Polub mnie

środa, 30 grudnia 2015

Szybki po-świąteczny ;)

Nie planuję długiego posta. Ale... ze mną wszak nigdy nie wiadomo, prawda?

Święta minęły nam pięknie i spokojnie. Mała Wu choinkę pięknie ubrała, czym wprawiła w osłupienie i mnie i wszystkich innych domowników. Wszystko się udało i świetnie smakowało. Ze wszystkim zdążyłam - no cud normalnie ;)

Zgodnie z planem, drugi dzień Świąt spędziliśmy u siostry mej i jej rodzinki. Było jak zwykle mnóstwo śmiechu, jeszcze więcej żartów i bardzo pozytywna atmosfera. Furby - prezent dla Małej Wu - okazał się strzałem w dziesiątkę. Tak. Był pisk radości. I emocjonująca, fantastyczna zabawa. A u siostry mej okazało się, że nie tylko ja oszalałam na punkcie tej zabawki. Odsyłaliśmy dzieci do drugiego pokoju i "wyrywaliśmy" sobie Furbiego z rąk. Babcia szwagra, która również gościła u nich tego dnia, śmiała się, pytając czy to zabawka dla dziecka, czy dla starych.
Tego dnia dopracowaliśmy szczegóły Sylwestra i Nowego Roku. Padło na nich. To znaczy ich mieszkanie będzie naszą sylwestrowo-noworoczną miejscówką. Zakupy podzieliliśmy sprawiedliwie. Ja i Pan Mąż jedzenie, siostra i jej Pan Jeszcze Nie Mąż - alko, napoje, słodycze, przekąski różnego typu. Ma być pizza własnej roboty, mają być fryty ze stripsami, zylion kilogramów popcornu, ciastka, ciasteczka i inne takie. Będzie pysznie.

W poniedziałek doczekałam się wykończenia naszego nowego salonu. Pan Mąż mój raczył wreszcie ulec moim namowom i błaganiom i przykleić sześć pasów tapety, do której zabierał się, jak gdyby miał wytapetować sześć tysięcy metrów kwadratowych. Jestem zadowolona. Efekt jest super. Jeszcze tylko antyramy ze zdjęciami Małej Wu i będzie już całkiem pięknie.

W poniedziałek również, zgodnie z planem zaliczyłam badania krwi przed wtorkową chemią. Poszło sprawnie. Na tyle, że pozwoliłam sobie na drzemkę w ciągu dnia, na którą to drzemkę namówiłam także i dziecię me. Tym sposobem nie usłyszałam dzwoniącej w kieszeni płaszcza komórki. Gdy spostrzegłam nieodebrane połączenie, okazało się, że to z Centrum Onkologii. Próbowałam oddzwonić, ale niestety, nikt nie odbierał. Wyszukałam numer na stronie i okazało się, że dzwoniono z gabinetu radioterapii. Początkowo zastanawiałam się, "z jakiej okazji", wszak póki co biorę tylko chemię, ale... po chwili przypomniałam sobie, że przecież na moim oddziale dziennym jest remont, w związku z czym Pani Moja Doktor przyjmuje to tu, to tam, tułając się po rozmaitych gabinetach. Zadzwoniłam do gabinetu, w którym przyjmuje wtedy, gdy nie przyjmuje na oddziale dziennym i dowiedziałam się, że niestety, Pani Mojej Doktor już nie ma, więc próżne moje próby połączenia się z numerem, z którego do mnie dzwoniono. Pierwotnie strasznie się zdenerwowałam, wyrzucając sobie, że nie przypilnowałam, by ten telefon usłyszeć. Uznałam bowiem, że wyniki pewnie złe są i Pani Moja Doktor dzwoniła, by mi wizytę przełożyć. Po jakimś czasie jednak dałam na wstrzymanie, uznając, że i tak już nic nie wskóram, więc szkoda moich nerwów.

We wtorek zerwałam siebie, Pana Męża i Małą Wu bladym świtem, wyszykowałam siebie i Małą Wu do wyjścia i ruszyliśmy do Centrum. Najpierw EKG i godzina czekania w kolejce (byłam tam, jak zwykle tuż po 7:00, w czasie gdy badania robione są od 8:00, jednak przybywając na 8:00 można być pewnym, że będzie się pięćdziesiątym w kolejce, a na to nie mogę sobie pozwolić). Następnie na luzie do gabinetu Pani Mojej Doktor. W końcu na bank mam złe wyniki, chemię mi odroczą, to nie ma się co spinać. Przekraczając próg Przychodni Onkologicznej, spojrzałam na zegarek. 8:15. Podeszłam do gabinetu pielęgniarek i zapytałam, gdzie dziś przyjmuje Pani Moja Doktor. "W 10" - usłyszałam, po czym "ale nie wiem, czy pani doktor jeszcze jest, czy już nie pojechała do domu. Proszę sprawdzić". Szczęka uderzyła mi o podłogę. Jak to do domu - myślę. Przecież jest 8:15. Do jakiego znowu domu? Zszokowana, a przy okazji prosząca Boga, by jednak nie pojechała jeszcze do domu, podeszłam pod 10. Tam czekała jeszcze jedna pani, która weszła. Ja po niej. Dowiedziałam się, że Pani Moja Doktor dziś bardzo się spieszy i dlatego tak na gwałt wszystko. I że dzwoniła, żeby poprosić, by pacjenci byli wcześniej, bo ona musi wcześniej skończyć.
Znaczy wyniki mam dobre? - zapytałam z niedowierzaniem. Chemia będzie? "Będzie :)"
No i była.W koszmarnych warunkach, bo w klitce udostępnionej oddziałowi dziennemu chemioterapii przez oddział ginekologii onkologicznej. Aż dziw brał, że tak ogromny szpital nie mógł zapewnić pacjentom i personelowi miejsca adekwatnego do potrzeb. Na bodaj 15 metrach kwadratowych znajdowało się od 17 do 20 pacjentów oraz 4 pielęgniarki. Uwijały się i starały, ale wiadomo, jak to jest w takich warunkach... Podpowiedziano nam, byśmy "uderzyli" do dyrektora, zaprosili go tam na dół i pokazali, w jakich warunkach musimy być leczeni i w jakich warunkach pracują pielęgniarki. Zajął się tym pan pacjent, który przez jakiś czas pracował jako dziennikarz. Nie wiem, z jakim skutkiem się zajął, bowiem dyrektor odpowiedzialny za onkologię zjawił się w pracy na 12:00, ja zaś krótko po 12:00 skończyłam swoją chemię i wychodziłam, gdy rozmowa pana dziennikarza z dyrektorem jeszcze trwała. Mam nadzieję, że udało mu się coś wskórać. Nie dla mnie, bo kolejna moja chemia już w wyremontowanym oddziale, ale dla tych pielęgniarek i dla pacjentów, którzy na długie chemie przychodzić będą w czasie remontu, to jest do 7 stycznia.

No. To tak w moim wydaniu wygląda niedługi post :D
Kończąc, dziękuję Wam za wszystkie odwiedziny, słowa wsparcia, życzenia i rady. Wszystkie chętnie przyjmuję, niemniej nie zamierzam zamieniać terapii szpitalnej na żadną inną. Mówię tu do Anonimowego. Za podpowiedzi dotyczące naturalnych wspomagaczy jak buraki itd. - bardzo dziękuję. Skonsultuję z Panią Moją Doktor to, czego nie wiem, czy mogę i jeśli mogę, chętnie wprowadzę do diety. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę doskonałej zabawy w Sylwestra oraz zdrowia, radości i wielu powodów do uśmiechu w nadchodzącym Nowym Roku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz