No to mam w środku dnia swoją noc, swój mrok umiłowany, swoją tajemniczą ciemność.
Doigrałam się, ale przy okazji miałam szansę bardzo pozytywnie się zaskoczyć. W wyniku nagłego pogorszenia stanu mojego chorego oka, trafiłam wczoraj na ostry dyżur i to, czego przyszło mi tam doświadczyć, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Z natury jestem osobą, która nie rości sobie od obcych specjalnego traktowania. Zależy mi wyłącznie na tym, by mnie w miarę możliwości szanowano. Nic więcej, żadnych taryf ulgowych, żadnego pieszczenia się, głaskania po głowie itd. Przyznam, że gdyby nie nagła sytuacja i stan, który przyprawiał mnie o dreszcze oraz, który przestraszył mnie porządnie, w życiu na żaden ostry dyżur bym się nie wybrała.Kiedy zobaczyłam, ilu ludzi czeka tam na okulistę (mimo, że rano dzwoniliśmy zapytać, czy lekarz mnie z takimi objawami przyjmie) miałam plan wyjścia stamtąd i przeczekania jakimś cudem do poniedziałku.
Ale od początku:
Czwartek był dniem bólu głowy, koszmarnego bólu, ale uznałam, że w ten sposób głowa ma daje mi do zrozumienia, że mój tryb życia jej się nie podoba, że za mało snu, za dużo pracy itd. Zignorowałam. W piątek zaczęto zwracać mi uwagę, że mam brzydkie oko, że czerwone, że jakieś takie... Uznałam, że od komputera, na nim w końcu pracuję. Popołudniu bolało już porządnie i prawdę mówiąc, nie wiem, co sobie myślałam, ale... też na coś zrzuciłam. Za radą czuwającego zielonego spojrzenia nabyłam krople ze świetlikiem i liczyłam, że minie. W sobotę nie mijało, ale pakowałam w siebie leki p/bólowe i uznałam, że jeśli nie minie, w poniedziałek udam się do okulisty. Nie miałam szans. Noc z soboty na niedzielę przyniosła ból tak silny, że nie dawałam rady stać na nogach, do tego pogorszenie widzenia, okrutny światłowstręt i zaciskanie się powieki, nad którym to zaciskaniem zupełnie nie miałam władzy. Oko się ewidentnie broniło (a ta obrona bolała jeszcze bardziej). Usiadłam i rozpłakałam się, jak dziecko.Bałam się. W końcu zapadła decyzja, że należy na ten ostry dyżur i kropka. Zadzwoniliśmy, zapytaliśmy i kazano nam przyjechać na 12:00 (kiedy dzwoniliśmy była najpierw 6:00, a później 8:00, bo o 6:00 kazano nam dzwonić później). Żartowałam, że gdybym miała nóż w oku, albo jakiś patyk do szaszłyków, a oni by mi kazali czekać do 12:00 to miałabym fajnie. Jechałam przestraszona i nastawiona negatywnie. Zdecydowanie nie chciałam tam być, ale z drugiej strony, zdecydowanie chciałam, żeby ból minął, żeby ktoś mi pomógł.
Zdziwiłam się już na wstępie.
Przede wszystkim eWUŚ, na izbie nie stałam godzinę, jak to bywało do tej pory, przemiła pani w ciągu 2 minut sprawdziła moje dane z dowodu, oddała mi go i podała kartkę z pieczątką szpitala, wczorajszą datą i informacją "eWUŚ potwierdzony". Wskazała gdzie w szpitalu oddział okulistyczny i gdzie mam zaczekać na lekarza. Byłam przed czasem, więc musiałam czekać. Okazało się, że ludzi tam co nie miara i wszyscy do okulisty, robiło się zamieszanie, bo część z nich czekała gdzie indziej, więc zapowiadało się na wojnę, kto pierwszy. Byłam bliska powrotu do domu, uznawszy, że nafaszeruję się lekami i zaczekam do poniedziałku, wtedy pójdę do okulisty, ale Pan Mąż zwrócił uwagę, że całkiem sprawnie idzie. Poszłam więc z duszą na ramieniu. Uznałam, że skoro taki tłum, to mnie lekarz pogoni, że z taką błahostką przychodzę. Gdy przyszła moja kolej, okazało się, że zarówno pielęgniarka, która tam pomagała i wypełniała ograniczone do minimum formalności [nie musiałam pilnować podbicia legitymacji, nie musiałam dyskutować, czy ubezpieczyciel właściwą pieczątkę przybił, ona nie wypełniała piętnastu kart, odpisała mój pesel, imię i nazwisko i po sprawie]. Pani doktor miła i słodka, jakby niczym innym nie marzyła, tylko o przyjmowaniu chmary pacjentów ostrego w niedzielne południe [spodziewałam się tam nastroju skazańca, który wolałby siedzieć w pokoju socjalnym i popijać kawusię]. No, w każdym razie po obejrzeniu mych oczu, po wydaniu przerażonego "o Boże" poleciła pielęgniarce podać mi to i tamto i coś jeszcze i orzekła, że to ostre zapalenie naczyniówki. Sama, bez proszenia, opowiedziała o możliwych powikłaniach w postaci zrostów i wyjaśniła, że wobec tego przepisuje środek porażający akomodację i rozszerzający źrenicę, regularne rozszerzanie zmniejszy ryzyko zrostu, bo zrost, to znaczne ograniczenie widzenia lub wręcz utrata wzroku w tym oku [w zależności w jakiej oko jest kondycji], następnie wyjaśniła po co i dlaczego przepisuje dwa kolejne leki: krople ze sterydami i maść z antybiotykiem [musiałam mieć wtedy megazdziwioną minę - żaden lekarz jeszcze nie tłumaczył mi się z tego, że przepisuje jakiś lek, bo coś...]. Orzekła, że mam iść do kontroli najpóźniej we wtorek, a żeby mnie panie z rejestracji nie przegnały do kolejki za miesiąc czy dwa, daje dokument uprawniający do wizyty bez oczekiwania w ramach "nagłego przypadku" [powiedziała też, że kontrola jest konieczna, bo lekarz musi zdecydować, czy leczenie skutkuje, czy też należy leczyć to oko szpitalnie]. Poleciła, żebym udała się na oddział, pielęgniarka tam zadzwoniła, coby mi inne przemiłe panie zaaplikowały pierwszą dawkę antybiotyku. Wszystko było tak słodko i miło, że przez chwilę miałam wrażenie, że ja rzeczywiście opuściłam ten dyżur, jak chciałam i aktualnie śnię.
Oczywiście wiem, że to nie zasługa zmiany procedur formalnych, tylko ludzi, ale całość mnie zachwyciła. Kiedyś, przy okazji innej akcji lekarze wnosili, że chcą leczyć, a nie wypisywać papierki, może mają do tego leczenia więcej zapału, skoro się im papierologię odebrało. Jestem pod ogromnym wrażeniem zarówno ludzi (lekarki, pielęgniarek), jak i ich podejścia do pacjenta.
A więc siedzę sama - to znaczy niezupełnie, z Małą Wiedźmą siedzę, ale mówię o dorosłych... Siedzę i z jednej strony zachwycam się, a z drugiej fatalnie mi i nie jest to wina fizycznego samopoczucia spowodowanego chorym okiem. Mam oku zapewnić półmrok. Więc zapewniam. Zatapiam się w tym półmroku i pozwalam myślom toczyć się, jak chcą. Ale one nie chcą się toczyć. One namolne i nachalne, więc pchają się, kłębią, łokciami przepychają, chcą bym wyciągnęła wnioski. Niech sobie będą, nie mam dziś siły z nimi walczyć, a może nie dopuszczam do świadomości tego, o czym "mówią"? Może nie karcę ich, bo wiem, że mają rację, ale nie umiem im jej przyznać, bo to by oznaczało...
Jedno jest pewne, choroba, problemy i inne trudne sytuacje weryfikują ludzi, weryfikują przyjaźnie, właściwie - wszystko weryfikują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz