Polub mnie

czwartek, 31 października 2013

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

/zdjęcie jest własnością TRND i stamtąd zostało pożyczone/

Wczorajszego wieczora otrzymałam maila z informacją, że zakwalifikowałam się do projektu TRND, w którym testować będę nową szczoteczkę Oral-B Professional Care 500. Muszę przyznać, że niemal podskoczyłam na fotelu. Owszem, świadomie zgłosiłam się, ale nie sądziłam, że zaraz po rejestracji zostanę testerką. Paczka ma do mnie dotrzeć dziś lub 4 listopada. Gdyby dziś, miałabym testowy prezent urodzinowy. W zasadzie... Mogłabym uznać go za prezent niezależnie od tego, kiedy do mnie dotrze. Czytałam na blogu trnd, że niektórzy testerzy już otrzymali swoje pakiety. Normalnie przeżywam, jak mrówka okres;) I cieszę się bardzo, bo szczoteczka "zapowiada się" fantastycznie. Co lepsze, dzięki 8 dodatkowym końcówkom, przetestują ją moje siostry, Pan Mąż i pewnie Wiedźma. Koleżanki również. Ale będziemy mieli ubaw. Wczoraj, kiedy odebrałam maila, gościł u mnie tato. Wypytał co za projekt, po co, dlaczego i co będę testowała, po czym rzecze: a ja też będę mógł? No ba! Jak będzie grzeczny, jemu też pozwolę wypróbować.
Jestem niezmiernie ciekawa, jakie będą efekty, odczucia i jak się szczoteczka sprawdzi. Przyznam, że nie miałam do tej pory okazji wypróbować elektrycznej szczoteczki. I bałam się zainwestować w coś, co okaże się przeciętnością. Nie lubię wydatków, które zbierają kurz. Chętnie wydaję większe kwoty, ale... tylko wtedy gdy mam pewność, że warto. Kiedy ktoś mi poleci, kiedy mogę sobie... wypróbować. Możliwość testowania więc, to opcja idealna dla mnie.
A zatem czekam. I przebieram nogami z radości.


Czekając zaś... świętuję swoje urodziny. Dziś. Tak, tak... 31 października rodzą się Wiedźmy. Od rana telefon się urywa, fb zasypany, Moje Ulubione Forum również. Słodko mi. Nawet Google poczęstował mnie pysznościami, których bym może nie zauważyła, gdyby nie to, że znajoma pochwaliła go za dzisiejszą animację. Poszłam zaciekawiona sprawdzić i zastałam...
/najlepiej będzie kliknąć w zdjęcie/

Kiedy zaś na słodką grafikę najechałam kursorem, wskoczyły życzenia. GG również, poczęstowało mnie tortem przy awatarze. Miód!
Nie wiem jeszcze co zrobią dziś zleceniodawcy, to znaczy czy zaczynają urlop już dziś, czy też nie zaczynają go w ogóle, ale... zamierzam się delektować tym dniem, podjadać słodycze, których całe tony przyniósł dziś Pan Mąż i... i chłonąć.

środa, 30 października 2013

Na Mikołaja czekam!


Tak! Ja czekam. Głównie ja. To znaczy... Wiedźma też czeka, ale ja... ja miałam okazję przetestować jej prezent i muszę przyznać, że oszalałam.
Wiedźma prosiła o wózek dla lalek... Tak dokładnie, to ona prosiła o wózek dla Pluszka, misia swego ukochanego. Wybierałyśmy, oglądałyśmy i w końcu stanęło na tym, że wózek będzie wielofunkcyjny. Zadbałam o to, żeby wybierała już tylko z tych, które są adekwatne do wzrostu jej obecnego i tego, że rosnąć będzie. No więc... Dylemat był. Bo i ja i Pan Mąż nie mogliśmy się zdecydować, w końcu nawet Wiedźma nie wiedziała, który chce i przerzucając wzrok z jednego zdjęcia na drugie wskazywała: ten, to znaczy ten, yyy nie, ten, znaczy nie, tamten.
W końcu udało się ustalić który. Powstał list. Następnie trafił na okno, a rano była wieeeeeeeelka radość, że Mikołaj list zabrał. Ach, jak się cieszyła bardzo.
Teraz czeka.
Ja zaś... ja zaś cieszyłam się, kiedy przyszła paczka. Nie mogłam wprost doczekać się momentu, w którym pójdzie spać (Wiedźma, nie paczka), cobym go mogła dokładnie obejrzeć. Uh... rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Idealna jakość, precyzja, staranność, superzwrotny, wyważony, stabilny iiiiiiii... kiedy rączkę wygnie się maksymalnie do góry, jest tak wysoko, że opuszkami palców dotykam jej niemal się nie garbiąc. To zaś oznacza, że o ile przeżyje rajdy z Pluszkiem, posłuży dość długo.
Bajeczny jest.
Pan Mąż wytykał mi, że wybieram nie dla dziecka, a dla siebie, ale... Nie byłam mu dłużna, rzuciłam, że gdybyśmy mieli syna, on wybierał by dokładnie tak samo kolejkę :D
Nie wiem jeszcze, kim w tym roku będzie Mikołaj. Nie wiem, dokąd przyjdzie, ale wiem, że moje dziecko oszaleje z radości.
Początkowo Wiedźma chciała malinowy, ale... kiedy narysowała list, wózek był czerwony. Rysując go też mówiła, że czerwony. Zamówiłam malinowy, przyszedł czerwony. Ot, Mikołaj pstryknął palcami widocznie. Sprzedawca chciał wymienić, ale... Uznaliśmy, że "znak" trzeba szanować. I podziękowaliśmy za wymianę.
Przyznam bez bicia: sama chętnie jeździłabym tym wózkiem.
Ach! Jeszcze miesiąc z hakiem. Nie wiem, jak uda mi się wytrzymać tyyyyyyyyyyle czasu. Jedno jest pewne: Wiedźma będzie miała we mnie kompana do zabawy.

wtorek, 29 października 2013

Po-Lekarzowo

Byłyśmy wczoraj, wieczorem. Pani doktor była baaaaaaardzo zdziwiona, że Wiedźma aż tak wyrosła, ostatnio widziała ją na bilansie dwulatka, czyli ponad 1,5 roku temu.
Czego się dowiedziałam? A no tego, że w zasadzie nic jej nie jest, tylko ma biedna niefart, bo nie zdąży dobrze dojść do siebie po jakimś katarze i chwyta coś od kogoś, więc znów zaczyna smarkać, potem kaszleć, bo katar ścieka, potem się "zalecza", już jest prawie zdrowa i znów ją ktoś z glutem pocałuje.
Co jeszcze? Ma lekko zaróżowione uszy, co oznacza niewielki stan zapalny, ale to kwestia kataru, który nie ścieka. Lekarka uznała, że to się w żadnym wypadku na antybiotyk nie nadaje, dlatego celem leczenia jest udrożnienie nosa. Orzekła, że gdy nos będzie drożny, uszy wyleczą się same. Pomocniczo syrop p/zapalny, 3-4 razy na dobę nebulizacja zabłocką mgiełką solankową, która nawiasem mówiąc jest produktem genialnym i imponująco skutecznym oraz żel do nosa. Ma się wylizać w ciągu tygodnia. Po tygodniu kontrola, która gdyby nie te uszy, była by zbędna.
Odetchnęłam, choć muszę przyznać, że czułam, że jej nic poważnego nie jest. Rozumiem i przyjmuję do wiadomości, że nawet zapalenie płuc może przebiegać bezobjawowo, ale... nie sądzę, by było to powszechne, zwłaszcza przez 2 miesiące i zwłaszcza u dzieci. A Wiedźma nie wygląda na chorą.
Tak więc kuracja rozpoczęta. Mam nadzieję, że tym razem dojdzie do zupełnego zdrowia i nikt jej już glutów żadnych, charków i smarków nie sprzeda;)
Najważniejsze jest dla mnie, że ma zupełnie czyste gardło blade, różowe, zdrowe, całkowicie czyściutkie oskrzela i płuca, nie ma mowy o tym, by coś się w nich działo oraz o tym, by była to alergia. To głównie z tego powodu odetchnęłam, wszak udało mi się już usłyszeć tyle możliwych diagnoz, że głowa mała.

A zatem... Wiedźmę energia rozpiera, szaleje, bawi się, bryka, psoci, kombinuje... I tylko kaszle, ale mam nadzieję, że szybko jej to minie.

Mówiłam, że nie mogę doczekać się Mikołaja? Nie?!? To powiem, następnym razem;)

sobota, 26 października 2013

Się martwię...

Trochę. Ale jednak martwię. Wiedźmowy kaszel stał się jakiś taki... sama nie wiem... dziwny jakiś. Eh, sama już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Nie wygląda na chorą, utrzymuje, że nie jest chora, że nic zupełnie jej nie jest. Je normalnie, bawi się normalnie, psoci normalnie (a nawet bardziej), energia ją rozpiera. Nie wiem... znaczy inaczej - wiem, że ona jest wyjątkowa, ale żeby aż tak? Próbuję sobie wmówić, że tak nie wygląda chore dziecko i że to, co teraz się dzieje jest efektem (pozytywnym) nebulizacji, w wyniku której "puścił" jej katar z zatok, ścieka nocą, więc musi się go pozbyć odkasłując... Mam w głowie mętlik.
Zielone mówi, że mama wie, kiedy dziecku potrzebny jest lekarz, czuje, że dzieje się coś złego. Do tej pory zawsze się sprawdzało. Wiedziałam. A teraz... teraz sobie wytykam, że może jednak nie całkiem dobra mama ze mnie i jednak nie wiem, że coś się dzieje... że może bagatelizuję coś poważnego... Czuję się jak idiotka. Mam na jednej szalce kaszel i katar bezbarwny, na drugiej typowe zdrowe zachowania, zdrowy apetyt, zdrowy humor, brak gorączki, nawet stanu podgorączkowego brak i słowa Wiedźmy, że czuje się normalnie i że wszystko jest ok. Logika każe mi czekać, ale... ale szatańskie podszepty sieją zamęt w moje myśli. Eh!

A poza tym... Poza tym mój amulet zyskał nowy wygląd. Trzecia wersja mam nadzieję będzie ostateczną.
Jest całkiem inny. Podoba mi się i wygodnie się nosi.
A Pan Mąż mnie docenił i orzekł, że powinnam zacząć sprzedawać bransoletki, bo są świetne. Fiu fiuu, zwłaszcza, że on oporny jest jeśli chodzi o tego typu komplementy.

Co jeszcze? Duch i myśli wrócili. Nie jestem pewna, czy są szczęśliwi z tego powrotu, ale wrócili, więc zaczęłam zachowywać się normalnie i już nie siedzę pusta;)

To tak na szybko dziś.

wtorek, 22 października 2013

A więc to taaaaak!

Spojrzałam przez ramię... i nagle wszystko stało się jasne. Zatrzymałam wzrok, jak zaklęta, w jednej chwili uspokoił mi się oddech, powieki przestały mrugać, serce biło coraz wolniej i wolniej, ciszej i bez pośpiechu. Poczułam się tak beztrosko, tak cicho, tak... magicznie. Dokładnie tak, jak wtedy, dwadzieścia, a nawet dwadzieścia kilka lat temu. Wtedy nie spoglądałam przez ramię, ale... działało dokładnie tak samo. Magnetyzowało wzrok i zupełnie zmieniało zachowanie. Siedziałam (dziś) jak zwykle w swoim fotelu, tym samym, w którym pracuję i szepczę z zielonym o największych tajemnicach na świecie... a mój wzrok zamiast w laptop, wpatrzony był za okno. Nie jestem pewna, ile to trwało... Może pięć minut, może trzydzieści pięć. Kiedy dziecko śpi, a ja mam wolny wieczór, rzadko spoglądam na zegarek (zapewne dlatego nie mogę się wyspać, wszak czy pracuję, czy nie, łażę do łóżka nad ranem i wstaję zaraz po tym). Delektowałam się. Tym swoim spokojnym, opanowanym oddechem. Takim samym, jaki miałabym, gdyby mnie zahipnotyzowano. Rozkoszowałam się łagodnością i ciszą, która wlała się nagle w moje serce. Nie! Nie w serce, w całe wnętrze się wlała. Puste wnętrze, wszak i duch mój i myśli wciąż na zielonych pastwiskach (czy gdzieś tam), a zatem doznania o wiele intensywniejsze. Zapełnić taką przestrzeń - fiu fiuu.
Patrzyłam tak i nie widziałam pociapanej małymi rączkami szyby. I balonów, które zostały zawieszone nad oknem nie pamiętam kiedy, ale na tyle dawno, że zeszło z nich powietrze i wyglądają jak gumowe zwłoki. Na to, że Pan Mąż tłukł w klawiaturę też nie raczyłam zwrócić uwagi. Ocknęłam się, kiedy niemugające oczy wyschły i zaczęły piec okrutnie. Nie było zmiłuj, trzeba było wrócić do naszego świata. Czar prysł. Serce przyspieszyło, oddech również, oczy mrugały, jak wściekłe, nawet ślinę zaczęłam przełykać.
Co zobaczyłam? Księżyc piękny rzecz jasna. To on tak na mnie działa. Od zawsze. Odkąd pamiętam. Fascynuję się nim, zachwycam, delektuję reakcją na jego niezaprzeczalne na mnie oddziaływanie. Mówili kiedyś, że jestem księżycowe dziecko. Mówili, że lunatykuję. To było tak dawno temu, że nie pamiętam, więc pozostaje mi wierzyć w opowieści. Z lunatykowania na całe szczęście wyrosłam, ale... wciąż potrafi rzucić na mnie czar pan księżyc. Wciąż sprawia, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie, przestaje istnieć, przestaje zaprzątać mi głowę. Wciąż daje mi chwilę wytchnienia. Takie sam na sam z księżycem, który flirtuje ze mną dokładnie tak samo, jak ja z nim;)
Kiedy już przestałam mrugać namiętnie zdałam sobie sprawę, że to on właśnie wygnał mojego ducha i myśli.
Chciał mnie mieć tylko dla siebie i tylko mnie. Bez pytań, które nieustannie rodzą się w mojej głowie, bez podszeptów wewnętrznych, bez rozważań i reszty atrakcji, jakie myśli me niepoukładane i przekorne oraz duch nieokiełznany fundują mi w każdej minucie dnia i nocy. Odprawił więc, a potem... rzucił urok.
Zalotnik. Sprawia, że piszę i rzucam mu ukradkowe spojrzenia. Eh, co w nim jest takiego? Wiem, wiem... tajemnica i to coś, co pozwala spoglądać na niego subiektywnie i widzieć... zawsze coś innego.
W każdym razie, gdyby duch mój raczył nie wrócić, a myśli zbłądziły tak, że żaden GPS czy mapa nie będą dla nich ratunkiem, wiedzcie, że to wszystko jego wina. Zostanę pusta - przez księżyc.

poniedziałek, 21 października 2013

Taka jakaś...

rozbita po weekendzie jestem. Był wyjątkowy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mogłam pozwolić sobie na weekendowe czytanie (pomijam czas niedawny, kiedy to urlop miałam). Panu Mężowi sprezentowałam Powrót Wojowników Nocy, bo się nagle okazało, że chciał Dziewiątego Koszmaru, a wcześniejszą część przegapił. Tak więc sprezentowałam najpierw Powrót, a na Dziewiąty musi zaczekać. Sprezentowałam i ukradłam. Cóż - tak już mam, nie mogę się oprzeć, kiedy leży. Leżała, więc przygarnęłam, choć naprawdę, słowo daję, chciałam zaczekać aż on skończy. Zbyt jest zapracowany jest albo ja zbyt zachłanna. Uległam i nie oddam, dopóki nie skończę.
A zatem czytałam sobie, radośnie wtopiona w stertę poduszek niczym Królewna na ziarnku grochu. I tak mi było w tym łóżku, z tą książką dobrze...
Miałam w weekend problem tylko jeden, jakieś grypo-podobne-coś się do mnie przyssało i prawie o zawał przyprawiło. Zaczęło się na długo przed weekendem, zawroty głowy, które prawie uderzyły mną o futrynę, bóle koszmarne, problemy z widzeniem. Wstępnie myślałam, że ot, zwyczajnie przepracowana jestem, poszłam spać, ale kiedy okazało się, że mimo snu nie minęło... Co tu dużo gadać, trzęsłam portkami jak małolata przed szczurem. Stresowałam się tym bardziej, że sama z Wiedźmą w domu, więc gdyby tak mi się coś stało... No. Ale się nie stało na szczęście. Po 3 chyba dniach byłam gotowa uwierzyć w guz i biec czym prędzej do jakiegoś lekarza. Na szczęście następnego dnia poczułam się lepiej, zawroty ustąpiły, głowa zelżała, nos mi się przytkał. Dziś jest już całkiem w porządku, pomijając katar. Ale czymże jest katar w porównaniu z zawrotami, które sprawiały, że nie byłam w stanie przeczytać czegoś, co chwilę wcześniej sama napisałam. Na całe szczęście problem miałam wyłącznie z czytaniem, pisanie szło ok (choć szczerze powiem, nie pamiętam dziś, co ja wtedy dokładnie napisałam). W każdym razie klient klepnął, nawet pochwalił, więc ufff.

Co mi jest? Właściwie nic. Mam się całkiem nieźle, mimo ilości snu, która nie porywa, nie cierpię jakoś bardzo na "spaćmisięchce", wczorajsza inhalacja wieczorna sprawiła, że i katar mniej mnie męczy, głowa boli, ale znośnie... A jednak coś mi jest. Może leniwy weekend posłał moje witalne siły na zieloną łąkę? Może mózg postanowił zrobić sobie przerwę? Sama nie wiem. Najchętniej usiadłabym bez sensu i gapiła się przez okno... albo w sufit... albo... na moją ulubioną śliwkową ścianę. Przydałoby mi się jednak ogarnąć, wszak popołudniu trzeba będzie wrócić do świata ludzi pracujących, ale... póki co jeszcze się lenię.
No dobra, może nie do końca, dziś rano przecież odbyłam ważną podróż do urzędu. Wszystko załatwiłam raz dwa, mam z głowy.

Dobrze, że właściwie nie muszę gotować obiadu, bo jakimś cudem został wczorajszy. Gdybym musiała... nie
wiem, co by mi w takim stanie z tego wyszło. Cudem się zrobił obiad dla Wiedźmy, ale porcja dla 3,5-latki to dla mnie żadne wyzwanie;) jestem w stanie zrobić nawet mając myśli gdzieś zbłąkane.
Swoją drogą, ciekawe, kiedy wrócą i, co ważniejsze, czy zdążą na czas.
Nie lubię się tak czuć, ale... Widać nawet moje myśli potrzebują czasem ode mnie odpocząć, więc na manowce jakieś spokojne uciekają przede mną i delektują się wolnością. Uff, znaczy nie jestem doskonała:)

środa, 16 października 2013

Natury wychwalać nie będę!

Nie, nie, nie mówię, że zła z niej kobieta - powiem więcej, uważam, że całkiem dobra, krystalicznie czysta woda, świeże, niepryskane jabłka, pachnące pomidory, cudowne góry, zachwycające morza... ale...
Ale szlag mnie trafia i krew zalewa, kiedy się ją gloryfikuje, jednocześnie demonizując to, co mniej naturalne lub całkiem nie-naturalne.
Rzygam wręcz cudownością naturalnych porodów i tyrad na temat tego, że matki, co na świat dziecko raczyły wydać w inny sposób mniej warte, mniej matki, wybrakowane, ułomne i w ogóle na nie. Para bucha mi z uszu gdy słyszę lub czytam "nie rozpaczasz z powodu cc? głupiaś! bo cię ominęło metafizyczne doznanie". No jasne!
Żal mi mam, którym obrywa się za to, że nie urodziły naturalnie i nie rwą z tego powodu włosów z głowy. Żal mi tych, na których psy się wiesza, bo nie karmią - no jak mogą?!? Wszak kobieta po to cycki ma, żeby karmiła, nie?
Teraz ja - matka wyrodna. Nie urodziłam naturalnie i nie rozpaczałam z tego powodu. Nie karmiłam piersią, moje
dziecko ssało lateks, o fuj, wyrośnie na pozbawionego uczuć zwyrodnialca, bo nie miało jedynego słusznego kontaktu z rodzicielką. Dramat!
Ja, mam w głębokim poważaniu to, co o mnie myślą i mówią, więc mnie zupełnie nie rusza, że wyrodna, że nie-matka, że nie kocham i gorsza. Wisi mi. Szczerze. Ale... jako że na co dzień obserwuję obrzucające się łajnem forumowe mamy, przekrzykujące się, która ma rację i która bardziej mamą jest i w większych bólach metafizycznego cudu doświadczała, która porodowy orgazm przeżyła, a która jeszcze coś, ubolewam. Nad tymi, które mniej odporne są i które biorą do siebie, po czym dołują się i popadają w czarną rozpacz, bo oto jakaś jedna z druga genialna raczyła wyrazić własne zdanie i ogłosić, że jedynym słusznym ono.
Nauczona zostałam tolerancji. Nie muszę zgadzać się z towarzystwem, nie muszę być taka, jak ono, by się w nim dobrze czuć. Szanuję święte prawo wyboru i wymagam takiego dla siebie. Dobrze wiem, że jedni kochają marchewkę, inni trzęsą się na samą myśl o niej i to jest w ludziach piękne. Nie rozumiem więc dlaczego kobiety kobietom odbierają prawo do tego, by sobie mogły rodzić tak, jak sugerują wskazania lekarskie, a nawet tak, jak same chcą. Bo tak po prawdzie: co komu do mojego brzucha? Co kogo obchodzą moje cycki, mój portfel i dziecko moje?
Czytam: achh, natura tak chciała, znaczy droga naturalna jest jedyną słuszną drogą wydania dziecka na świat.
Uh, myślę: znaczy... nie używasz prostownicy lub lokówki, nie depilujesz nóg, nie farbujesz włosów i nie nosisz kolorowych soczewek, makijażu też nie robisz i worów pod oczami nie korygujesz - tak? W końcu natura chciała, żebyś była właśnie taka, nie?
Odpowiadam. Ale jak grochem o ścianę, bo jak można? Że to niby durne porównanie. No czy ja wiem?
A gdyby taka jedna z drugą fanka porodowego orgazmu urodziła się z krótszą nogą? Nie zoperowałaby mając możliwość? radośnie kuśtykałaby sobie ulicami wychwalając naturę, która wie co robi i jak ma wyglądać ludzkie życie?
Do licha! Poród naturalny stanowił dla mnie zagrożenie całkowitym paraliżem - to opinia kilku niezwiązanych ze sobą ortopedów - wskazali więc cc. Dziś wiem, że gdyby mnie pytano, bez namysłu wybrałabym taki poród, bo... bo mi odpowiada. Nie, nie jestem infantylną małolatą, dobrze wiem, że to zabieg, że wiąże się z ryzykiem, ale... czy nie z okazji ryzyka podpisałam kilogram deklaracji i papierków, w których oświadczałam, że wiem o nich i liczę się z nimi? Ba! Czy poród sn nie wiąże się z ryzykiem? A wizyta u stomatologa i podanie znieczulenia? A spacer przy ruchliwej ulicy? A robienie obiadu? No błagam! Ktoś słusznie zauważy, że jednak mniejsze i większe ryzyko jest, ale... czy to, że sn jest obarczone mniejszym ryzykiem oznacza, że jestem bezpieczna? No nie, bo bezpieczne jest ryzyko zerowe. Się nie da.
Nie uważam, że cc to zbrodnia przeciwko kobiecie i jej ciału (co próbowano mi niejednokrotnie wmówić, nawet w szpitalu, w którym rodziłam). Nie traktuję go jako najgorszego zła na tym świecie. Widzę w nim szanse. Olbrzymie. Szanse na zdrowe niemowlę i zdrową mamę. Na niemowlę w ogóle - żywe. Znam amerykańskie statystyki mówiące, że w dzisiejszych czasach cc obarczone jest ryzykiem porównywalnym do tego, z jakim wiąże się sn, a więc jest niemal zupełnie bezpieczne... Znam i wiem, że tu często się je podważa i uznaje za propagandę. Nie sugeruję się nimi, ale i nie pomijam. Ot, po prostu przeżyłam, żyję, mam zdrowe dziecko i nie jestem sparaliżowana - mam być za co wdzięczna cc.
Punkt drugi mojej wyrodności - karmienie. 10 miesięcy spędziłam z laktatorem, dziecko piło naturale mleko przez silikon, bo inaczej się nie dało. Przyznam, chciałam się poddać na starcie. Czułam się idiotycznie, bo poporodowe hormony zrobiły mi z mózgu sieczkę. Czułam się jak jeden wielki bezsens, a nie mama, bo w końcu po to mam cycki (do tego niemałe), nie? Dobrze, że jednak szybko udało mi się uporać z myśleniem, a za tym poszła laktatorowa możliwość. Nie żałuję. Ale... nie uważam, że mm to zbrodnia, krzywda itd. Znam większe dziecięce dramaty niż to, że ssało silikon czy piło mieszankę proszku z wodą zamiast mamusiowego mleka.
Słyszałam i czytałam tyle najróżniejszych bzdur i teorii, że można by osiwieć biorąc do siebie - zdaję sobie
sprawę z tego, że kobiety w połogu nie myślą zupełnie trzeźwo i racjonalnie, więc łatwo je takim czymś zabić. Nie dotykają mnie takie teksty, ale wiem, ile krzywdy mogą wyrządzić. Słyszałam, że dziecko, które zna wyłącznie lateks jest wybrakowane, że nie czuje więzi z matką i nie czuje się kochane. No jasne, bo więź to wyłącznie kwestia sutków. Że kobieta, która nie urodziła sn jest gorsza, bo nie nawiązała więzi z dzieckiem, więc mniej je będzie kochać i słabiej o nie dbać - no cud teoria wręcz! Że nie można pozwolić kobiecie wybierać, bo działałaby wbrew naturze, a więc wbrew sobie, a co za tym idzie, straciłaby wiele ze swej kobiecości. Oczywiście, moja kobiecość zależy od tego, którędy wyszło na świat moje dziecko. Zbrodniara ze mnie, okaleczyłam siebie, okaleczyłam dziecko, ugodziłam w tę wszechwiedzącą i zawsze słuszną naturę, bleh! Można się mnie brzydzić, bo jak ja śmiałam? Teraz z pewnością mniej to dziecko kocham, a za jakiś czas zrobię z niego kopciuszka.

Ludzie litości! Bądźcie konsekwentni i albo nie poprawiajcie natury, albo nie głoście, że bezwarunkowo trzeba się na nią zdać, a kto tego nie robi, jest be.
Nie widzę, by Wiedźmie Małej czegoś brakowało. Uh, może jej jednak nie zrobili wielkiej krzywdy tym, że przeszkodzili w słodkim śnie wyjmując z ciemnego brzucha na światło dzienne.

P.S. Eh, korciło mnie, żeby zacytować co ciekawsze kwiatki, ale... uznałam, że daruję sobie dziś.

niedziela, 6 października 2013

Będzie krwawo!

Krew zwykła kojarzyć się przede wszystkim z jakimś mniejszym lub większym dramatem. Z rozbitym kolanem, głową, którą trzeba szyć, chorobą, wypadkiem, zbrodnią itp. Krwi nie oglądamy na co dzień, dlatego kiedy można ją zobaczyć lub mówi się o niej - niejednokrotnie wstrzymuje się oddech. Ja mam inaczej. Krew to dla mnie przede wszystkim nadzieja. Nadzieja na życie.
Wiele lat temu zakochałam się w człowieku, który oddawał krew regularnie. Zapytany "dlaczego" odpowiadał: no jak to? Dlatego, że mogę komuś uratować życie. Miałam ja wtedy lat 17 więc... nikt by ode mnie krwi nie przyjął. Czekałam, jak na zbawienie, na swoje 18 urodziny i gdy tylko dopełniłam wszelkich formalności pozwalających udowodnić swoje personalia i wiek, dumnym, prężnym krokiem pomaszerowałam do RCKiK. Swojego pierwszego razu nigdy nie zapomnę. Igły mi niestraszne, więc nie bałam się, zaznajomiona z restrykcyjnymi procedurami sanitarno-higienicznymi wiedziałam, że mojemu zdrowiu ani życiu nic nie zagraża. Wiedziałam też, że zanim oddam magiczne 450 ml krwi, zostanę zbadana pod kątem chorób mogących zaszkodzić potencjalnemu biorcy oraz, co dla niektórych najważniejsze, sprawdzone zostaną parametry wskazujące na mój stan zdrowia po to, by mieć 100% pewności, że oddanie krwi nie pogorszy mojego zdrowia, a organizm szybko uzupełni stratę. To był piękny dzień. Jak nigdy wcześniej, miałam świadomość, że robię coś dobrego, coś słusznego i wielkiego, choć pozornie błahego.
Dziś mam na lewym zgięciu łokciowym bliznę od wkłuć. Żyły mam oporne i pochowane, więc w prawą mało kto chce się wkłuwać. Kłucie w bliznę daje pewność, że trafi się w żyłę. Lubię tę bliznę. Spoglądam na nią i uśmiecham się. To taki mój dowód. Dowód i powód do radości. Ktoś żyje dzięki mnie. Może nawet kilkoro ktosiów. To świadomość nie do opisania. Oddałam mu cząstkę siebie, lek, którego żadne laboratorium farmaceutyczne nie jest w stanie wyprodukować, płyn, którego mimo całego postępu techniki, wiedzy, medycyny, nie da się zastąpić. Ktoś żyje. Ach!
Jakiś czas później człowiek, w którym się zakochałam dawno temu dostał telefon z Centrum. Przemiła pani poinformowała go, że może zostać dawcą szpiku. Opowiedziała co i jak, zaprosiła na spotkanie i dała czas do namysłu. Nie myślał długo. Zgodził się. Oddał próbki. I czeka. Minęło kilka lat, jak dotąd jego genetyczny bliźniak nie potrzebował pomocy. Może to i lepiej - dla tego bliźniaka oczywiście.

Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego ja wtedy nie oddałam materiału do badań. To jednak w tej chwili mało ważne. Całkiem niedawno przeczytałam u Xezbeth (można wygooglać;) lub przejść się na haque.pl) i przypomniałam sobie o tym, że przecież chcę. I mogę w końcu. I zrobię to. Zgłoszę się i ja. W Bazie Dawców Komórek Macierzystych Polska przy Fundacji DKMS. Gdy wszelkie przemyślenia i  wewnętrzne wątpliwości dawno już zostały rozwiane, rejestracja jest banalnie prosta. Z pomocą przychodzi strona DKMS, tam również znaleźć można odpowiedzi na szereg rodzących się podczas przemyśleń pytań. Myślę, że każdy, kto świadomie podjął decyzję o tym, że chciałby podzielić się życiem z innymi, kto czuje się na siłach  odpowiedzialnie podchodzi do tematu, a tylko potrzebuje odpowiedzi na pytania czysto "techniczne", znajdzie tam wszystko, co będzie mu potrzebne. Potem już tylko oczekiwanie na przesyłkę. Banalnie prosty wymaz i gotowe.

Gdzie jestem? Oczekuję na pałeczki do pobrania wymazu. Mam nadzieję, że mój genetyczny bliźniak nigdy nie będzie potrzebował mojego szpiku czy komórek macierzystych, że nie będzie rozpaczliwie walczył o życie, ale gdyby - zrobię, co w mojej mocy, by mu pomóc. By wygrał tę walkę. Mam również nadzieję, że jeśli ja zachoruję, znajdzie się ktoś, kto podaruje mi życie.

środa, 2 października 2013

O wyjątkowej pogawędce, o urlopie i o zakupach do domu...

Wzięłam urlop i zastanawiam się, czy ja aby przypadkiem nie jestem pracoholiczką;)
Ale poważnie. Wzięłam urlop do niedzieli, znaczy wracam do pracy w poniedziałek, a do tego czasu... będę chwytać powietrze pełną piersią, wysypiać się (na tyle, na ile może wyspać się mama kreatywnej trzyipółlatki) i... Sama nie wiem, co ja zrobię z tym wolnym czasem.
O czym chciałam?
O panu Mastertonie oczywiście. Przeczytałam wywiad, który podlinkowano na moim ulubionym blogu;) i się zainspirowałam. Poszłam szukać profilu Pana Mistrza i znalazłam oczywiście. Ręka mi zadrżała, bo jak to tak, jak to taka zwykła ja do Pana Mistrza i żeby do "znajomych", no może się nie godzi? Drżała dłuższą chwilę, ale w końcu uznałam, że raz kozie śmierć i jeśli tego nie zrobię, będę żałowała. Zrobiłam więc. A następnego dnia zapukało mi na maila powiadomienie. Poszłam i spostrzegłam, że Pan Mistrz w istocie chętnie przyjmuje nowych znajomych. Zaskoczenie pojawiło się chwilę później, kiedy to zaświeciło się okno czatu. Pan Mistrz był łaskaw grzecznie i z właściwym sobie klimatem powitać mnie "na pokładzie". Uśmiechnęłam się do siebie i do tego powitania. Wtedy uznałam, że w takiej sytuacji nie godzi się pozostać obojętnym. Zebrałam się w sobie i kalecząc angielski tak, jak tylko ja kaleczyć potrafię, odpowiedziałam, przepraszając za wszelkie językowe błędy i przyznając, jakby to nie było oczywiste, że mój angielski jest "terrible" :D Pan Mąż śmiał się ze mnie snując teorię, że to automat, że coś tam, coś tam, ale miałam jego śmiechy w nosie. Okazało się, że Pan Mistrz ma bajeczne poczucie humoru. Odpowiedział, a potem ja, następnie on i znów ja... Tym sposobem "podjarałam się" świadomością, że było mi dane zamienić kilka zdań z Panem Mistrzem. Zyskałam świadomość, że nie tylko autentyczny jest w swoich wypowiedziach, tym, co mówi w wywiadach, ale także bardzo ludzki, tak niezwykle zwyczajny, taki na wyciągnięcie ręki. Niezwykle pozytywny człowiek z Pana Mistrza. Dziś wiem, że fascynacja, której nic nie zapowiadało stać się musiała. Po prostu musiałam tego doświadczyć i już. Niesamowita świadomość "rozmawiać z Panem Mistrzem" i jeszcze bardziej niesamowita wiedzieć, że dzięki "fejsbukowi" jest... tak blisko;)
No dobrze. To tyle o wyjątkowej pogawędce.

Chciałam jeszcze, jak to zwykle ja - pani chaosu - wspomnieć o tym, że w Wielkim Mym Mieście, Tesco
udostępniło zakupy on-line. Postanowiłam przetestować, bo prawdę mówiąc czekałam na tę opcję od jakiegoś już czasu. W poniedziałek zdaje się przyszedł mail, w którym informowano mnie, że oto jest, oto właśnie mogę, oto się stało i dowożą. Ucieszyłam się. Praca, jaką mam, jest cudowna z wielu powodów, ale też wymaga pewnych poświęceń. Samochód, którego jestem formalnie właścicielem, zajmowany jest przez Pana Męża, który jeździ nim do pracy i ciężko tyra na nasze utrzymanie, zachcianki i resztę fajnych rzeczy. Do tego Pan Mąż nie lubi jeździć na zakupy. Tesco mamy w zasadzie pod nosem, to ok 800 metrów w jedną stronę, bywamy tam często, niestety najczęściej piechotą. Sto tysięcy razy wracałam obładowana jak wielbłąd i bliska płaczu, kiedy mój chory kręgosłup obciążony torbami z zakupami chyba tylko siłą woli nie składał się jak kartonowa, harmonijkowa książeczka dla niemowląt. Sto tysięcy razy przeklinałam posiadanie samochodu i targanie zakupów piechotą... Pomijam już to, że czasem po prostu nie miałam jak wyjść, bo moja trzipółlatka akurat ucinała sobie poobiednią drzemkę, a kiedy nie ucinała, ja musiałam pracować... Pomijam to, że zwyczajnie wolę ze swoją trzyipółlatką iść na spacer, plac zabaw czy hulajnogę zamiast na spożywcze zakupy. Pomijam również, że czasem mi się zwyczajnie nie chce, bo wieje, leje, zimno czy coś. No więc słysząc, że mogę mieć pod nos, prosto do domu, przebierałam nogami z radości. Wczoraj wieczorem sporządziłam listę i złożyłam zamówienie. Panowie byli dziś. Na czas. Bardzo sympatyczni, bardzo pomocni. Wnieśli i chcieli nawet pomóc rozpakować. Kiedy powiedziałam, że nie ma potrzeby, że luz, że dam radę, pytali, gdzie mi te zakupy złożyć. Byłam pod wrażeniem. Załatwiliśmy kwestie formalne, zajęły pół minuty, dwa podpisy i zabawa z terminalem. Wychodząc upewnili się, że nie zmieniłam zdania i na pewno nie chcę, żeby pomogli mi bardziej, po czym życzyli miłego dnia. Poszli, a ja? Poszłam sprawdzić, jak wyglądają moje zakupy. I oto zdziwiłam się jeszcze bardziej. Lody, mrożone warzywa i pierogi na wszelki wypadek były maksymalnie zmrożone i ani odrobinę nie puściły. Dokładnie tak, jakby przed chwilą zostały wyjęte z zamrażarki. Mleko było zimne. Wędliny pachnące i świeżutkie. Pieczywo chrupiące. Dostałam dokładnie to, czego chciałam i tak, jak chciałam. Zakupy były posegregowane i zabezpieczone, żeby nic się nie uszkodziło, nic nie wylało itd. Byłam w szoku, bo w zasadzie zastanawiałam się, czy brak "nadzoru" konsumenta nie sprawi, że zakupy będą "byle jakie". Nie były. Były najwyższej jakości, najwyższej pyszności i pachniały obłędnie. Wiem jedno, od dziś nie będę sama chodziła po jedzenie. Uwielbiam zakupy, więc nie przestanę zjawiać się w Tesco, ale spożywcze ciężary pozwolę przywozić sobie wprost do kuchni.

Uf. To chyba wszystko, co mam na dziś do powiedzenia. Planuję krwawy post, ale... mam nadzieję, że nie pozostanie w sferze planów. Krwawy jest dla mnie ważny.


Zdjęcie Pana Mistrza pozwoliłam sobie pożyczyć z Wikipedii