Polub mnie

sobota, 28 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 3.11.

Wczoraj "odhaczyłam" szósty wlew. To oznacza, że 3 pełne cykle za mną. Rozmawiałam z lekarką na temat tej szyi. I... i powiedziała, że zdaniem biologów, węzły szyjne lepiej ocenia się w USG, ale procedury onkologiczne nakazują wykonanie TK. Tak więc w sumie nic się nie stało, że szyi nie badali, bo oto zaraz ona mi załatwi USG. I załatwiła, zadzwoniła, poprosiła, powiedziała, że jak będzie można zejść na to USG, to niech z diagnostyki obrazowej dzwonią i pielęgniarka mnie odepnie na chwilę. Oczywiście to nie byłoby moje Centrum Onkologii, gdyby nie kolejne "problemy" ;) Zadzwonili, owszem. Poszłam, owszem. Zaczekałam kilka dosłownie chwil i mnie poproszono. Pani doktor do mnie, żebym skierowanie dała, na co ja, że nie mam, że Pani Moja Doktor dzwoniła... Tak więc pani doktor od USG orzekła, że owszem, dzwoniła i się dogadały, ale bez skierowania to nie da rady. Że mam wrócić (to jest bieganie od budynku do budynku) do Pani Mojej Doktor po to skierowanie. No to wracam. Czekam pod drzwiami gabinetu aż wyjdzie jakiś pacjent. Wchodzę, mówię w czym rzecz, a Pani Moja Doktor się dziwi, jakim cudem nie dostałam skierowania, skoro było pisane... (w myślach uśmiecham się do pytania i odpowiadam, że przecież go nie zjadłam i nie latam z jednego miejsca do drugiego dla sportu). Na głos zaś mówię, że nie mam pojęcia, jakim cudem, za to na bank go nie dostałam. Pani Moja Doktor uśmiecha się życzliwie i mówi, żebym z sekretariatu przyniosła historię choroby, którą wcześniej tam odniosłam, że może tam jest... Idę i co? I pusto w tym sekretariacie. Z 10 minut stoję pod drzwiami, aż wraca sekretarka. Mówię, że wracam po historię, bo to i to mi się przydarzyło. Dostaję swoją teczkę i wracam do gabinetu Pani Mojej Doktor. Przed drzwiami czeka na mnie pielęgniarka, która ma już wypisane skierowanie, tylko z teczki spisuje pesel mój (czyli co? nagle sobie przypomniała, że jednak nie było pisane to skierowanie?) W każdym razie wracam na USG. Czekam, bo ktoś tam w środku jest. Proszą mnie do środka. Pani doktor od USG pyta, co mi dolega. Więc mówię "ziarnica". Ona przytakuje i pyta, czy coś mi się w te węzły dzieje. Odpowiadam, że nie. Więc pyta, czy Pani Moja Doktor chciała kontrolnie. Wtedy ja przytakuję i posiłkuję się "chyba". Z lękiem spoglądam na monitor. Widzę ogromne węzły i serce mi wali... Słyszę, co dyktuje i nieco się uspokajam. W opisie stoi, patologicznie zmienione węzły, głównie w grupie IV, 18 mm po lewej i 12 mm po prawej. Pamiętam z wcześniejszych badań, że było 30 i 26 mm, więc odchodzę z uczuciem, że jest lepiej... Biegiem do Pani Mojej Doktor i nim zdążyłam zapukać, znów w drzwiach staje pielęgniarka. Podaję te wyniki, coby mi do karty włożyła. Sama wracam na chemię i sprawdzam papiery... Nic właściwie z tego nie rozumiem, bo pierwsze USG, jakie wykonano mi jeszcze w Szpitalu Chorób Płuc było opisane w sposób o wiele bardziej rozwinięty... W TK natomiast węzły opisywane były trzema wymiarami. Tak czy inaczej, w TK stoi, że właśnie największe zmiany w grupie IV i że tam konglomeraty o wielkości 30 mm x 18 mm x ileś tam (nie pamiętam) <- po lewej i 26 mm x ileś x ileś <- po prawej. I tu głupieję... Rozbiły się te konglomeraty na pojedyncze węzły? Zmalały? Jest lepiej czy nie jest lepiej? Oszaleję do następnej wizyty...
Poza tym wcześniej, na wizycie kwalifikacyjnej do chemii Pani Moja Doktor spojrzała na wyniki poniedziałkowej tomografii i zdziwiła się, że opis nie jest porównawczy. Powiedziałam, że proponowałam zostawienie wyników pierwszego badania, ale panie nie chciały. Więc mnie pielęgniarka uświadomiła, że widocznie myślały, że pierwszą miałam robioną u nich, a co za tym idzie, że będą miały te wyniki... No cóż... czasem lepiej nie myśleć, tylko sprawdzić ;) Tym sposobem zostawiłam płytę z pierwszym badaniem, Pani Moja Doktor spięła ją z wynikiem drugiego i odesłała do radiologa z prośbą o opis porównawczy. Przy czym sama sobie porównała co nieco i orzekła: na moje oko jest częściowa regresja. Powtórzyła to później jeszcze raz, dodając że oficjalnie to trzeba się oprzeć na opinii radiologa opisującego to drugie badanie, ale jej zdaniem jest jak jest.

Cóż, przed wejściem do gabinetu byłam tak zestresowana, że nie tylko trzęsły mi się ręce i było mi zimno, ale i miałam ochotę zapytać "regresja to znaczy dobrze?" Na szczęście się opanowałam i nie zrobiłam z siebie idiotki :D Rozum wrócił mi po kilkunastu minutach od opuszczenia gabinetu.
Po powrocie do domu trochę się podłamałam... Bo liczyłam, że... nie wiem w sumie na co liczyłam. Liczyłam chyba na remisję. Skoro tylko dwa wlewy mi zostały w przypadku czterech cykli, to powinnam być wyleczona. A jeśli regresja jest częściowa, to znaczy, że na czterech się nie skończy (tak mi się wydaje). Tak, wiem że nie powinnam się tym zadręczać, że powinnam z uśmiechem na twarzy wziąć tyle cykli, ile będzie koniecznych, ale... boję się, bo wiem, że nie mogą podać więcej niż osiem. Więc boję się, że nawet tych osiem nie podziała na tego diabelskiego chłoniaka. A do tego skutki uboczne dla serca, dla szpiku... Jakoś mi w głowie się utkało, że mniejsze miałabym na nie szanse, gdyby na czterech cyklach poprzestać... Eh. Przyjaciółka twierdzi, że potrzebny mi psycholog...
No dobrze, to z onkowieści chyba tyle.

Teraz sernik. Udał się. Wbrew moim lekkim obawom ciastka na spodzie wcale się nie palą, zaś kawałki ananasa polane czekoladowym sosem idealnie do niego pasują. Tak więc będę z tego przepisu korzystała.
Urodziny też się udały. Było bardzo sympatycznie i fajnie było na chwilę przestać myśleć o tym, że jestem chora.
Co do obiadu... Zrobiłam zapiekane naleśniki z mięsem mielonym i zapiekane naleśniki z parówkami, ketchupem i żółtym serem. Obydwie wersje smakowały i szybko zniknęły. Szwagier ubolewał nad tym, że takie dobre, bo podobnie jak mój Pan Mąż, objedli się okrutnie i cierpieli z tej okazji ;) Dzieci wybrały wersję z parówkami i zajadały aż miło...
Tak nam było fajnie, że pomyślałam, że można byłoby pomyśleć o imprezce imieninowej. Szwagra co prawda wtedy nie będzie, ale jak by tę imprezę przesunąć o tydzień czy dwa, to nic by się nie stało przecież, a można by fajnie spędzić czas...

Dumamy nad nowym lokatorem w naszym mieszkaniu. Mała Wu marzy o zwierzaku, więc Pan Mąż postanowił sprawić jej szynszylę. Ona już wcześniej o niej mówiła, nawet w zoologicznym sklepie głaskała, na rękach trzymała i chciała... Tak więc teraz Pan Mąż mój specjalne mieszkanie szynszyli sprawi, a następnie po zwierza pójdziemy. Szynszyla jest dobra o tyle, że gdy ktoś w domu - może biegać na wolności, gdy nikt - siedzi w "klatce". Nasza to nie będzie typowa klatka, tylko taka wypaśna willa ;) którą Pan Mąż podejrzał na necie. Nie będę opowiadać, jak będzie gotowa, to najwyżej pokażę fotkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz