Mam nadzieję, że to wina jesieni, że minie mi i że nie będę do końca życia bała się tego wszystkiego...
W poniedziałek dostałam też skierowanie na TK. Miałam dzwonić z zapytaniem, kiedy wyznaczono mi termin. Zadzwoniłam we wtorek, ale okazało się, że to za wcześnie. Miła pani poinformowała mnie, że najwcześniej w czwartek. No więc odczekałam do czwartku i co? I pół dnia nie mogłam się tam dodzwonić. Nie powiem, frustrujące uczucie, bowiem bałam się, że jak się nie dodzwonię, to przegapię termin... będę bezskutecznie dzwonić powiedzmy do poniedziałku i dowiem się, że termin miałam na piątek... Ostatecznie udało mi się dodzwonić i tu znowu suprajs. Ciśnienie mi skoczyło, bowiem przemiła pani rejestratorka poinformowała mnie, że termin wyznaczono mi na 26 LISTOPADA na godzinę 15:00. Zdziwiona pytam: listopada? No tak - a co się pani tak dziwi? No dziwię się, bo pani doktor zapisała na skierowaniu, by badanie zostało opisane do 2 listopada, więc... "A, no to ja nie wiem. Proszę dzwonić bezpośrednio do gabinetu tomografii, upewnić się, bo to oni nam podają terminy i tak, jak podali, to ja podaję pani..."
Podziękowałam grzecznie, wkurzona jak nie wiem co i dumam... Dochodzę do wniosku, że szybciej załatwiłabym badanie "na mieście". Pierwszy TK miałam wykonany właśnie "na mieście", bo obydwa szpitalne były zepsute. I gdy lekarka wpisała na skierowaniu PILNE, a skierowanie było "onko", to się termin znalazł w ciągu 3 czy 4 dni... No nic - myślę. Zadzwonię, zapytam i jeśli faktycznie aż takie terminy mają, to poproszę lekarkę o przepisanie skierowania, cobym jednak szybciej to zrobiła. Dzwonię, wyjaśniam dlaczego ośmielam się zawracać głowę i z czym mam problem. Tłumaczę, że pani doktor prosił... że na 2 listopada jest potrzebny wynik, bla bla bla... Pani się dziwi: nie, nie, nie mamy aż tak długich terminów... jak nazwisko, jeszcze raz proszę... Podaję. Pani szuka, szuka, szuka, w końcu wraca i rzecze: pani badanie 26 PAŹDZIERNIKA o 15:00. Października? - pytam zdziwiona. No tak - słyszę w słuchawce. W poniedziałek najbliższy. Dowiaduję się jeszcze gdzie na ten tomograf mam się zgłosić (szpital dysponuje aż dwoma), dziękuję, przepraszam za kłopot i tłumaczę, że zostałam wprowadzona w błąd.
Oddycham z ulgą - zdążę. Następnie przychodzi refleksja... gdyby nie to, że widziałam, że lekarka napisała "proszę o opis najpóźniej do 2 listopada", gdyby nie to, że wiem, że "w mieście" można szybciej... przyjęłabym do wiadomości, że w tym kraju na wszystko się czeka i uznała, że miesiąc to miesiąc. Tym sposobem przegapiłabym sobie termin i zrobiła z siebie idiotkę na kolejnej chemii. Bo jak bym udowodniła, że roztargniona pani rejestratorka naprawdę powiedziała LISTOPAD?
Niby taka głupota, a długo po tym stres mnie trzymał.
Byłam pod wrażeniem. Oczywiście mój pierwotny plan zakładał kupienie trzech, ale dziecko mi zaimponowało i to bardzo. Dalej było już tylko lepiej. Pytam, jakich kwiatków mam szukać. Róż może? - pytam zaczepnie. Nieeeee, róże to każdy może kupić. Ode mnie musi być coś... coś ode mnie. :D Stanęło na słonecznikach. I jak się okazało był to doskonały pomysł, wszak pani Madzia - ulubiona pani mojego dziecka - słoneczniki lubi najbardziej na świecie. Gdy w kwiaciarni pytałam, czy może jednak inne kwiatki, Mała Wu na cały głos orzekła: nie! MOJA pani Madzia na pewno najbardziej lubi słoneczniki.
Rano zaniosła dwa, popołudniu przyniosłam jej trzeci dla
pani Madzi, która miała drugą zmianę. I przyznaję, że kiedy moje dziecko szło dumnie przez salę pośród dziecięcych achhhhhh, o jaaaaaa, po czym naprawdę pięknie składało życzenia - serce waliło mi jak oszalałe. Z dumy, ze wzruszenia, z radości, że niby mała, niby zwariowana, a jednak potrafi się zachować. Z tego wszystkiego musiałam później przycupnąć na ławce, bo mi się zakręciło w głowie od tego kołatania.
Dzieci wzdychały, bo Mała Wu naprawdę ciekawie z takim słonecznikiem wielkim wyglądała, ale i nie ma w przedszkolu zwyczaju obdarowywania pań z okazji Dnia Nauczyciela. W jej grupie tylko ona i dwoje innych dzieci przyniosło kwiaty. Smutne, bo ja na przykład jestem paniom bardzo wdzięczna za to, co robią dla mojego dziecka. I tak, wiem, że to ich praca, że im za to płacą, ale doceniam trud i poświęcenie, dlatego uważam, że taki symboliczny gest jest nie tylko wyrazem uznania, ale i nauką dla tego dziecka. No ale wiadomo, każdy rodzic po swojemu rozumuje. Nie wnikam, nie oceniam. Widać było, że panie były szczęśliwe i że to nie było na pokaz, tylko autentycznie sprawiła im radość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz