Polub mnie

wtorek, 23 lutego 2016

Prezent zapakowany, przekąski nabyte...

... ciastka też już kupione i schowane przed największym łasuchem tego domu, jakim jest Pan Mąż mój... To zaś oznacza, że urodziny Małej Wu, zwanej też ostatnimi czasy Panną Wiedźmą, zbliżają się wielkimi krokami. Impreza już w niedzielę. W tym roku świętujemy po raz pierwszy dokładnie tego dnia, w którym się urodziła. W tym roku jej urodziny wypadają dokładnie tego dnia tygodnia, w którym się urodziła... Niedzielne dziecko. Pamiętam, jak mówiłam "Boże, tylko nie w niedzielę", a po kilkunastu godzinach "Boże, nie wytrzymam już ani minuty dłużej, więc tnijcie, do poniedziałku nie przeżyję"...

W planach są balony napełnione helem i mnóstwo zwykłych balonów, mniej lub bardziej różowy tort z Pinkie Pie (ulubionym kucykiem Panny Wiedźmy), dwa ciasta i zylion kilogramów ciasteczek (ciasteczka kupiłam, ciasta zrobię sama, podobnie jak tort). Obowiązkowo popcorn (Wiedźma nie wyobraża sobie urodzin bez niego, wszak pozwalam jej spożywać go tylko od święta), żelki, paluszki, prażynki i chrupki. Dzień dyspensy na wszystko, bowiem poza niezdrowymi przekąskami, na obiad podamy frytki z nuggetsami i surówki.

Mam nadzieję, że moja Gwiazdeczka będzie zadowolona. Że prezent przypadnie jej do gustu i pozwoli radośnie się bawić. Że to będzie piękny dzień.

A co poza urodzinami?
All right reserved/lady_in_red
Jesteśmy po badaniu słuchu. Właściwie po tympanometrii, więc nie do końca sprawdzaliśmy, jak Panna Wiedźma słyszy, a raczej jak jej błony bębenkowe reagują na zmiany ciśnienia... No i cóż... wyniki potwierdzają problem, jakim jest przerośnięty migdał. Achhh, bo chyba z tego wszystkiego zapomniałam wspomnieć. Nowy laryngolog uznał, że należy mimo wszystko zbadać migdałek gardłowy (mimo braku przesłanek w wywiadzie). No i zdziwiony orzekł, że dziecko ma migdał zajmujący 2.3 nosogardła. To znaczy, że (cytat) przerośnięty jest jak bąk. Lekarz sugerował usunięcie migdałka i pewnie się na ten krok zdecydujemy. Skoro Panna Wiedźma nie choruje na nic poza uchem, które ewidentnie jest powikłaniem katarowym, to usunięcie migdała sprawi, że właściwie przestanie chorować zupełnie. Immunolog zapewniał nas, że migdałek gardłowy odgrywa istotną rolę w systemie odpornościowym maluchów do 2 roku życia, zatem tak dużym Wiedźmom, jak Panna Wiedźma jest już do niczego niepotrzebny (wszak w okolicach +/- 10 urodzin ma zaniknąć zupełnie). Usunięcie trzeciego migdałka poprawi stan zdrowia Panny Wiedźmy, uchroni przed większością katarów, a co za tym idzie usznych powikłań. Po co ma się męczyć?
Po cichu mam żal, że nasza dotychczasowa laryngolog "olała problem". Panna Wiedźma mogłaby już być teraz po zabiegu. Zmarnowaliśmy 18 miesięcy.... No ale dobrze, że w końcu trafiliśmy do kogoś konkretnego.
Z wynikami tympanometrii mamy się zgłosić do laryngologa 8 marca (dzień po mojej kontrolnej wizycie u onkologa). Wtedy zapewne podjęta zostanie ostateczna decyzja co do dalszego postępowania z migdałkiem.

Wczoraj "odhaczyłam" tomografię. W związku z tym faktem spędziłam ponad pół dnia w szpitalu, ale najważniejsze, że mam to już za sobą. Teraz modlę się o przyzwoite wizyty. I walczę z ambiwalencją, która ostatnimi czasy towarzyszy mi niemal nieustannie. I boję się tego, co będzie i jestem ciekawa...
Tak bardzo chciałabym wyzdrowieć... i by to wyzdrowienie dane mi było na zawsze... Tak bardzo chcę żyć...

czwartek, 11 lutego 2016

Niesamowite uczucie...

Photo credit: VinothChandar via Foter.com / CC BY
... towarzyszy mi w zasadzie od momentu odłączenia ostatniej kroplówki. I choć od tamtej chwili mija właśnie 9 dób, uczucie nie słabnie... Tak właściwie to nie uczucie, a cały galimatias uczuć najróżniejszych. W większości nie do opisania. To pomieszane z radością zdziwienie, że dotrwałam do końca... ta niepewność, co dalej... ta ulga, że przede mną ponad miesiąc wolności (dziś już mniej niż miesiąc)... Chwytam się z całych sił tych wszystkich pozytywnych myśli, emocji i uczuć. I mam nadzieję, że to mi wystarczy. Plan jest taki. 22 lutego maszeruję dzielnie na TK. Wszystko idzie gładko i sprawnie, a ja nie wariuję ze strachu. 7 marca równie dzielnie maszeruję do gabinetu Pani Mojej Doktor, by dowiedzieć się, co wyszło w TK i co w związku z tym będzie dalej. A dalej może być różnie... Może być radioterapia, może być inna chemia, może coś jeszcze innego być może... Dokładnie nie wiem, bo Pani Moja Doktor wyznaje zasadę, że nie ma co przeżywać na wyrost. Że jak się ma czarno na białym, to wtedy się decyduje. A wcześniej się żyje i żyje. I nie duma, nie rozważa, nie analizuje... No to się staram.
Zielone Spojrzenie podpowiada, że skoro TK wykonana w połowie leczenia była dobra, to teraz może być już tylko bardzo dobra. Ale zarówno ono, jak i ja, wiemy doskonale, że wcale przecież tak być nie musi. Leżałam wszak (żeby nie szukać daleko) kilkakrotnie na sali ze starszą już panią, której w trakcie leczenia wyniki wprawiały w euforię, choroba się cofała, by na koniec uderzyć ze zdwojoną siłą i zwalić ją z nóg...
I tak, wiem doskonale o tym, że ktoś, to nie ja. A czyjaś historia nie musi być moją i najprawdopodobniej nie będzie. To jednak nie zmienia faktu, że się boję... bo nie wiem, co będzie.

Czuję się względnie dobrze. Po tygodniu koszmarnych mdłości nastąpiła lekka poprawa. To znaczy mdłości nie są już koszmarne, da się spokojnie jeść... ale dokuczają mi oczywiście różne inne po-chemiczne fajerwerki. Z nimi jednak jakoś sobie radzę. W końcu twarda jestem, to co mi tam jakieś fajerwerki ;)
Trudno uwierzyć mi, że tyle już za mną... niepewność, nadzieja że to jednak nie rak, chirurgiczna biopsja węzła, diagnoza, trepanobiopsja szpiku, transfuzja krwi, sterydoterapia, no i wreszcie chemia. 12 kursów... Pani Moja Doktor orzekła, że jestem megadzielna i naprawdę twardy ze mnie zawodnik. Posłodziła, że świetnie sobie poradziłam z jak by nie patrzeć agresywną chemioterapią. No i obeszło się bez stymulacji szpiku. Co rzekomo przy tej chemii rzadko się zdarza. Nie umiem przypomnieć sobie... 3 czy 4 razy wyniki były na tyle złe, że trzeba było chemię odroczyć, ale... na 12 kursów, 3 czy 4 odroczenia to chyba faktycznie dobry wynik. Napawam się tymi informacjami. To mi pozwala uwierzyć, że mam szansę. Że jeszcze mogę wygrać i to wygrać na zawsze. Nie na chwilę. Że jeszcze mam szansę dożyć późnej starości i zrzędzić prawnukom...

Photo credit: spettacolopuro via Foter.com / CC BY
Choroba pozwoliła mi dostrzec to, czego bez niej nie dostrzegałam. Zająć miejsce, którego nigdy nie zajmowałam. I patrzeć tak, jak jeszcze nigdy nie patrzyłam. Pozwoliła mi zdać sobie sprawę zarówno z własnej bezsilności, jak i siły. Z umiejętności odnalezienia się w każdej sytuacji i zawalczenia o siebie na przekór wszystkiemu. Pokazała, że w czasie krótszym niż rok można przeżyć więcej i doświadczać bardziej niż przez 30 lat. I zweryfikowała znajomości.
Każda chwila od momentu, który "rozpoczął moje chorowanie" jest wciąż taka żywa i namacalna. Pamiętam każdy moment, każdą łzę, każdy wyrzut, każdą rozmowę i te wszystkie lęki, mieszające się z nadziejami... Myślę, że one nigdy już nie zbledną, że czas nie rozmaże ich konturów... Zbyt mocno i zbyt głęboko wryły się we mnie, w moje serce, duszę i... ciało.
Zmieniłam się. Nie tylko w stosunku do siebie samej sprzed informacji, że jestem chora. Ale i na przestrzeni choroby. Pamiętam przestraszoną, niepewną siebie z wrześniowego spotkania w przedszkolu. Siebie, która miała w głowie wyłącznie "umieram" i "gapią się na mnie z politowaniem". Siebie, która chciała zapaść się pod ziemię, jak gdyby rak definiował mnie negatywnie. Wskazywał na mnie, jako na sprawcę całego zła.
Pamiętam siebie, która nie umiała przekonać się do wyjścia z domu w chustce, a przy tym jak w masce czuła się w peruce... Dziś chustka stała się częścią mnie. I nie przeszkadza mi zupełnie. Jest tak samo naturalna, jak moje piersi, paznokcie i uśmiech. Uśmiecham się do ludzi, a oni uśmiechają się do mnie. Poza kilkoma incydentami nie spotkałam się z żadną negatywną reakcją na siebie. Dziś uśmiechają się do mnie i kłaniają mi rodzice dzieci nie tylko z grupy mojego dziecka, ale i z innych grup. Ludzie zupełnie mi obcy. Dla porównania - w ubiegłym roku nie znałam nawet rodziców z grupy Małej Wiedźmy. Poza kilkoma wyjątkami oczywiście.
Przetrawiłam nową sytuację, zaakceptowałam ją i zdecydowałam, że to wciąż jednak ja dyktuję warunki. I to podziałało. To pozwoliło mi żyć normalnie. Z lękami - owszem, z problemami, którymi zawracam głowę Zielonemu, z przemyśleniami, z całą tą chemioterapeutyczną otoczką, ale żyć. Bez chowania głowy w piasek, bez zamykania się w domu, przykrywania głowy kołdrą i uciekania przed całym światem.

Photo credit: h.koppdelaney via Foter.com / CC BY-ND
Jestem wdzięczna ludziom, którzy mi w tym czasie pomogli. Mojej siostrze, która czasami doprowadza mnie do szału, ale bez której nie mogłabym spokojnie "oddawać się chorowaniu". To ona w kilka minut podjęła decyzję o przeprowadzce do mnie i zaopiekowaniu się moim dzieckiem. Przekazywała informacje rodzinie, by nie niepokoili mnie telefonami i nie zmuszali do ciągłego powtarzania tego samego... Zaopiekowała się moją córką, jak własnym dzieckiem i stawała na głowie, żeby Mała Wu jak najmniej odczuła i brak mamy i nerwową atmosferę całej tej sytuacji.
Jestem wdzięczna mojej mamie... Za to, że była przy mnie, gdy płakałam z bezsilności. Że modliła się ze mną w szpitalnej kaplicy, brała na spacer po szpitalnym parku, głaskała, głaskała i głaskała, jak gdybym wciąż była czteroletnią dziewczynką, która rozbiła kolano.
Mojemu mężowi, który nie pozwolił mi histeryzować. I pokazał, jak bardzo mnie kocha. Za to, że mnie wkurzał, jak nigdy - również. To mi nie pozwoliło pomyśleć: umieram na amen i nie ma dla mnie ratunku, więc nawet wkurzający Pan Mąż jest dla mnie miły i serdeczny :P
Zielonemu jestem wdzięczna. Że mnie nie zostawiło. Że było. Tuliło. Ocierało łzy. I stawało na głowie, żebym nie osiwiała. Zielone w tym chorowaniu odegrało szczególną rolę. I odgrywa ją do teraz. Nie ma słów, które opisałyby moją wdzięczność... I miejsca nie ma, by opisać wszystko.

Jestem wdzięczna wszystkim innym ludziom, którzy w jakikolwiek sposób pomogli mi zmierzyć się z tym, co na mnie spadło. Tak. Wdzięczność... bezgraniczna. To dobre słowo.

Pomysł na ten wpis był inny. Ale cieszę się, że wyszło właśnie tak. O Małej Wu i jej ostatnich problemach napiszę następnym razem.
Wszystkich czytających (a wiem, że jest Was tu mnóstwo) serdecznie pozdrawiam! Do następnego razu!

piątek, 5 lutego 2016

Wiedźma na dziś, czyli...

All rights reserved/ lady_in_red
...czyli "Z moim dzieckiem rozmowy w drodze"

 - mamusiu, czy na tym śniegu można by już zrobić aniołka?
- Nie można by. Musi napadać więcej, bo teraz zbyt dużo tam jeszcze błota.
 - a kiedy się da? I kiedy będzie można zanurzyć się pod mięciutką, milutką kołderkę śniegu?
- ja to bym wolała, żebyś ty się jednak pod żadną kołderkę nie zanurzała, bo od tego to tylko zapalenie płuc... - zaczynam, zaczepnie przesadzając

Nie zdążyłam dokończyć, kiedy wtrąca się tato

- śniegowa kołderka to metafora
- co tatuś powiedział? - pyta mnie dziecko, idące kilka kroków przed tatusiem
- że to metafora - odpowiadam - nie do przykrywania ta kołderka

Po kilku minutach i kilkunastu metrach: 
Tatusiu, spójrz! Metafora się roztapia!

czwartek, 28 stycznia 2016

Wiedźma na dziś, czyli...

All rights reserved lady_in_red
... czyli "Z moim dzieckiem rozmowy o... cyckach" :P

 - mamusiuuu, a dlaczego ty masz takie duże piersi?

Spogląda to na moje, to na swoje

- bo jestem duża - odpowiadam, spiesząc się, jak zwykle rano
- ja też jestem duża, a moje piersi nie - rzuca z wyrzutem, który brzmi tak, że bez cienia wahania wiem, iż nie dotyczy rozmiaru, tylko braku logiki w mojej odpowiedzi
- no tak... bo jestem dorosła - poprawiam się - lepiej?
- yyyyy, no chyba nie za bardzo. Moja Pani Madzia też jest duża i dorosła, a nie ma takich piersi jak ty

Dochodzę do wniosku, że trzeba było ograniczyć się do mojego ulubionego "bo Bóg tak chciał" :D

środa, 27 stycznia 2016

Ambiwalencja...

/All rights reserved lady_in_red/
... zima zdecydowanie mi nie służy. Bo choć bywa urokliwie, to rok w rok przypominam sobie, że zdecydowanie niezimowe ze mnie stworzenie. Czuję się dziwnie. Brak weny, sił, pomysłów i planów ewidentnie kłóci się z jednoczesna potrzebą zrobienia czegoś, tworzenia, kombinowania, działania. Nie mogę się skupić. Myśli biegają, gdzie chcą i mają w nosie, że przeszkadza mi to funkcjonować. Indywidualistki się znalazły. Pffff

Załóżmy jednak na chwilę, że ze wszystkich sił postaram się je ogarnąć, ułożyć w rządku i przez moment utrzymać w takim grzecznym, uczesanym stanie. Może się uda. Może coś z tego wyjdzie i... choć na chwilę zaznam spokoju, posiadłszy świadomość, że oto przezwyciężyłam wszelkie przeciwności i... coś zrobiłam.

Za niespełna tydzień kolejna chemia. Prawdę mówiąc, staram się o niej nie myśleć, łudząc się przy okazji, że jeśli myśleć przestanę, to czas, jaki do niej pozostał, będzie biegł wolniej i nie ocknę się nagle z pytaniem "jakim cudem znów poniedziałek?"

/All rights reserved lady_in_red/
O czym więc myślę? O wiośnie oczywiście. Matko, na nic tak bardzo nie czekam co roku, jak na wiosnę właśnie. O urodzinach Małej Wiedźmy myślę też... Od jutra zacząć będzie można odliczanie. Zostanie miesiąc. Kto by powiedział, że moje maleńkie, wyczekane dziecko skończy za miesiąc sześć lat?
Co roku o tej porze przypomina mi się ten ostatni miesiąc ciąży... Wymiotowanie wszystkim poza chlebem z masłem, zdziwione spojrzenia sąsiadów, którzy oczom nie wierzyli, że nie tylko chodzę, robię zakupy, załatwiam, ale i bez trudu poruszam się w każdym kierunku (góra-dół-każdy bok), z łatwością zakładam buty i nie potrzebuję nowej kurtki ;) Głodowe wyprawy do sklepów też pamiętam... Dwie najsłynniejsze, bo zakończone fiaskiem. Po Nutellę. I po ptysia. Matko, do dziś nie mogę uwierzyć, że aż tak bardzo można czegoś pragnąć. Jazdy pustym wózkiem po pokoju... I tłusty czwartek pamiętam. Zawrotną ilość pączków, faworków, oponek i innych cudeniek, które przyrządziłam oraz kolejne zdziwienie każdego - że na końcówce ciąży byłam w stanie ślęczeć w kuchni. Układanie mikroubranek w szafkach i szufladach... Mam wrażenie, że to było tak niedawno. A tu okazuje się, że moje dziecko niebawem skończy sześć lat.
W każdym razie... Wydaje mi się, że po społecznych rozmowach (z siostrą mą i mamą) podjęłam w końcu decyzję i urodziny odbędą się w domu. Oczywiście Mała Wiedźma zaniesie do swojego przedszkola cukierki, ale przyjęcie z tortem będzie tylko dla rodziny. Myślę, że tak będzie dobrze.
Nie mam pomysłu szczegółowego na menu, nie mam pomysłu na tort, ale mam nadzieję, że miesiąc wystarczy mi, by te pomysły stworzyć i później bez trudu zrealizować. Na prezent też nie mam pomysłu, niestety. Problemem jest to, że moja "rozpieszczona jedynaczka" ma właściwie wszystko, zaś jej matka jest wymagająca i byle czym się nie zadowoli. Szukam więc intensywnie jakiegoś niebanalnego pomysłu.

/All rights reserved lady_in_red/
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Dniu Babci i Dziadka w przedszkolu. Oczywiście uroniłam kilka łez, ale... cieszę się, że mogłam tam być i podejrzeć. Wiersz mojego dziecka był ostatnim przed końcowym "sto lat". I faktycznie była to najdłuższa kwestia. Dzieciaki miały po max 4 wersy, zaś moja Mała Wiedźma całe 3 zwrotki. Mówiła w odpowiednim tempie, wyraźnie, pewnie, głośno i z aktorską wręcz modulacją głosu. Szok. Bo choć wiedziałam, że umie tak, że pokazałam jej, jaka jest różnica między "klepaniem" a recytowaniem, nie miałam pewności, że zechce to mimo wszystko w życie wcielić. Wcieliła. I jako jedyna otrzymała brawa na stojąco. Wtedy, gdy się ukłoniła, a wszyscy goście zaczęli wstawać i tak głośno bili jej brawo, wtedy już rozpadłam się na milion szczęśliwych kawałków. Łzy kapały same, a mnie przepełniała duma. Będzie aktorka - po matce ;)
Ciasto, które obiecałam przygotować na imprezę po akademii... wybrałam kolorowe ptasie mleczko z galaretką na wierzchu. Uznałam, że ciasta klasyczne są ryzykowne, nie każdy lubi i w ogóle... A ptasie mleczko lubi chyba każdy, a już na pewno każdy maluch. Był więc jasny zwykły biszkopt na spodzie, następnie kolejno czerwona, pistacjowa i brzoskwiniowa warstwa "mleczka", a na wierzchu galaretka w kolorze butelkowej zieleni. Już panią, która rano odbierała ode mnie pojemnik z ciastem urzekła ta galaretka, a później było już tylko lepiej. Dzieciaki pałaszowały jak zaczarowane, babcie i dziadkowie również. Tym sposobem po 15 minutach poczęstunku na wszystkich stołach zostały 4 kawałki mojego ptasiego mleczka. Satysfakcja nie do opisania :)

Przed nami jeszcze bal. Wiadomo już oficjalnie, że odbędzie się 5 lutego. Suknia dla Małej Wiedźmy gotowa, trzeba ją jeszcze tylko uprasować, ale to tuż przed balem. Diadem i inne błyszczące akcesoria królewny udało mi się wreszcie nabyć w Pepco. Idealne nie są, ale i tak najlepsze ze wszystkich, jakie do tej pory (z trudem) udało mi się znaleźć. Mała Wiedźma zadowolona i nie widzi wad, więc... Mam nadzieję, że będzie dobrze się bawiła na tym balu.

Kusi mnie, by zebrać i w słowa ubrać jakoś emocje i uczucia, jakie towarzyszą mi odkąd wiem, że jestem chora... By "na pamiątkę" zostawić zmiany, które w sobie dostrzegam. Ale to chyba jednak nie dziś. Do tego potrzebne mi o wiele bardziej zdyscyplinowane myśli. I brak tematów pobocznych, których się dzisiaj znalazło jednak sporo.

/All rights reserved lady_in_red/
Na zakończenie... krótkie zdziwienie. Byłam pewna, że niewiele jest mnie już w stanie zaskoczyć. Że wiele widziałam, wiele wiem, wiele jestem w stanie pojąć, zaakceptować. A jednak wciąż coś mnie zaskakuje... Jak choćby ludzie, którym albo życie niemiłe, albo rozumu brak... Pewnego mroźnego, acz słonecznego dnia Mała Wiedźma zaproponowała spacer w nasze ulubione letnie miejsce. Jako że gdy tylko mogę (tj. gdy tylko samopoczucie mi na to pozwala), staram się żyć najnormalniej, jak się da, przystałam na propozycję i skorzystałam z zaproszenia. Droga wiedzie wzdłuż rzeki. Nie jest to Wisła, ale (na miłość Boską!) nie jest też jakiś leśny strumyk... Długość 220 km, powierzchnia 3 540 km² - więc do Wisły jej daleko, ale strumykiem też trudno ją nazwać...
/All rights reserved lady_in_red/
Piętnasto-siedemnastostopniowe nocne mrozy, jakie ostatnimi czasy targały MoimMiastem sprawiły, że owa rzeka zamarzła i stała się... no właśnie. Stała się miejscem spacerów. Duzi i mali, młodzi i starzy, ludzie i ich czworonożni przyjaciele urządzali sobie na rzece spacery, tańce, posiedzenia nawet... Mnóstwo sił włożyłam w to, by wyjaśnić Małej Wiedźmie iż nie wejdziemy na rzekę, nie przejdziemy nią na drugi brzeg, nie poślizgamy się itd. Mnóstwo czasu zajęło mi elokwentne wyłożenie jej, że oto ludzie, których widzi zbiorowo pogłupieli (lub głupi byli zawsze). Latem w tym miejscu dochodzi do od kilku do kilkunastu utonięć rocznie. Toną ludzie, którym zdaje się, że umieją pływać i dadzą sobie radę... Nie wiem, co mają w głowach ci, którzy postanawiają igrać z losem i wchodzą na lód. Mała Wiedźma początkowo buntowała się przed moimi zakazami. Ale ostatecznie chyba argumenty do niej dotarły, bo sama wyciągnęła właściwe wnioski co do zagrożenia i... ludzi, którym ono niestraszne.
Tak czy inaczej, spacer nam się udał, mimo że zmarzłam niemiłosiernie. Dotleniłyśmy się, pogadałyśmy, a po powrocie wspólnie raczyłyśmy się gorącym kakao.

Do następnego razu, moi Drodzy Czytacze! Pozdrawiam Was serdecznie!

wtorek, 19 stycznia 2016

Udało się!

Tak, tak. Martwiłam się na zapas. Po sterydach 3 kg na plusie w tydzień, ale... ale szpik ruszył i płytki wróciły do normy. Tym sposobem przedostatnia (tfu tfu) chemia za mną.
Pani Moja Doktor pocieszyła mnie, że owszem, po sterydach łatwo się tyje, ale i łatwo chudnie, gdy się je na stałe odstawi. Więc uchwyciłam się tej myśli. Że już niedługo i wrócę do swojej wagi z początku leczenia. I doskonale wiem, że ja powinnam teraz skupić się na tym, żeby za wszelką cenę (a więc także za cenę dodatkowych kilogramów) wyzdrowieć. No i zasadniczo się skupiam. Ale gdy uważam na to, co jem i ile jem - tak bardzo, że już bardziej się nie da, a waga uparcie pnie się w górę... to, jak to powiedziała Pani Moja Doktor - można zwątpić w odchudzanie. Na pocieszenie dodała, że jeszcze tylko jeden raz.
Ponadto udało mi się zebrać w sobie i zapytać o radioterapię. O to, czy wiadomo już, czy jednak będzie czy nie oraz o to, czy to prawda, że standardowo zleca się ją, by zminimalizować ryzyko nawrotu. I oto dowiedziałam się, że nic jeszcze nie wiadomo. Że standardowo to Pani Moja Doktor słodzi kawę, a nie zleca napromienianie. Po ostatnim wlewie dostanę skierowanie na TK i dopiero wynik tego badania pozwoli jej podjąć decyzję co do przyszłości mojego leczenia. Kazała mi się nie napalać, że "nie będzie", cobym później nie płakała, ale i orzekła, że być może będzie, a być może nie. Wyszłam z gabinetu zadowolona i uspokojona.

Co poza chemią? Trwają w moim domu intensywne przygotowania do przedszkolnego Dnia Babci i Dziadka. Mała Wu szczęśliwa, że będzie mogła wystąpić i że tyle ma do powiedzenia. Ponadto - jak to zwykle, recytuje w domu kwestie chyba wszystkich dzieci w grupie. Jak zwykle, będą miały suflerkę. Dyskretną na dokładkę :D
Jej grupa występuje w piątek o 15:00. I tym razem, z okazji tego iż zgłosiłam się na ochotnika do upieczenia ciasta na uroczystość po akademii, zamierzam w niej uczestniczyć. Podejrzę, popłaczę... jak to ja.

Intensywnie poszukuję także diademu lub korony. I zastanawiam się, czy żadna dziewczynka nie chce już być na balu królewną? Każda jest Monster High czy jakimś innym stworem? Obeszłam z dziesięć sklepów i akcesoriów Monsterek jest zylion. A korony ani jednej. Nie wiem, jeśli nic do czasu balu nie znajdę, przyjdzie mi zrobić Małej Wu koronę z papieru i folii aluminiowej, bo co innego?

Kwestia urodzin wciąż nierozstrzygnięta. Nie wiem... waham się... A do tego urodziny Małej Wu wypadają dokładnie ostatniego dnia ferii zimowych, więc... niespecjalnie byłoby jak skontaktować się z koleżankami z przedszkola, by je zaprosić... Więc... więc pewnie skończy się w domu, dla rodziny i bez koleżanek z przedszkola. Nie mam pewności, decyzja nie zapadła, ale...

Wakacje... Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać. Tęsknię do zieleni wzgórz i kojącego błękitu wody. Do tej magii, ciszy i spokoju... Do tych chwil, które są tylko dla nas. Dla mnie, dla Pana Męża i dla Małej Wu. Gdy już będę wiedziała, co z moim leczeniem, do kiedy potrwa takie intensywne, czy będzie solarium czy nie... to zarezerwujemy termin. W miejscu tym, w którym byliśmy ostatnio. Najlepsze ze wszystkich, w jakich byliśmy dotychczas. I komfortowo usytuowane. Niczego nam więcej nie trzeba do szczęścia.

W ramach ciekawostki dodam, że nabyłam nową chustę. Tym razem tylko pozornie taką samą, jak moje poprzednie. Tę sygnuje HiMountain. Jest idealnie elastyczna, znakomicie dopasowuje się do głowy i milion razy lepiej się trzyma. Nie przesuwa się, nie odwija to, co zawinięte, komponuje z ruchami. No i pokryta jest jonami srebra, dzięki czemu działa antyseptycznie, co dla mnie ważne, bo jak by nie patrzeć, noszę ją przez kilkanaście godzin na dobę.
Rozważałam wariant czarno-czerwony oraz "berry". Czarno-czerwony wydawał się rozsądny. W czarnym dobrze jest każdemu, a czerwoną już miałam, więc wiedziałam, że pasuje. Jednak gdy zobaczyłam tę "różowo-fioletową", nie umiałam przestać o niej myśleć. Zauroczyła mnie. Choć skłamałabym mówiąc, że nie miałam wątpliwości. No bo jak to? 31 lat na karku i róż? Róż dobry jest dla Małej Wu, nie dla mnie... Ale uległam pokusie i nie żałuję. Po pierwsze fajnie wygląda, po drugie róż nie jest typowym różem, już bardziej biskupią, stonowaną purpurą...
Chusta się przyda także latem, nawet jeśli już odrosną mi włosy na tyle, by móc z niej zrezygnować... świetnie ochroni od słońca, teraz zaś ma szansę chronić przed mrozami. Zdecydowanie stwierdzam, że to dobry wybór był i zapewne jeszcze skuszę się na kilka innych wariantów kolorystycznych.

No, to chwilowo chyba wszystko, co mam do opowiedzenia. Pozdrawiam Was serdecznie i do następnego razu!

środa, 13 stycznia 2016

Tak mi jakoś...

Photo credit: Misha Sokolnikov via Foter.com / CC BY-ND
... nieswojo. No nie będę ukrywać, że dziwnie i... smutno nieco. Planowana na wczoraj (12.01.) chemia została odroczona. "Słabe płytki, pani Kasiu". To już mój drugi raz, kiedy idę pewna, że wszystko będzie dobrze i okazuje się, że wyniki są kiepskie. Co lepsze, kilkakrotnie szłam z przeświadczeniem o odroczeniu, bo przeziębienie, bo dziecko chore, bo to i tamto... i okazywało się, że wyniki są ok. Miała rację pewna onkopielęgniarka na samym początku mojej szpitalno-chorobowej drogi. Teraz trzeba pokory i nienastawiania się na nic. Bo wszystko się może zdarzyć i na nic właściwie nie mam wpływu. Tym sposobem łykam sobie "radośnie" sterydy i mam to robić do piątku włącznie. W piątek zaś, zgłosić się mam na ponowne badania i w poniedziałek do Pani Mojej Doktor, z pokorną nadzieją, że sterydy podratują płytki i wszystko będzie jak należy. Z dobrych wiadomości, moje serce ma się dobrze. I niech tak zostanie, wszak martwię się o nie bardzo. Nie, nie... nie żeby coś mu dolegało. Ja się martwię "na zapas". Jak to ja. Że mu kardiotoksyczna chemia zaszkodzi.

Co poza chemią odroczoną?
Z mojego domu zniknęła choinka. W tym roku i tak później niż zwykle. Zniknęła dziś, mimo że zwykle znikała w Trzech Króli. Tak prawdę mówiąc, łudziłam się, że do wizyty księdza dotrwa. Niestety, igły gubiła już na potęgę. Więc Pan Mąż choinkę rozebrał, a mnie zostało uporządkowanie tego bałaganu. Udało się, co mnie bardzo cieszy, bo muszę przyznać, że kiedy zobaczyłam, w jakim stanie jest pokój, miałam atak paniki ;)
Na szczęście wszystko wróciło do normy i nawet moja ekstrapedantyczna teściowa uznała, że sprzątanie odhaczyłam elegancko.

Photo credit: xavier buaillon via Foter.com / CC BY
Mała Wu łyka radośnie antybiotyk. Na zapalenie ucha. Próbowaliśmy z pediatrą bez antybiotyku, ale nie przyniosło to rezultatów, a wręcz sprawiło, że choroba powoli zajmowała i drugie ucho. Nie było więc wyjścia. Dodatkowo dostaliśmy nowe skierowanie do laryngologa, coby dla pewności i spokojnego sumienia spojrzał kamerą na trzeci migdał Małej Wu. Z wywiadu wynika, że raczej małe są szanse na przerost, niemniej nawracające infekcje ucha każą się upewnić. Pediatra zakłada, że owe infekcje są jednak kwestią katarów, ale że strzeżonego Pan Bóg strzeże... Umówiłam więc wizytę. I ku mojemu zaskoczeniu wcale nie trzeba czekać 3 miesięcy. Termin, jaki mi zaproponowano, to 2 lutego. Tego roku. Początkowo proponowano nawet 1 lutego, ale że wypada mi wówczas chemia, poprosiłam o późniejszy. Cieszę się. Jeśli to migdał, trzeba wiedzieć. A jeśli nie, będę spokojnie spała ze świadomością, że jeszcze kilka lat i wyrośnie z odkataralnego ucha.

