Polub mnie

wtorek, 28 czerwca 2016

Nie umiem się ogarnąć...

All right reserved/lady_in_red
... w tej nowej - wyjazdowej rzeczywistości. Wróciliśmy do domu wczoraj wieczorem (pani J. orzekła, że z przyjemnością udostępni nam swoje mieszkanie na czas kolejnej chemii, na którą pojedziemy już 10 lipca), wszystko fajnie, ładnie, ale mieszkanie moje, mimo usilnych prób, wciąż wygląda jak po najeździe Hunów.
Plany były ambitne, wyszło z nich niewiele. I nie tylko w tym sęk, że szybko się męczę, a pogoda wcale nie działa na moją korzyść... Także w tym, że za dużo chyba tego wszystkiego na raz.
Pod naszą nieobecność, w mieszkaniu przebywa teściowa. Niby sprząta, pilnuje kwiatków, wietrzy... Przyprowadza też czasami swojego "prawdziwego wnuka" (tak, tak, nawet chora jej tego nie zapomnę), który to wnuk bawi się zabawkami Panny Wiedźmy (z czym nie mam problemów), niby po nim sprząta, a jednak gdy wracam, mam ochotę płakać.
Bo wszystko jest nie tak i nie tam, gdzie trzeba. Bo wciąż uskutecznia swoje jakieś chore wizje przerabiania mi mieszkania, bo dla niej "sprzątnąć" znaczy zdjąć z suszarki na balkonie i całą stertę walnąć mi na suszarkę w sypialni...
Nie umiem oswoić tego, że ciągle muszę czegoś szukać, a zamiast po chemii odpoczywać, zajmuję się odgruzowywaniem przemeblowanego mieszkania, posprzątanego rzekomo mieszkania.
Nie umiem, mam nadzieję - póki co - oswoić tego, że wracam i trzeba zakasać rękawy, bo zabawki rozwalone, pranie usypane w wielką górę, nic nie jest na swoim miejscu, a na dokładkę nasze walizki nierozpakowane...
I żeby nie było... Ja nie prosiłam nigdy o tę pomoc. Wręcz przeciwnie, wielokrotnie prosiłam o jej brak. Ale nie może być po mojemu, bo "ona też chce się przyczynić, chce pomóc". I fajnie, szkoda tylko, że nie umie zrozumieć, że to jej pomaganie to mi bardziej szkodzi, niż pomaga.

No, to na dzień dobry, a raczej dobry wieczór, ponarzekałam.
Z rzeczy ważnych, które udało mi się dziś odhaczyć na liście:
- arcyważny zastrzyk stymulujący szpik do działania, odebrany, opłacony, przyjęty wieczorem (dziś)
- antybiotyk "na wszelki wypadek" wykupiony, terapia rozpoczęta
- wynik BACC piersi, sporządzony na papierze - odebrany, opłacony (potrzebny Doktor Kasi oraz lekarzowi opisującemu w przyszłości badania PET, coby mieli czarno na białym, że to fibroadenoma świeci i wcale jej nie wymyśliłam)
- zmywarka, po jak się domyślam, niekontrolowanym użyciu przez teściową, umyta, oczyszczona, doprowadzona do porządku (teściowa utrzymuje, że nic z nią nie robiła, ja zaś dumam, jakim cudem sproszkowana tabletka znalazła się w takim razie w środku)
- dwie tury prania odhaczone, rozwieszone
- kuchnia z grubsza odgruzowana, przeukładana "po mojemu"
Ponadto zaliczyłam dziś z Panną Wiedźmą bardzo przyjemny spacer, połączony z zakupami (babskimi), wizytą w banku i lodami (dla niej). Pan Mąż przykręcił mi w końcu kierownicę przy rowerze tak, by znów wyglądał jak mój rower, a nie jakaś dziwnie powyginana kolarka oraz zainstalował obszerny kosz  na zakupy, który to kosz został mi sprezentowany przez szwagra i siostrę. Znów mogę wymiatać na rowerze. W związku z powyższym, planuję jutro krótką wycieczkę po kwiatki dla dziecka. Wieczorem zrobimy bukieciki dla pań, a już w czwartek, Panna Wiedźma (jak to mówi ostatnio) pożegna się z paniami i przedszkolem na dwa miesiące. Wierszyk opanowany, pięknie zinterpretowany, bardzo ładnie recytowany, będzie dobrze.

All right reserved/lady_in_red
Mieszane mam uczucia, bo przerasta mnie ogrom pracy, to całe sprzątanie, rozpakowywanie itd. Sytuację pogarsza świadomość, że to tylko na chwilę, że za "kilka dni" zacznę kolejną akcję "pakowanie" i wszystko będzie od nowa stało na głowie. Z jednej strony marzy mi się ktoś do pomocy, z drugiej zaś, myślę sobie, że wtedy to by mnie dopiero diabli brali... Nie mam więc pewnie za bardzo wyjścia, trzeba będzie zacisnąć zęby i... ogarnąć ten cyrk samemu.

Żeby nie było, że tylko marudzić dziś przyszłam, czuję się zadziwiająco dobrze. To znaczy chyba wysokie dawki sterydów popsuły mi coś z metabolizmem, bo 2-3 godziny po kolacji natrętnie burczy mi w brzuchu, zaś rano z głodu aż mdli i ściska, ale... ale ogólnie mam się nieźle. Stan skóry opłakany, igły z głowy wciąż wychodzą, poranek przywitałam koszmarnym skurczem łydki (ja do dziś prawie nie pamiętałam, co to skurcz)... Obiektywnie jednak myślę, że w skali 1-10 czuję się na solidne 7,5 więc zdecydowanie nieźle. Mam nadzieję, że dla odmiany mój rakowaty koleżka dogorywa i po kolejnej chemii zostanie po nim garstka proszku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz