przeciwwskazaniami do szczepienia. Mało tego, nawet antybiotykoterapia nie jest, o ile choroba nie przebiega z temp. powyżej 39 stopni i nie ma ewidentnie ostrego przebiegu. W każdym razie... w piątek na wizycie pediatra zasugerowała, że wypadałoby zaszczepić Małą Wu dodatkowo na ospę. Bo teraz sezon. Bo ona przedszkolna, więc o zakażenie nietrudno. Bo ospa jest dla mnie jak polio, potencjalnie śmiertelna. Pytam, ile taka szczepionka. Dwie dawki blisko 400 zł. Dużo trochę, ale przecież życie ważniejsze, prawda? Zgadzam się, a pani doktor każe mi czekać. Duma chwilę i mówi, że może zakwalifikować Małą Wu do darmowego szczepienia z powodu choroby nowotworowej w rodzinie. Sprawdza w komputerze i potwierdza. Tym sposobem Mała Wu dostaje kwalifikację na papierze i przy najbliższej okazji mamy się z nią zgłosić do szczepienia.
Jestem pod wrażeniem, bo przecież mogłaby mieć mnie w nosie i się nie wychylać, nie proponować, nie podpowiadać, jak bardziej mnie chronić... Mogłaby tez podpowiedzieć, ale kazać zapłacić, prawda?
Ciesze się, że są jeszcze tacy lekarze...
Z okazji tego, że przez mojego raka, Mała Wu dostanie 4 zastrzyki zamiast jednego, a także z okazji tego, że jest chora i cierpi, postanowiłam nieco osłodzić jej żywot i dwa ostatnie dni spędziłyśmy na robieniu muffinek migdałowo-żurawinowych oraz wykrawanych ciasteczek w białej czekoladzie.
Żurawiny otrzymałam od przyjaciółki, która orzekła, że skoro mam raka i biorę chemię, potrzebuję witamin z żurawiny i odporności żurawinowej. W związku z tym, że tu u nas trudno o krzaki z żurawinami, obiecała mi takie krzakowe, nie ze sklepu - ze swoich rejonów. I pognała mamcię swą do lasu, po żurawiny dla mnie. A następnie przysłała mi kilka zrobionych butelek i słoiczek dżemu. Wzruszyła mnie bardzo. Bo choć jestem wdzięczna, to mam przeświadczenie, że nie zasługuję...
Tak czy inaczej, muffinki wyszły pyszne, ciasteczka również.
Mała Wu się tych szczepień boi. Mówię jej, że wiem, ale wierzę, że da radę. I że jest moją bohaterką, bo uratuje mi życie. Chcę, żeby wiedziała, że jestem jej wdzięczna i że to, co dla mnie zrobi jest dla mnie ważne. Niech się czuje wyjątkowa, bo taka jest ;)

sobota, 28 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 3.11.

Wczoraj "odhaczyłam" szósty wlew. To oznacza, że 3 pełne cykle za mną. Rozmawiałam z lekarką na temat tej szyi. I... i powiedziała, że zdaniem biologów, węzły szyjne lepiej ocenia się w USG, ale procedury onkologiczne nakazują wykonanie TK. Tak więc w sumie nic się nie stało, że szyi nie badali, bo oto zaraz ona mi załatwi USG. I załatwiła, zadzwoniła, poprosiła, powiedziała, że jak będzie można zejść na to USG, to niech z diagnostyki obrazowej dzwonią i pielęgniarka mnie odepnie na chwilę. Oczywiście to nie byłoby moje Centrum Onkologii, gdyby nie kolejne "problemy" ;) Zadzwonili, owszem. Poszłam, owszem. Zaczekałam kilka dosłownie chwil i mnie poproszono. Pani doktor do mnie, żebym skierowanie dała, na co ja, że nie mam, że Pani Moja Doktor dzwoniła... Tak więc pani doktor od USG orzekła, że owszem, dzwoniła i się dogadały, ale bez skierowania to nie da rady. Że mam wrócić (to jest bieganie od budynku do budynku) do Pani Mojej Doktor po to skierowanie. No to wracam. Czekam pod drzwiami gabinetu aż wyjdzie jakiś pacjent. Wchodzę, mówię w czym rzecz, a Pani Moja Doktor się dziwi, jakim cudem nie dostałam skierowania, skoro było pisane... (w myślach uśmiecham się do pytania i odpowiadam, że przecież go nie zjadłam i nie latam z jednego miejsca do drugiego dla sportu). Na głos zaś mówię, że nie mam pojęcia, jakim cudem, za to na bank go nie dostałam. Pani Moja Doktor uśmiecha się życzliwie i mówi, żebym z sekretariatu przyniosła historię choroby, którą wcześniej tam odniosłam, że może tam jest... Idę i co? I pusto w tym sekretariacie. Z 10 minut stoję pod drzwiami, aż wraca sekretarka. Mówię, że wracam po historię, bo to i to mi się przydarzyło. Dostaję swoją teczkę i wracam do gabinetu Pani Mojej Doktor. Przed drzwiami czeka na mnie pielęgniarka, która ma już wypisane skierowanie, tylko z teczki spisuje pesel mój (czyli co? nagle sobie przypomniała, że jednak nie było pisane to skierowanie?) W każdym razie wracam na USG. Czekam, bo ktoś tam w środku jest. Proszą mnie do środka. Pani doktor od USG pyta, co mi dolega. Więc mówię "ziarnica". Ona przytakuje i pyta, czy coś mi się w te węzły dzieje. Odpowiadam, że nie. Więc pyta, czy Pani Moja Doktor chciała kontrolnie. Wtedy ja przytakuję i posiłkuję się "chyba". Z lękiem spoglądam na monitor. Widzę ogromne węzły i serce mi wali... Słyszę, co dyktuje i nieco się uspokajam. W opisie stoi, patologicznie zmienione węzły, głównie w grupie IV, 18 mm po lewej i 12 mm po prawej. Pamiętam z wcześniejszych badań, że było 30 i 26 mm, więc odchodzę z uczuciem, że jest lepiej... Biegiem do Pani Mojej Doktor i nim zdążyłam zapukać, znów w drzwiach staje pielęgniarka. Podaję te wyniki, coby mi do karty włożyła. Sama wracam na chemię i sprawdzam papiery... Nic właściwie z tego nie rozumiem, bo pierwsze USG, jakie wykonano mi jeszcze w Szpitalu Chorób Płuc było opisane w sposób o wiele bardziej rozwinięty... W TK natomiast węzły opisywane były trzema wymiarami. Tak czy inaczej, w TK stoi, że właśnie największe zmiany w grupie IV i że tam konglomeraty o wielkości 30 mm x 18 mm x ileś tam (nie pamiętam) <- po lewej i 26 mm x ileś x ileś <- po prawej. I tu głupieję... Rozbiły się te konglomeraty na pojedyncze węzły? Zmalały? Jest lepiej czy nie jest lepiej? Oszaleję do następnej wizyty...
Poza tym wcześniej, na wizycie kwalifikacyjnej do chemii Pani Moja Doktor spojrzała na wyniki poniedziałkowej tomografii i zdziwiła się, że opis nie jest porównawczy. Powiedziałam, że proponowałam zostawienie wyników pierwszego badania, ale panie nie chciały. Więc mnie pielęgniarka uświadomiła, że widocznie myślały, że pierwszą miałam robioną u nich, a co za tym idzie, że będą miały te wyniki... No cóż... czasem lepiej nie myśleć, tylko sprawdzić ;) Tym sposobem zostawiłam płytę z pierwszym badaniem, Pani Moja Doktor spięła ją z wynikiem drugiego i odesłała do radiologa z prośbą o opis porównawczy. Przy czym sama sobie porównała co nieco i orzekła: na moje oko jest częściowa regresja. Powtórzyła to później jeszcze raz, dodając że oficjalnie to trzeba się oprzeć na opinii radiologa opisującego to drugie badanie, ale jej zdaniem jest jak jest.

Cóż, przed wejściem do gabinetu byłam tak zestresowana, że nie tylko trzęsły mi się ręce i było mi zimno, ale i miałam ochotę zapytać "regresja to znaczy dobrze?" Na szczęście się opanowałam i nie zrobiłam z siebie idiotki :D Rozum wrócił mi po kilkunastu minutach od opuszczenia gabinetu.
Po powrocie do domu trochę się podłamałam... Bo liczyłam, że... nie wiem w sumie na co liczyłam. Liczyłam chyba na remisję. Skoro tylko dwa wlewy mi zostały w przypadku czterech cykli, to powinnam być wyleczona. A jeśli regresja jest częściowa, to znaczy, że na czterech się nie skończy (tak mi się wydaje). Tak, wiem że nie powinnam się tym zadręczać, że powinnam z uśmiechem na twarzy wziąć tyle cykli, ile będzie koniecznych, ale... boję się, bo wiem, że nie mogą podać więcej niż osiem. Więc boję się, że nawet tych osiem nie podziała na tego diabelskiego chłoniaka. A do tego skutki uboczne dla serca, dla szpiku... Jakoś mi w głowie się utkało, że mniejsze miałabym na nie szanse, gdyby na czterech cyklach poprzestać... Eh. Przyjaciółka twierdzi, że potrzebny mi psycholog...
No dobrze, to z onkowieści chyba tyle.

Teraz sernik. Udał się. Wbrew moim lekkim obawom ciastka na spodzie wcale się nie palą, zaś kawałki ananasa polane czekoladowym sosem idealnie do niego pasują. Tak więc będę z tego przepisu korzystała.
Urodziny też się udały. Było bardzo sympatycznie i fajnie było na chwilę przestać myśleć o tym, że jestem chora.
Co do obiadu... Zrobiłam zapiekane naleśniki z mięsem mielonym i zapiekane naleśniki z parówkami, ketchupem i żółtym serem. Obydwie wersje smakowały i szybko zniknęły. Szwagier ubolewał nad tym, że takie dobre, bo podobnie jak mój Pan Mąż, objedli się okrutnie i cierpieli z tej okazji ;) Dzieci wybrały wersję z parówkami i zajadały aż miło...
Tak nam było fajnie, że pomyślałam, że można byłoby pomyśleć o imprezce imieninowej. Szwagra co prawda wtedy nie będzie, ale jak by tę imprezę przesunąć o tydzień czy dwa, to nic by się nie stało przecież, a można by fajnie spędzić czas...

Dumamy nad nowym lokatorem w naszym mieszkaniu. Mała Wu marzy o zwierzaku, więc Pan Mąż postanowił sprawić jej szynszylę. Ona już wcześniej o niej mówiła, nawet w zoologicznym sklepie głaskała, na rękach trzymała i chciała... Tak więc teraz Pan Mąż mój specjalne mieszkanie szynszyli sprawi, a następnie po zwierza pójdziemy. Szynszyla jest dobra o tyle, że gdy ktoś w domu - może biegać na wolności, gdy nikt - siedzi w "klatce". Nasza to nie będzie typowa klatka, tylko taka wypaśna willa ;) którą Pan Mąż podejrzał na necie. Nie będę opowiadać, jak będzie gotowa, to najwyżej pokażę fotkę.

piątek, 27 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 29.10.

 Postanowiłam napisać, skoro mam chwilę wolnego... Nie wiem co prawda, o czym by tu, ale co tam... może coś na szybko wymyślę ;)
Jutro kolejne badania przed chemią. Jestem ciekawa, co wyjdzie i czy w poniedziałek "odhaczę" kolejny wlew. Fajnie by było... Póki co jednak walczę z odruchem wymiotnym na myśl o kroplówce. I to nie jest metafora. Do niedawna mdłości były efektem podania chemii. W niedzielę minęły, by wczoraj wrócić w postaci realnej "cofki' na widok kroplówki czy choćby samą myśl o niej. Wyższy level zaliczony. Koszmarne to, bo rośnie mi w gardle i mam wrażenie, że zwymiotuję... Chciałabym mieć to wszystko już za sobą. I chciałabym wiedzieć... Najlepiej wszystko od razu (tak, wiem że tak się nie da). Chcę wiedzieć, czy choroba się cofa, czy będę zdrowa, czy będzie radioterapia, czy nie będzie wznowy... Taka wymagająca jestem...
W zasadzie nie wiem, kiedy minęły mi te dwa tygodnie... tak, ostatnio żyję "od chemii do chemii" i nigdy nie wiem, kiedy 2 tygodnie mijają, ale tym razem to jest jakieś totalne szaleństwo.
Ogólnie boję się strasznie. Eh, już mi się nawet nie chce o tym pisać...

Jutro spróbuję zrobić sernik w dużej blaszce (z przepisu na serowe muffinki). W sobotę prawdopodobnie siostra do mnie przyjedzie, to machnę ptasie mleczko jeszcze, żeby coś do kawy było (urodziny mam w sobotę :D ). Dumam nad jakimś obiadem, bo gdyby przyjechali przed południem, to głupio tak o samym cieście siedzieć... Muszę wydumać coś niepracochłonnego, ale dobrego...

Moja tomografia odhaczona. Nie bez przebojów, ale do tych już przywykłam. Wróciłam wściekła, bo dałabym głowę... no dobra, rękę, że lekarka mówiła: szyja, klatka, brzuch i miednica... Na skierowaniu pielęgniarka napisała wszystko oprócz szyi. Nie zrobili szyi, choć to właśnie w szyi największe węzły były...  Sprawdzałyśmy z kobietami z diagnostyki obrazowej i nic. No nie ma szyi, więc choć by chciały - nie mogą, nie zrobią. I wiem, że jeśli pielęgniarka zawiniła, to nie moja wina, nikt do mnie nie będzie miał pretensji, bo to nie ja pisałam... a jednak to moje nerki dostaną drugi raz kontrast i moje ciało dostanie promieniami x. I to mnie wkurza... szukam jakiegoś logicznego wytłumaczenia, dla którego mnie się zdawało i ona szyi nie chciała... ale mi się niestety nie udaje znaleźć...  Bo dobrze - klatka, gdyż tam jest guz, chce sprawdzić, co z nim... brzuch i miednica były czyste, więc sprawdza, czy nadal są... a szyję ma w nosie, bo? Bo jej wszystko jedno co z szyjnymi węzłami? Bo one są nieważne? Gdyby tylko o klatkę i guz chodziło, to by pewnie i czystego dotychczas brzucha z miednica nie badała, tak? No tak mi wychodzi... No nic, zobaczymy  już w poniedziałek, czy to wina pielęgniarki, czy tez mnie się w głowie miesza.
Tak dziś nieskładnie trochę, chaotycznie... Jestem w kiepskiej formie psychicznej.

P.S. Fotka u góry zrobiona została dużo później niż publikowane zapiski. Mała Wu pożyczyła jedną z moich chustek i orzekła, że "dziś mamusiu będzie dzień wyglądania jak ty".

czwartek, 26 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 23.10.

Poniedziałek - 19.10. na przekór wszystkiemu był dniem niespodzianki. Wyniki wyszły w porządku i chemię dostałam. To był już piąty wlew. Oczywiście mniemam, że nie muszę mówić, jak się czuję... Z jednej strony cieszę się, że kolejny krok odhaczony, z drugiej boję się tego, co będzie... a właściwie nie co będzie, tylko co może być... Boję się uszkodzonego serca, po-chemicznej białaczki, innych nowotworów, wznowy... Nie potrafię się skupić na tym, co jest, bo moje myśli wybiegają w przyszłość, której nie umiem zobaczyć w różowych okularach. To dziwne, bo z jednej strony faktycznie podeszłam do sprawy zadaniowo - praktycznie zaprzestałam zawodowej pracy, skupiłam się na tym, żeby przeżyć leczenie, bo mi się wydawało, że jak to się skończy, to wszystko wróci do normy i będzie pięknie... Dziś się boję tego, co być może...
Mam nadzieję, że to wina jesieni, że minie mi i że nie będę do końca życia bała się tego wszystkiego...
W poniedziałek dostałam też skierowanie na TK. Miałam dzwonić z zapytaniem, kiedy wyznaczono mi termin. Zadzwoniłam we wtorek, ale okazało się, że to za wcześnie. Miła pani poinformowała mnie, że najwcześniej w czwartek. No więc odczekałam do czwartku i co? I pół dnia nie mogłam się tam dodzwonić. Nie powiem, frustrujące uczucie, bowiem bałam się, że jak się nie dodzwonię, to przegapię termin... będę bezskutecznie dzwonić powiedzmy do poniedziałku i dowiem się, że termin miałam na piątek... Ostatecznie udało mi się dodzwonić i tu znowu suprajs. Ciśnienie mi skoczyło, bowiem przemiła pani rejestratorka poinformowała mnie, że termin wyznaczono mi na 26 LISTOPADA  na godzinę 15:00. Zdziwiona pytam: listopada? No tak - a co się pani tak dziwi? No dziwię się, bo pani doktor zapisała na skierowaniu, by badanie zostało opisane do 2 listopada, więc... "A, no to ja nie wiem. Proszę dzwonić bezpośrednio do gabinetu tomografii, upewnić się, bo to oni nam podają terminy i tak, jak podali, to ja podaję pani..."
Podziękowałam grzecznie, wkurzona jak nie wiem co i dumam... Dochodzę do wniosku, że szybciej załatwiłabym badanie "na mieście". Pierwszy TK miałam wykonany właśnie "na mieście", bo obydwa szpitalne były zepsute. I gdy lekarka wpisała na skierowaniu PILNE, a skierowanie było "onko", to się termin znalazł w ciągu 3 czy 4 dni... No nic - myślę. Zadzwonię, zapytam i jeśli faktycznie aż takie terminy mają, to poproszę lekarkę o przepisanie skierowania, cobym jednak szybciej to zrobiła. Dzwonię, wyjaśniam dlaczego ośmielam się zawracać głowę i z czym mam problem. Tłumaczę, że pani doktor prosił... że na 2 listopada jest potrzebny wynik, bla bla bla... Pani się dziwi: nie, nie, nie mamy aż tak długich terminów... jak nazwisko, jeszcze raz proszę... Podaję. Pani szuka, szuka, szuka, w końcu wraca i rzecze: pani badanie 26 PAŹDZIERNIKA o 15:00. Października? - pytam zdziwiona. No tak - słyszę w słuchawce. W poniedziałek najbliższy. Dowiaduję się jeszcze gdzie na ten tomograf mam się zgłosić (szpital dysponuje aż dwoma), dziękuję, przepraszam za kłopot i tłumaczę, że zostałam wprowadzona w błąd.
Oddycham z ulgą - zdążę. Następnie przychodzi refleksja... gdyby nie to, że widziałam, że lekarka napisała "proszę o opis najpóźniej do 2 listopada", gdyby nie to, że wiem, że "w mieście" można szybciej... przyjęłabym do wiadomości, że w tym kraju na wszystko się czeka i uznała, że miesiąc to miesiąc. Tym sposobem przegapiłabym sobie termin i zrobiła z siebie idiotkę na kolejnej chemii. Bo jak bym udowodniła, że roztargniona pani rejestratorka naprawdę powiedziała LISTOPAD?
Niby taka głupota, a długo po tym stres mnie trzymał.

Czy ja już mówiłam, że moje dziecko to jednak mądre jest? :D Postanowiłyśmy kupić kwiatki na Dzień Nauczyciela, dla wszystkich trzech pań. I tu pierwsze zaskoczenie. Dziecko me rzecze: mamusiu, ale dla pani Lucynki też kupimy, prawda? Bo ja wiem, że ona nie jest nauczycielką, ale opiekuje się nami i tak naprawdę też nas różnych rzeczy uczy...
Byłam pod wrażeniem. Oczywiście mój pierwotny plan zakładał kupienie trzech, ale dziecko mi zaimponowało i to bardzo. Dalej było już tylko lepiej. Pytam, jakich kwiatków mam szukać. Róż może? - pytam zaczepnie. Nieeeee, róże to każdy może kupić. Ode mnie musi być coś... coś ode mnie. :D Stanęło na słonecznikach. I jak się okazało był to doskonały pomysł, wszak pani Madzia - ulubiona pani mojego dziecka - słoneczniki lubi najbardziej na świecie. Gdy w kwiaciarni pytałam, czy może jednak inne kwiatki, Mała Wu na cały głos orzekła: nie! MOJA pani Madzia na pewno najbardziej lubi słoneczniki.
Rano zaniosła dwa, popołudniu przyniosłam jej trzeci dla
pani Madzi, która miała drugą zmianę. I przyznaję, że kiedy moje dziecko szło dumnie przez salę pośród dziecięcych achhhhhh, o jaaaaaa, po czym naprawdę pięknie składało życzenia - serce waliło mi jak oszalałe. Z dumy, ze wzruszenia, z radości, że niby mała, niby zwariowana, a jednak potrafi się zachować. Z tego wszystkiego musiałam później przycupnąć na ławce, bo mi się zakręciło w głowie od tego kołatania.
Dzieci wzdychały, bo Mała Wu naprawdę ciekawie z takim słonecznikiem wielkim wyglądała, ale i nie ma w przedszkolu zwyczaju obdarowywania pań z okazji Dnia Nauczyciela. W jej grupie tylko ona i dwoje innych dzieci przyniosło kwiaty. Smutne, bo ja na przykład jestem paniom bardzo wdzięczna za to, co robią dla mojego dziecka. I tak, wiem, że to ich praca, że im za to płacą, ale doceniam trud i poświęcenie, dlatego uważam, że taki symboliczny gest jest nie tylko wyrazem uznania, ale i nauką dla tego dziecka. No ale wiadomo, każdy rodzic po swojemu rozumuje. Nie wnikam, nie oceniam. Widać było, że panie były szczęśliwe i że to nie było na pokaz, tylko autentycznie sprawiła im radość.

środa, 25 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 16.10.


Byłam dziś rano na badaniach krwi. Nastawiam się na to, że znów mi chemię odroczą... Niestety, ja byłam przeziębiona, Mała Wu chorowała, neutrofile na bank poleciały mi na łeb, na szyję. Walczę z ogólnym otępieniem, pustką w głowie, niemożnością podjęcia najprostszych decyzji... "Moje" onkopielęgniarki mówią, że to normalne, że z powodu chemii i minie kiedyś. Oby miały rację, bo zwariuję ze sobą taką.

Jak wiadomo (chyba wiadomo) nie lada problem mam z kupowaniem sobie czegokolwiek. Teraz
jest jeszcze gorzej, bo nie tylko mam problem, żeby sobie coś, ale i żeby zdecydować właśnie...
Najprostsze decyzje urastają do rangi problemu, dla którego trzeba by referendum narodowe przeprowadzić, a może i to by nie wystarczyło. To z drugiej strony też jest frustrujące... w każdym razie - był czas, że dumałam nad specjalistyczną onkochustą, ale rozsądek nie pozwolił mi jej kupić, bo "sześć dych za kawałek szmaty to ja nie dam". W tzw. międzyczasie odkrywałam wady rozwiązania pt. zwykła chustka. Wad jest sporo, główne to "nieustająco boląca głowa", bo ciśnie lub spadająca chusta, bo tak luźno, by nie cisnęła. Walcząc z niemożnością zdecydowania, co z tym fantem zrobić (walczyłam chyba ze dwa tygodnie) postanowiłam pójść i poszukać rozwiązania. No i znalazłam. Przypadkiem. Bo szukałam w sumie czegoś innego...  Chusta tubularna (taka niebanalna nazwa na moje oko zwykłego komina). Okazało się, że nie taki on zwykły znowu, bo z materiału, który wedle potrzeb chroni przed zimnem lub przed przegrzaniem. No i bezszwowa, żeby się nic nie odgniatało. No i elastyczna ;) żeby głowa nie bolała i żeby nie spadała. Wydumałam, że fajna, następne dwa tygodnie dumałam, czy aby na pewno jej potrzebuję i gdy już się na siebie wkurzyłam na maksa, postanowiłam sobie wyłożyć racjonalne argumenty. I się przekonałam - siebie przekonałam. Iiiiiiiiiiii nabyłam. Nawet dwie, żeby było różnie :D
Od tamtej pory chodzę taka dumna z siebie, że mi się udało... Bo choć to brzmi pewnie idiotycznie, naprawdę wiele mnie to kosztowało... żeby zdecydować, żeby COŚ zrobić...
Bo... w peruce, to ja już prawie nie chodzę... Od ponad 2 tygodni nie miałam jej na głowie. Z chustką, która niczego nie udaje i nie próbuje oszukać całego świata - lepiej mi. A może ja już o tym pisałam? ;)


/Photo credit: ZaldyImg / Foter.com / CC BY/

wtorek, 24 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe

Zapisałam, żeby nie uciekły. I pomysł mam, by je tu systematycznie zamieszczać, zachować...
Zapisane 7.10.2015
 "Ostatni czas nie był dla mnie zbyt bogaty w czas" ;)
Przede wszystkim uskuteczniliśmy zamianę na pokoje, co wiązało się z niemałą rewolucją remontową. Teściowa wzięła jeden z naszych dwóch mniejszych, a my - duży. Dalej mamy więc dwa, ale metraż nieporównywalnie większy. Jeszcze nie jest tak, jak bym chciała, ale niestety, rewolucja u Pana Męża w pracy sprawiła, że chwilowo muszę się zadowolić tym, co mam. A mam dużo, bo pokój jest duży, mam swój wymarzony stół i krzesła, dziecko ma więcej miejsca do zabawy i w ogóle fajnie jest. Czekam na "kilka pasów czarnej tapety", bo żółty kolor ścian wywołuje u mnie dziwny odruch. No nie czuję się dobrze w takim kolorze, ale i nie mam możliwości przeprowadzenia teraz gruntownej zmiany. Tak więc zadowolę się półśrodkiem w postaci pięknych czarnych tapet z eleganckim wzorem. Myślę, że ta czerń zmieni zupełnie znienawidzony przeze mnie żółty.
Zaraz po ostatniej chemii (wziętej 17.09) okazało się, że się Mała Wu pochorowała. Najpierw pediatra, następnie laryngolog i antybiotyk, bo w opinii tej drugiej - nie ma wyjścia. Początki były trudne, bo ja zdechła po chemii, a ona mnie potrzebowała, więc zarwałam kilka nocy. Ale się wylizała. Na kontroli okazało się, że jest jeszcze w uchu płyn, jednak pani doktor nie uznała za stosowne, by przedłużyć antybiotyk. Wydało mi się to dziwne, ale w końcu to nie ja jestem lekarzem, prawda? Młoda tydzień do przedszkola pochodziła i co? I nawrót. Nietrudno chyba wyobrazić sobie, jak się zirytowałam.W ogóle myślę, że trzeba mi będzie ją zmienić, bo nie mam do niej już zaufania. Nie dość, że przepisuje z uporem maniaka syrop "na katar", który to syrop szkodzi dziecku memu, bo zamiast ten katar wysuszać, to go tak zagęszcza, że i nos zatkany i uszy od razu, to jeszcze poleca preparaty, za które ma profity. W czasie mojej ostatniej u niej wizyty poprosiliśmy z Panem Mężem o polecenie sprayu do higieny uszu, który byłby lepszy/skuteczniejszy od tego, którego dotychczas używaliśmy. No więc zapytała, jaki mam. Powiedziałam, ona zaś zapisała na kartce nazwę innego. Chwała Bogu, że ja nie taka prędka w kupowaniu. Poczytałam, poszukałam i co? I przepisała preparat, który ma kropka w kropkę skład taki sam, jak ten mój, tylko producent inny i cena dwa razy wyższa. Myślałam, że mnie trafi. Posłałam siostrę do apteki, coby sprawdziła, czy aby na pewno mam rację i to, co nie działało pod nazwą mojego, nie zadziała pod droższą nazwą. I oczywiście, pani w aptece potwierdziła, że obydwa preparaty są tym samym, tylko z różnych koncernów. Poleciła inny spray, z innym składem. A na koniec ta akcja z płynem w uchu. Już pomijam wszystko, ale dziecka żal przecież...
W weekend jej się wróciło tykanie i ból ucha. Miałam posłać Pana Męża z nią w poniedziałek (5.10. czyli w dzień kolejnej mojej chemii) do pediatry, ale uznałam, że spróbuję pociągnąć autorskie leczenie i pójść z nią do pediatry we wtorek. Chciałam jej opowiedzieć o powodach, dla których wolałabym tę laryngolog omijać z daleka itd. I wychodzi na to, że wyleczyłam ucho dziecka mego. Tak. Bez antybiotyku. Tak sobie myślę, że może i początkowo nie był potrzebny? Może infekcja była wirusowa? Nasza pediatra leczyła w ubiegłym roku uszy Małej Wu bez antybiotyku i  było ok. Oczywiście, gdy już był potrzebny, to zapisała i podziałało, ale pamiętam infekcje ucha, które się wyleczyły bez nich...

Teraz o mnie... Chemię zaplanowaną miałam na piątek. W czwartek zrobiłam badania, żeby w piątek mieć pierwszeństwo... No i niestety, w czwartek popołudniu Moja Pani Doktor osobiście do mnie zadzwoniła, żeby przekazać, że wyniki znów złe, więc wdrażamy steryd i czekamy do poniedziałku. Z duszą na ramieniu szłam w ten poniedziałek na badania... Ale okazało się, że niepotrzebnie. Wyniki skoczyły w górę tak, że lekarka orzekła: no pięknie, pani Kasiu, jest nawet więcej, niż potrzeba. Chemię dostałam. Ale wieczór po niej to był ostry hardkor...
Właściwie niewiele z niego pamiętam, rzygałam jak opętana, telefon się urywał, a ja prosiłam Boga, żeby nie zejść, bo byłam sama z dzieckiem. W przerwach między rzyganiami, przytulałam głowę do ściany obok muszli i zwyczajnie odlatywałam (przysypiałam znaczy, ze zmęczenia). Nie miałam czasu na żal do teściowej, że widziała, że coś mnie bierze, a spokojnie poszła i nawet z grzeczności nie zapytała, czy zostać. Żal ów przyszedł wczoraj, gdy nieco lepiej się poczułam.
Ale wracając do poniedziałku, z mącącą się głową i uczuciem, jakoby wszystkie moje wnętrzności zamierzały uciec ode mnie do klozetu, siłą woli chyba, udało mi się położyć dziecko. Na kolanach, żeby w razie czego mocno nie walnąć głową o podłogę. Hardkorowe doznania to jedno, ale strach, że sama z nimi jestem... to był dramat.
Napisałam Panu Mężowi smsa, że idę do łóżka, może przestanę wymiotować i że jak wróci, niech sprawdzi, czy aby w tym łóżku nie umarłam.
Następnego dnia (wtorek, 6.10) czułam się, jakby mi ktoś głowę bejsbolem stłukł, ale... przynajmniej nie wymiotowałam i dałam radę chodzić na dwóch nogach. Środa (7.10.) - głowa boli, mdli mnie, ale mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej.
Tak czy inaczej, cztery wlewy za mną. To jakby połowa, o ile faktycznie uda się zamknąć leczenie w ośmiu wlewach. Następna chemia wyznaczona jest na 19 października. Wtedy też poza zwykłą morfologią z rozmazem, zrobią mi badania potrzebne do tomografii. Z tego wywnioskowałam, że po kolejnej chemii będziemy badać odpowiedź organizmu na leczenie. Jestem pełna nadziei, bo węzłów, które byłam w stanie wyczuć i które były duże już właściwie nie czuję (poza jednym, który stał się maleńki). A gdyby tak jeszcze radioterapii dało się uniknąć... cudnie by było.
Poza tym oswoiłam się z chustkami i już nie tylko w "turbanie" wychodzę, ale i w zwykłych chustkach. To mi na psychikę dobrze robi, bo peruka kłóciła się z moim wnętrzem ;) Dlaczego? Bo była w jakiś sposób oszustwem, próbą okłamania świata, że nic się nie stało. Była "nie moja". W chustkach mi dobrze i w nosie mam ludzi, którzy się na mnie gapią.
Amen.

sobota, 19 września 2015

Długo...

... żeby nie powiedzieć "bardzo długo" zbierałam się do napisania tego posta. Od mojej ostatniej notki minęło stosunkowo niewiele czasu, a tak naprawdę mam wrażenie, że było to wszystko w innym życiu. Wakacje spędziliśmy bajecznie, było cicho, błogo, tylko my i my i my... A później wizyta u mojej siostry, w drodze powrotnej... Takie zwykłe "zajedźcie na kawę". I zajechaliśmy. Gadki - szmatki, opowiastki, w końcu zostańcie na noc. I zostaliśmy. A w międzyczasie udało się siostrze przekonać mnie, bym nie odkładała zaplanowanej na 2 tygodnie później wizyty u lekarza mego rodzinnego, tylko skorzystała z okazji i poszła następnego dnia. Nic mi nie dolegało, ale jednak kaszel (nie żeby zaraz jakiś straszny, ot po prostu kaszel od czasu do czasu) i temperatura, która wieczorami dochodziła do 38,5 nie dawały mi spokoju. Poszłam, poprosiłam o skierowanie na badania, a jako że nigdy nie robiono mi RTG płuc, dostałam skierowanie i na to. Lekarz się śmiał, że zdrowo wyglądam, że za tydzień możemy się umówić z wynikami. No to się umówiliśmy. Badania robiłam w poniedziałek. We wtorek lekarz rodzinny dzwonił do moich rodziców (tylko do nich miał numer), że mam się pilnie do niego zgłosić, bo jest kiepsko. Płacz, strach i "co ja zrobię z dzieckiem?" - to moje pierwsze reakcje na widmo szpitala. Z grubsza... w płucu wyszło zacienienie, w badaniach silna anemia, trzycyfrowe OB, CRP też znacznie powyżej normy... Dostałam skierowanie do szpitala chorób płuc i tam czekałam, co będzie dalej. Była spirometria, bronchoskopia, tomografia komputerowa, USG szyi i brzucha... Przez weekend czekałam na wyniki, jak na zbawienie. A po weekendzie okazało się, że "dalej nic nie wiadomo". Odpadłam, siedziałam w korytarzu szpitala i wyłam. Z bezsilności, sfrustrowana tym, że "na pewno coś wiedzą, tylko czemu nic nie mówią?", przerażona, bo przecież jestem za młoda na umieranie. Lekarce prowadzącej ewidentnie było mnie żal, pobiegła do chirurgów i umówiła termin kolejnego badania. Biopsja węzłów. Przeniesiono mnie na inny oddział, ale zanim to zrobiono, zapytałam jej, co myśli. Upewniła się, że chcę szczerości i odrzekła: jak dla mnie, na 90% poważna choroba, na 10% niepoważna. Z zapuchniętymi oczami spytałam: tak poważna, że umrę? Wtedy zerwała się, jak wybudzona ze snu, pogłaskała mnie po kolanie i mówi: nie, tak żeby leczyć.
Następnego dnia wycięto mi dwa węzły chłonne i orzeczono, że po obiedzie będę mogła pójść do domu. Nie chcę mówić, ile łez wylałam leżąc w tym szpitalu i czekając. Ile razy zapytałam w duszy: dlaczego ja? I "co ja tu właściwie robię?". Nigdy nie paliłam, nawet nie podpalałam, alkoholu nie lubię, zdrowo się odżywiam, dbam o siebie, badam i co? I jak to ja mam guz w płucu?
Wycięte węzły miały zostać zbadane histopatologicznie, po 2 tygodniach miałam się zgłosić po wynik. Czekanie było straszne, a jeszcze straszniejsze to, że wynik wstępny właściwie niczego nie wniósł. "Węzeł podejrzany o ziarnicę, materiał przekazano do Centrum Onkologii w Warszawie, celem dalszego badania i ustalenia diagnozy". Niby coś, a jednak dalej nic. Kolejne czekanie. I w końcu, po miesiącu diagnoza stuprocentowo pewna. Chłoniak Hodgkina. Klasyczny. Wracałam z tego szpitala i nie wiedziałam, czy to źle, czy dobrze. Znów musiałam zamknąć się w sypialni i wypłakać. Robiłam to przez ten czas już wielokrotnie. Żeby dziecko nie widziało, żeby się nie bało, żeby nie stresowało.
Jest rozpoznanie, teraz lekarz... Dzwonimy i co? Nie ma terminów do końca roku. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Jest lipiec, a do onkologa nie ma terminów. Na szczęście już wcześniej znajoma Pana Męża oferuje, że "załatwi" wizytę, jeśli tylko diagnoza się potwierdzi. W czwartek dostaję wynik z Centrum Onkologii, we wtorek jestem już przyjęta przez lekarkę. Dowiaduję się z grubsza co i jak. Dostaję skierowanie na badania, tomografię brzucha, szyi i miednicy, ekg oraz trepanobiopsję szpiku. Tego ostatniego boję się najbardziej. Badanie zostaje umówione na czwartek, mam przyjść, ma się odbyć zabieg i w piątek mam być w domu. Trzęsę się ze strachu, zwłaszcza, że wyczytałam w necie mnóstwo informacji, wedle których lepiej już umrzeć, niż dać sobie zbadać szpik w ten sposób. Że z bólu po ścianach się chodzi, że życie staje przed oczami, że pacjenci drą się w niebogłosy, szarpią, próbują uciekać. Jestem spanikowana maksymalnie. Ale udaje mi się opanować. Idę do tego szpitala z myślą, że zacisnę zęby, wytrzymam, zrobią mi i wrócę do domu. Niestety, zaczynają się schody. Hemoglobina na poziomie 8 sprawia, że żaden lekarz nie odważy się na trepanobiopsję. Muszę wyrazić zgodę na transfuzję. Wyrażam, bo przecież wiem, że bez badania, nie zaczną mnie leczyć, bez leczenia - umrę. Czekam na krew. Mój plan diabli wzięli. Rozpadłam się i moja pewność siebie. Szpital mnie dołuje, frustruje i sprawia, że ryczę bez opamiętania. Muszę zaczekać na kontrolę po podaniu krwi. Dwie doby. Wyję. Ze strachu i z tęsknoty za dzieckiem. Staram się postawić się do pionu, przetłumaczyć głupiej głowie, że muszę i dam radę, bo twarda babka ze mnie. Ale głowa ma mnie w nosie. Głowa twierdzi, że wcale twarda nie jestem, że wymięknę...
Wyniki okazują się zadowalające, hemoglobina 10,4 - poniżej normy, ale na tyle wysoko, by móc przeprowadzić biopsję. Proszę Boga o mężczyznę - lekarza. Bo się, głupia, naczytałam, że kobiety nie umieją tego robić, że za słabe, że przez to zabieg się wydłuża, boli jeszcze bardziej itd. Wszyscy mi mówią, że dam radę, pielęgniarki wspierają, podpowiadają, że tyle przeszłam, to i to zniosę, że spokojnie. Dostaję leki i kroplówkę, mam czekać pół godziny. To chyba najdłuższe pół godziny w moim życiu. W końcu przychodzi po mnie pielęgniarka, prowadzi do gabinetu, a tam... pani doktor. Kobieta. Spoglądam na nią, a ona anielskim głosem i z twarzą pełną łagodności mówi: pani Kasiu, zrobię to najszybciej, jak się tylko da. W jakiś sposób mi ulżyło. Zmobilizowałam się, położyłam, zacisnęłam w ręku chusteczkę podarowaną mi przez mamę. Wmawiałam sobie, że dam radę. Że mam dobre, silne geny, babci mej bowiem na żywca łamali źle zrośnięte dwie ręce i wytrzymała, to i ja wytrzymam. Pani doktor długo mnie badała, szukała właściwego miejsca, a następnie wszystko tłumaczyła. Czułam się niepewnie, ale bezpiecznie. Znieczulenie i zaczęło się. Zacisnęłam zęby, ścisnęłam chusteczkę i usłyszałam: teraz będzie szarpać. Wiedziałam więc, że to już końcówka. Chwila - moment i było po wszystkim. Byłam zdziwiona, gdy wypychając pobrany materiał z igły biopsyjnej, lekarka potwierdziła, że się udało i że koniec. Upewniłam się jeszcze z pięć razy, po czym odwróciłam głowę w jej stronę i wyznałam: jest pani boska, pani doktor. Ucieszyło ją to. A mnie fakt, że dałam radę. W tym miejscu oświadczam, że żadne życie nie stanęło mi przed oczami, nie miałam ochoty gryźć ścian, chodzić po nich, uciekać. Oczywiście, było nieprzyjemnie, w końcu wbito mi grubą igłę w kość, ale... to zdecydowanie było doświadczenie do przeżycia. Nie powiem, że trepanobiopsja nie boli, ale powiem, że zdecydowanie nie ma się czego bać.
Tego samego dnia wypuszczają mnie do domu, mam w końcu do zrobienia jeszcze tomografię. Tego samego dnia wiem też, że za 10 dni zaczynam swoją walkę, swoją pierwszą chemię.
Aktualnie jestem po trzeciej - pierwszą dostałam na oddziale, przez co spędziłam tam znów 4 dni, kolejne dwie w oddziale dziennym, dzięki czemu dziecko nie odczuło mej nieobecności. Węzły na szyi znacząco się zmniejszyły, większość wręcz jest niewyczuwalna, nocne poty minęły, gorączki również. Wiem, że to jeszcze nie musi o niczym znaczyć, ale ja się nie poddam i nie umrę. Obie moje babcie dożyły późnej starości, kobiety w mej rodzinie są długowieczne i ja nie zamierzam się z tej tradycji wyłamywać. Pokonam tego raka, pokażę mu, że ze mną się nie zadziera i że dam radę.
A o tym, jak wiele zmieniło się przez chorobę w moim życiu... jak wiele uświadomił mi rak - następnym razem.

niedziela, 7 czerwca 2015

Urlopie, nadchodzę!

Chciałam tak na szybko... między dopakowywaniem torby, sprawdzaniem niewidzialnej, stworzonej w głowie listy, szykowaniem obiadu dla nieMałej Wu i reszta tego, co robię... Jutro wyjeżdżamy nad naszą magiczną Solinę. Pogoda zapowiada się bajeczna, więc... jestem pewna, że będzie tak pięknie, jak zawsze. nieMała Wu nie może się doczekać. Ja też. Myślami jestem już na wodzie, wśród tej cudownej ciszy, bez telefonu, zgiełku, dzwoniącego komputera, pukania służbowych maili, nawet bez ruchliwych ulic i paskudnego dźwięku jeżdżących samochodów.
Tak się złożyło, że tuż przed wyjazdem zaliczyłam cudowną anginę, wczoraj skończyłam antybiotyk. Czuję się dobrze, właściwie wszystko, poza temperaturą wróciło do normy. Oczywiście zdążyłam już przypomnieć sobie wszystko, co wiem na temat temperaturowych objawów najróżniejszych chłoniaków, białaczek czy innych nowotworów i udało mi się wpaść w panikę, ale... jakaś część mnie mówi, że to być może coś innego. Być może wszystko, tylko nie to, co najgorsze. Niemniej po powrocie chcę odwiedzić mojego ulubionego lekarza rodzinnego i poprosić go grzecznie, by mnie przebadał wzdłuż i wszerz, tj. zlecił podstawową chociaż krew, USG brzucha też nie pogardzę, może tarczycę... Tak. To MUSZĘ zrobić i zrobię. Choćbym go miała tam siłą do wypisania zlecenia zmusić.

Hmmm, właśnie zdałam sobie sprawę, że właściwie mogę pisaniu temu poświęcić nieco więcej czasu, niż mi się pierwotnie wydawało... Więc może o Dniu Mamy i Taty w przedszkolu jeszcze?
Było wzruszająco. Moje zaziębione, zasmarkane w tym czasie dziecko stanęło na wysokości zadania i nie tylko pięknie się prezentowało, ale i pięknie wyrecytowało swoją kwestię, bajecznie tańczyło (cóż... do tańca to ona ma dryg) i ślicznie, głośno śpiewało. Oczywiście poryczałam się już na dzień dobry, jeszcze zanim dzieci wyszły przed publiczność. No taka ze mnie matka-płaksa. W czasie występu też ocierałam łzy, ale dyskretnie, coby nieMała Wu nie widziała. Nie zrozumiałaby. W końcu cały czas dziwi się, że płaczę, gdy mnie coś wzrusza... Jej, mimo moich usilnych tłumaczeń, płacz kojarzy się jednoznacznie - z bólem i krzywdą.
Tak czy inaczej - było pięknie. Jestem dumna z mojego dziecka, nie tylko dlatego, że pięknie wystąpiło, ale tak całościowo, tak do granic. Mała jest cudna i taka moja :D

No. To nawet sprawnie poszło. Wychodzi mi na to, że najtrudniej zebrać się w sobie, bo gdy już ten etap się odhaczy, to jakoś idzie - zwłaszcza mnie idzie, bo kiedy zaczynam, to nagle okazuje się, że już pięć tysięcy słów mam nastukane ;)

Wspominałam ostatnio, tak mi się przynajmniej wydaje, o planowanym przyspieszonym Dniu Dziecka. Odbył się zgodnie z planem. Dzieci wybiegały się, wyskakały, my - dorośli - mieliśmy okazję poplotkować, pobyć razem, popatrzeć, jak nasze dzieciaki szaleją i jak pot kapie z nich strugami. Po szaleństwach w "kulkolandii" wybraliśmy się z dziećmi do Maca, a następnie do pizzerii, gdzie z kolei przewidzieliśmy kulinarne przyjemności dla siebie. Dzień był bardzo pozytywny i bardzo aktywny. Wieczorem chyba nie tylko my, ale także siostra ma i szwagier oraz ich pociechy padliśmy, jak kawki. Dzieci szczęśliwe i o to chodziło.
Przy okazji anegdota... Mówię do nieMałej Wu: dziś zorganizowaliśmy dla Was ten Dzień Dziecka, bo trudno byłoby nam spotkać się razem z ciocią i wujkiem w innym terminie, ale tak naprawdę Dzień Dziecka jest innego dnia. Wiesz, kiedy?
Wiem - odpowiada dumnie nieMała Wu
Nieco zdziwiona, aczkolwiek biorąca pod uwagę, że może w przedszkolu się uczyli, pytam: więc kiedy?
Prawdziwy Dzień Dziecka jest wtedy, kiedy mamusia i tatuś mają wolne, nie muszą pracować i mogą się ze mną ciągle bawić, mamusiu.
No. To się dowiedziałam.



Jeszcze P.S. Zdjęć z Dnia Mamy i Taty mam mnóstwo, niemniej nie posiadam zgody rodziców innych dzieci na publikowanie wizerunku ich pociech. Wiem, że taką zgodę otrzymało przedszkole, niemniej przedszkole, to nie ja ;)


środa, 20 maja 2015

Marne te moje nadzieje...

Przeraziłam się, że tyle już czasu minęło od chwili, kiedy byłam tu ostatnio... Zdziwiłam, że czekają na mnie dwa nieopublikowane komentarze - nie wiem, dlaczego nagle mam je cenzurować i decydować o ich publikacji lub usunięciu... Głupie to.
Przyszłam na moment...

Słuch Małej Wu wrócił do normy. Słyszałam tego dnia, jak wielki i ciężki kamień spada mi z serca i roztrzaskuje się o podłogę. Niedosłuch był spory, na tyle duży, że lekarka nie dowierzała iż miesięczna kuracja zupełnie go zniweluje. Ale moje dziecko twarde jest i dało radę. Pani doktor aż się uśmiechnęła widząc wyniki badań (a to u niej rzadkość, bo minę ma jak woskowa figura).

Urodziny się udały i mimo ogromu pracy, jaką musiałam wykonać (organizowane były wspólnie, dla Małej Wu i mojej urodzonej równo 2 lata później siostrzenicy), przed snem dziecko wyznało mi, że były to urodziny z jej marzeń.

Ociągam się... bo i wiele się dzieje. Nie - nie porzucę pisania i pewnie jak mnie "znowu weźmie", to znowu po suszy będą obfite zbiory. Ale nie wiem, kiedy dokładnie susza się skończy.

Wakacje... Wygrał Polańczyk. Nie mogę się doczekać. Wyjeżdżamy ósmego czerwca.

Przede mną pierwszy Dzień Matki w przedszkolu. Jedno jest pewne - poryczę się i narobię dziecku wiochy ;) Dzień ów ma miejsce w najbliższy piątek - 22 maja. Oj będzie wzruszająco na bank.

Przede mną, a właściwie mną, Księciem Panem, Małą Wu, moją siostrą, jej Panem-Nie-Mężem i dwoma synkami  - przyspieszony Dzień Dziecka. W związku z naszym wyjazdem, dodatkowymi godzinami pracy mojego Pana Męża oraz bliskim wyjazdem Pana-Nie-Męża siostry - Dzień Dziecka będzie szybszy. Będzie "kulkolandia", będą lody, Mac też pewnie będzie, spacer nad rzeką, plac zabaw itd. Będzie dzień, w którym dzieci będą miały nas na wyłączność. Mam nadzieję, że będzie pięknie.

Przede mną rodzinny piknik w przedszkolu. To w środę, 27 maja. Ma też być mnóstwo atrakcji dla dzieciaków i rodziców. Tak więc pewnie z przedszkola nie o 15;00 wyjdziemy, tylko o 18:00, bo do tej godziny przewidziany jest piknik.

Ogólnie różnie się dzieje. Ale najważniejsze jest dla mnie to, że moje dziecko jest zdrowe i słyszące, moje małżeństwo szczęśliwe, moi przyjaciele - prawdziwi, a moje życie - piękne.

Starałam się z grubsza i w skrócie. Sade, Kama - dziękuję Wam, że wciąż tu jesteście :)

wtorek, 17 lutego 2015

Wstyd!

Wstyd, że przez tyle czasu nie napisałam ani słowa. I to nie tak, że zawalono mnie robotą, nie tak, że nie miałam kiedy jeść i spać, a wstawałam od pracy tylko do toalety. Owszem, był to ciężki czas, ale... ale gdyby się uprzeć, znalazłoby się chwilę na napisanie.
Nie chciało mi się szukać. Nic na to nie poradzę, po prostu leń ze mnie czy coś...

Tak naprawdę nawet nie wiem, o czym by tu... Bo tak wiele się wydarzyło, tak naprawdę - o tylu rzeczach mogłabym, ale... wyszłoby długo, nudno i chaotycznie. Więc chyba sobie jednak daruję. Oddzielę grubą kreską to, co było i udam, że czas zaczyna się właśnie teraz.

Za nami wizyta u laryngologa z Małą Wu. Za nami diagnoza: niedosłuch obustronny, nietrwały (najprawdopodobniej), odkataralny (najprawdopodobniej). Zostało wdrożone leczenie, ćwiczenia itakdalej i... czekamy. Kontrola 27 marca. Mam nadzieję, że uszy się opróżnią, a słuch wróci.

Za nami Dzień Babci i Dziadka w przedszkolu. Popłakałam się, oglądając film, jaki nakręcili moi rodzice. Jestem dumna z tego mojego dziecka.

Za nami bal karnawałowy w przedszkolu. Miałam okazję podglądać, jak bawi się moje dziecko, bo kiedy po nie przyszłam, zabawa jeszcze trwała, a w sąsiedniej sali fotograf starał się uwiecznić te wyjątkowe chwile. Sama też pstryknęłam kilka zdjęć i zdałam sobie sprawę, że moja Mała Wu wcale nie jest taka mała. Ba! Jest większa od sporej części starszaków (czyli dzieci starszych od siebie o rok i dwa).

Co przed nami?
Przede wszystkim wspomniana już kontrola u laryngologa. Wiążę z nią ogromne nadzieje, bo choć rozumiem znaczenie słowa "nietrwały", to jednak samo słowo "niedosłuch", zwłaszcza wtedy, gdy dotyczy własnego dziecka - może przerazić. Ponadto wiadomo - na bank to się wie wyłącznie w czasie sekcji zwłok, a z żywym - z żywy wie się tylko "najprawdopodobniej". To też przeraża, bo choć z całych sił wierzy się, że jednak tak właśnie będzie, że minie, to samo "najprawdopodobniej" kotłuje się w głowie niczym koszmar.

Przed nami urodziny. Kto by powiedział, że już piąte? Nie wiem, kiedy to moje dziecko tak dorosło. Czas mija mi zdecydowanie zbyt szybko.
W związku z urodzinami, przed nami przyjęcie, a więc i planowanie, organizowanie, dumanie, wybieranie itakdalej. Mam nadzieję, że wszystko się uda i Mała Wu będzie szczęśliwa.

Przed nami złożenie deklaracji woli o przedłużeniu edukacji przedszkolnej, czyli mówiąc krótko i upraszczając - złożenie wniosku, w którym stwierdzimy, że chcemy, aby Mała Wu nadal uczęszczała do tego przedszkola. To mnie cieszy. Bo to oznacza, że nie weźmie udziału w rekrutacji, nie będzie loterii i stresu, tylko pewność, że znajdzie się dla niej miejsce. To oznacza również, że od września będę mamą starszaka, wszak Mała Wu pójdzie do zerówki. Eh. No dlaczego ten czas tak szybko biegnie?

Przed nami decyzja co do wakacji. W grę wchodzi nasz ukochany, magiczny Polańczyk/Solina oraz nasze polskie morze, do którego ja mam sentyment, a nad którym Mała Wu jeszcze nie była. Trzeba zdecydować, tym bardziej, że Pan Mąż planuje pojechać początkiem czerwca.

Hmmm... w tej chwili chyba wszystko, co najważniejsze, wymieniłam. Mam cichutką nadzieję, że uda mi się wbić na powrót w rytm w miarę regularnego pisania i nie będzie tu aż takich zastojów.
Pozdrawiam tych, którzy mimo tak długiej ciszy, wciąż tu zaglądają!