Od wczoraj uczę się z Małą Wu wierszyka na Dzień Babci i Dziadka. W tym roku pani obdarowała moje dziecko porządnym, trzyzwrotkowym wierszykiem, dopowiadając "dobrze wiem, że dasz sobie z nim radę". Jestem zadowolona i zdziwiona jednocześnie. Rok temu, gdy Mała Wu dostała "marne" 4 wersy dziwiłam się, że pani nie wykorzystuje potencjału, jaki ma Mała Wu. W kilka dni zna ona kwestie całej swojej grupy, podpowiada dzieciakom, które zapomniały, chwyta w lot i lubi się uczyć. Jednak nie ośmieliłam się sugerować pani, by dała jej więcej. Uznałam, że zostanie to źle odebrane. Że pani nie zna mnie jeszcze na tyle, by wiedzieć, że od Małej Wu trzeba wymagać więcej, w przeciwnym razie będzie się nudziła i nie będzie się rozwijała. Zamiast tego mogłaby uznać, że mam jakieś chore, wybujałe oczekiwania względem dziecka... I cieszę się, że się nie odezwałam. Przez ten czas pani sama, przy okazji rozmaitych przedstawień i akademii dostrzegła, że spokojnie można dziecku memu dawać długie kwestie.
Dziecko pięknie babcie swe i dziadka zaprosiło i świetnie wyuczyło się wiersza. Teściowa się nawet dziś zdziwiła, gdy jej powiedziałam, że Mała Wu już umie swoją kwestię (kartkę z wierszem dostałyśmy wczoraj popołudniu).

Przed nami Bal Karnawałowy. Z informacji, które zawisły przy młodszych grupach wiem, że będzie miał miejsce 5 lutego. Suknia dla Małej Wu już jest. Jeszcze tylko jakaś korona... czy coś. Początkowo był pomysł, by to była suknia wróżki, jednak po wnikliwych oględzinach uznaliśmy komisyjnie, że suknia jest ewidentnie królewny.
Co ciekawsze... w ubiegłym roku moje dziecko pragnęło być przebrane za babeczkę. Długo zajęło mi wytłumaczenie mu, że kostium babeczki umiałaby uszyć tylko babcia M., która pracuje i nie ma czasu na szycie kostiumu. Że trudno taki ot tak sobie kupić i proszę, by wybrała coś mniej skomplikowanego...
W tym roku natomiast, dziecko me zapragnęło być.... Złą Macochą. Ja to mam szczęście :D
Ostatecznie jednak stanęło na tej królewnie. Użyłam argumentu nie do obalenia: trudno się przebrać za złą macochę, coby każdy wiedział, że to właśnie zła macocha jest.

Photo credit: clevercupcakes via Foter.com / CC BY
Dumam nad urodzinami Małej Wu. Wiem, że mam jeszcze ponad miesiąc, ale i wiem, jak mi te miesiące uciekają, nie wiadomo kiedy. Opcje są dwie: w domu - jak zwykle, dla rodziny i dzieci moich sióstr lub w sali zabaw, dla dzieci moich sióstr i koleżanek dziecka mego z przedszkola. Póki co, jeszcze nie zdecydowałam. Myślę jednak nad tym intensywnie. I nad prezentem, bo... wydaje się, jakby to moje dziecko miało już wszystko ;)
A poza tym obmyślić trzeba jakiś pomysł na tort, przygotować menu, jeśli urodziny będą w domu - zaplanować fajny obiad i jeszcze fajniejsze przekąski... Krótko mówiąc: jest nad czym dumać.

Na koniec przechwałki... Ulepszyłam sobie ścianę, czyli akcja: zamiana pokojami - zakończona. Kilka dni po położeniu czarnych tapet, na ścianie zawisły nasze piękne zdjęcia w formacie A4. Jest cudnie. I refleksyjnie jednocześnie. Te zdjęcia są bowiem dla mnie bramą. Oddzielającą stare życie od życia z chłoniakiem. I choć wiem, że miałam go już wtedy, gdy robione były owe zdjęcia, to świadomość, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to ostatnie chwile przed "dowiedzeniem się" sprawia, że są w jakiś sposób wyjątkowe. Spoglądam na nie bardzo często. Widzę szczęśliwą, spokojną siebie, szczęśliwą do granic Małą Wu, zadowolonego Pana Męża... i mam wrażenie, że było to w zupełnie innym życiu. Wierzę przy okazji, że nasze życie w końcu wróci do normy, że z czasem cała nasza trójka będzie taka, jak na tych zdjęciach. Szczęśliwa i beztroska. Oczywiście, nigdy już nie będziemy tacy sami, bo to, co nas za sprawą mojej choroby spotkało - stało się początkiem najróżniejszych zmian i część z nich siłą rzeczy zostanie na zawsze... ale wierzę, że jeszcze będzie spokojnie. Że demony odejdą, albo chociaż ucichną...
Jakiś czas temu napisałam przyjaciółce "tam wszystko się zaczęło, może trzeba, by tam się skończyło". W tym roku planujemy również wakacje nad Soliną. Chcę wierzyć, że powrót tam będzie oznaczał definitywny koniec chorowania.

I tym oto optymistycznym akcentem kończę moje dzisiejsze "streszczenie".
Pozdrawiam Was serdecznie i... do następnego razu!