Polub mnie

piątek, 10 czerwca 2016

Zbudzona...

All rights reserved/lady_in_red
(Zdjęcie pstryknięte już po zabiegu)
... Pannie Wiedźmie coś się stało i urządziła mi dziś pobudkę o 5:00. Jakimś cudem w ogóle nie jest śpiąca, więc... więc zajmuje się swoimi sprawami, a ja postanowiłam zająć się tym postem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Przede wszystkim chciałam wspomnieć, że "akcja separacja" zakończyła się sukcesem. Sam zabieg był bezbolesny, niemniej ogromnie nudny. W moim przypadku trwał równe 5 godzin i - ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - odbył się przez grube (szare) wenflony w rękach, a nie jak zakładano pierwotnie - przez wkłucie centralne. Doktor Kasia napomknęła, że była z tej okazji awantura, ale prawda jest taka, że pomysł nie był mój. Ja, zgodnie z ustaleniami, zjawiłam się (nawet przed czasem) pod Sekretariatem Ruchu Chorych i czekałam aż pracujące tam panie zaczną swój dzień. Czekającą mnie zastała tam jedna z pielęgniarek z "Separacji Komórek" i zwyczajnie mnie stamtąd porwała. No więc poszłam, skoro nalegała i twierdziła, że doktor wie i się zgadza. Inna pielęgniarka postanowiła zawalczyć i opłacało się. Znalazła dwie odpowiednie żyły i wkłuła się w nie po mistrzowsku. Następnie do wenflonów zostały dokręcone najróżniejsze rurki i "się zaczęło". Maszyna obok mnie pompowała moją krew i odwirowywała osocze (w którym komórki miały zostać zamrożone) oraz co 700 ml - 10 ml komórek macierzystych. Niefartem nie zdążyłam wyjąć z torby telefonu, jeszcze większym niefartem nie zapakowałam słuchawek, więc nawet poproszenie o wyjęcie przez pielęgniarkę, nie miało większego sensu. Siedziałam więc i skupiałam się na cyferkach, jakie wskazywała "maszyna wirująca". Od czasu do czasu zamieniłam kilka słów z sąsiadem z boku, ale z powodu niecichych dźwięków, jakie wydawały nasze maszyny (a było ich w sumie trzy), rozmowy były dość mocno uciążliwe.
All rights reserved/lady_in_red
Po 5 godzinach byłam pewna, że to koniec. Ale nie. To, że uzbierała się odpowiednia ilość ml materiału, nie oznacza, że jest w nim właściwa ilość komórek. Zatem 45 minut oczekiwania na "wyrok". W przypadku pobrania niewystarczającej ilości, zabieg byłby powtarzany następnego dnia. Czas przerwy wykorzystałam na wizytę na hematologii, gdzie odszukałam Doktor Kasię i zapytałam, co dalej, czyli kiedy następna chemia oraz co z lekami/zastrzykami. Resztę czasu spędziłam z Panem Mężem i karmiącą przyszpitalne gołębie Panną Wiedźmą. Krótko przed umówionym powrotem, udałam się na oddział. Usiadłam w korytarzu i czekałam. Niedługo. Wkrótce potem zjawił się doktor i rzekł: Pani Kasiu, jest pani wolna... przynajmniej od nas... i przynajmniej na razie. Komórek mamy potąd (tu wykonał oczywisty, wskazujący ponad głowę gest ręką). "Znaczy udało się?" - zapytałam z niedowierzaniem. "Nawet bardzo się udało" - odpowiedział z uśmiechem. Dodał, że do czasu przeszczepienia o moich losach i leczeniu decydować będzie Zespół Leczenia Chłoniaków, czyli Profesor z Krakowa, Doktor Kasia, ewentualnie lekarka, która decydowała, gdy Doktor Kasi nie było. Cóż... wybiegłam stamtąd uradowana, jakbym dostała nowe życie.
Tak, wiem że to jeszcze nie nowe życie, ale... to jakby 1/3 drogi. A to wiele.
W ramach powikłań po zabiegu (przewirowano i przefiltrowano mi łącznie 12360 ml krwi) doczekałam się wieczorem stanu podgorączkowego. Mniemam, że to w wyniku zabiegu, bo nic innego mi nie dolegało, temperatura nie urosła do stanu alarmowego i, co właściwie najważniejsze", spadła do normalnego poziomu po przespanej nocy.

All rights reserved/lady_in_red
Następnego dnia, czyli w czwartek, udaliśmy się rodzinnie do ZOO. Jak to nazwałam: "Akcja separacja" zakończona SUKCESEM - czyli bajka o tym, jak dla odreagowania wybraliśmy się do ZOO. Pan Mąż postanowił udać się tam piechotą, co oznaczało blisko 9 km przez las. Droga była koszmarna, serce waliło mi jak oszalałe i gdyby nie fakt, że obiecaliśmy Pannie Wiedźmie, to bym chyba rozpłakała się, usiadła na środku tego lasu i siedziała, dopóki jakiś dźwig nie zabrałby mnie stamtąd. Ale doczołgałam się. Z milionem przystanków na ławeczkach (których na szczęście było tam mnóstwo i co kawałek), ale jakoś mi się udało. Gdy tylko dotarliśmy, zakomunikowałam Panu Mężowi, że wracać musimy czymś, co ma koła, wszak inaczej wyciągnę kopyta.
Samo ZOO bajeczne, zwierzęta niesamowite, tylko... tylko ludzie rozczarowują i szokują. Zachowują się jak bydło, wrzeszczą, wydając dzikie dźwięki w pomieszczeniach, w których wielkimi literami prosi się o ciszę, wchodzą drzwiami z napisem "wyjście" i mają pretensje, że inni wychodzą, tamują ruch, stając z grupą dzieciaków centralnie w przejściu i mają w nosie, że inni chcieliby wejść lub wyjść. Oni chowają się przed deszczem, więc im wolno. Na koniec perełka. Stoimy przy bajecznie różowych flamingach, pani nauczycielka zagaduje dzieci: Wiktorko, spójrz, ma tylko jedną nogę, zrób zdjęcie i w domu pokażesz mamie, że widziałaś w ZOO PELIKANA z jedną nogą. Umarłam.
All rights reserved/lady_in_red
Po kilku fantastycznych godzinach w ZOO, ruszyliśmy w stronę domu miejską komunikacją. Po drodze zatrzymaliśmy się przy klasztorze, w którym pierwotnie mieliśmy nocować. Siostra przełożona - przemiła i przeżyczliwa kobieta. Ugościła nas, jak rodzinę królewską (mimo, że początkowo oponowaliśmy, nie chcąc robić kłopotu), porozmawialiśmy, dostaliśmy pamiątkowy album, a Panna Wiedźma reklamówkę prezentów. Ale prezenty mało ważne, samo spotkanie fascynujące i takie pozytywnie naładowane. Siostra nie tylko po królewsku nas gościła, ale i z taką serdecznością reagowała na wieści dotyczące mojego leczenia i rokowań, jakbyśmy byli jej najlepszymi przyjaciółmi od lat.
Dzień męczący, ale zdecydowanie zaliczany do udanych.
Na dziś... na dziś planujemy Kazimierz.

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red
All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red

All rights reserved/lady_in_red





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz