Polub mnie

środa, 13 stycznia 2016

Tak mi jakoś...

Photo credit: Misha Sokolnikov via Foter.com / CC BY-ND
... nieswojo. No nie będę ukrywać, że dziwnie i... smutno nieco. Planowana na wczoraj (12.01.) chemia została odroczona. "Słabe płytki, pani Kasiu". To już mój drugi raz, kiedy idę pewna, że wszystko będzie dobrze i okazuje się, że wyniki są kiepskie. Co lepsze, kilkakrotnie szłam z przeświadczeniem o odroczeniu, bo przeziębienie, bo dziecko chore, bo to i tamto... i okazywało się, że wyniki są ok. Miała rację pewna onkopielęgniarka na samym początku mojej szpitalno-chorobowej drogi. Teraz trzeba pokory i nienastawiania się na nic. Bo wszystko się może zdarzyć i na nic właściwie nie mam wpływu. Tym sposobem łykam sobie "radośnie" sterydy i mam to robić do piątku włącznie. W piątek zaś, zgłosić się mam na ponowne badania i w poniedziałek do Pani Mojej Doktor, z pokorną nadzieją, że sterydy podratują płytki i wszystko będzie jak należy. Z dobrych wiadomości, moje serce ma się dobrze. I niech tak zostanie, wszak martwię się o nie bardzo. Nie, nie... nie żeby coś mu dolegało. Ja się martwię "na zapas". Jak to ja. Że mu kardiotoksyczna chemia zaszkodzi.

Co poza chemią odroczoną?
Z mojego domu zniknęła choinka. W tym roku i tak później niż zwykle. Zniknęła dziś, mimo że zwykle znikała w Trzech Króli. Tak prawdę mówiąc, łudziłam się, że do wizyty księdza dotrwa. Niestety, igły gubiła już na potęgę. Więc Pan Mąż choinkę rozebrał, a mnie zostało uporządkowanie tego bałaganu. Udało się, co mnie bardzo cieszy, bo muszę przyznać, że kiedy zobaczyłam, w jakim stanie jest pokój, miałam atak paniki ;)
Na szczęście wszystko wróciło do normy i nawet moja ekstrapedantyczna teściowa uznała, że sprzątanie odhaczyłam elegancko.

Photo credit: xavier buaillon via Foter.com / CC BY
Mała Wu łyka radośnie antybiotyk. Na zapalenie ucha. Próbowaliśmy z pediatrą bez antybiotyku, ale nie przyniosło to rezultatów, a wręcz sprawiło, że choroba powoli zajmowała i drugie ucho. Nie było więc wyjścia. Dodatkowo dostaliśmy nowe skierowanie do laryngologa, coby dla pewności i spokojnego sumienia spojrzał kamerą na trzeci migdał Małej Wu. Z wywiadu wynika, że raczej małe są szanse na przerost, niemniej nawracające infekcje ucha każą się upewnić. Pediatra zakłada, że owe infekcje są jednak kwestią katarów, ale że strzeżonego Pan Bóg strzeże... Umówiłam więc wizytę. I ku mojemu zaskoczeniu wcale nie trzeba czekać 3 miesięcy. Termin, jaki mi zaproponowano, to 2 lutego. Tego roku. Początkowo proponowano nawet 1 lutego, ale że wypada mi wówczas chemia, poprosiłam o późniejszy. Cieszę się. Jeśli to migdał, trzeba wiedzieć. A jeśli nie, będę spokojnie spała ze świadomością, że jeszcze kilka lat i wyrośnie z odkataralnego ucha.

Od wczoraj uczę się z Małą Wu wierszyka na Dzień Babci i Dziadka. W tym roku pani obdarowała moje dziecko porządnym, trzyzwrotkowym wierszykiem, dopowiadając "dobrze wiem, że dasz sobie z nim radę". Jestem zadowolona i zdziwiona jednocześnie. Rok temu, gdy Mała Wu dostała "marne" 4 wersy dziwiłam się, że pani nie wykorzystuje potencjału, jaki ma Mała Wu. W kilka dni zna ona kwestie całej swojej grupy, podpowiada dzieciakom, które zapomniały, chwyta w lot i lubi się uczyć. Jednak nie ośmieliłam się sugerować pani, by dała jej więcej. Uznałam, że zostanie to źle odebrane. Że pani nie zna mnie jeszcze na tyle, by wiedzieć, że od Małej Wu trzeba wymagać więcej, w przeciwnym razie będzie się nudziła i nie będzie się rozwijała. Zamiast tego mogłaby uznać, że mam jakieś chore, wybujałe oczekiwania względem dziecka... I cieszę się, że się nie odezwałam. Przez ten czas pani sama, przy okazji rozmaitych przedstawień i akademii dostrzegła, że spokojnie można dziecku memu dawać długie kwestie.
Dziecko pięknie babcie swe i dziadka zaprosiło i świetnie wyuczyło się wiersza. Teściowa się nawet dziś zdziwiła, gdy jej powiedziałam, że Mała Wu już umie swoją kwestię (kartkę z wierszem dostałyśmy wczoraj popołudniu).

Przed nami Bal Karnawałowy. Z informacji, które zawisły przy młodszych grupach wiem, że będzie miał miejsce 5 lutego. Suknia dla Małej Wu już jest. Jeszcze tylko jakaś korona... czy coś. Początkowo był pomysł, by to była suknia wróżki, jednak po wnikliwych oględzinach uznaliśmy komisyjnie, że suknia jest ewidentnie królewny.
Co ciekawsze... w ubiegłym roku moje dziecko pragnęło być przebrane za babeczkę. Długo zajęło mi wytłumaczenie mu, że kostium babeczki umiałaby uszyć tylko babcia M., która pracuje i nie ma czasu na szycie kostiumu. Że trudno taki ot tak sobie kupić i proszę, by wybrała coś mniej skomplikowanego...
W tym roku natomiast, dziecko me zapragnęło być.... Złą Macochą. Ja to mam szczęście :D
Ostatecznie jednak stanęło na tej królewnie. Użyłam argumentu nie do obalenia: trudno się przebrać za złą macochę, coby każdy wiedział, że to właśnie zła macocha jest.

Photo credit: clevercupcakes via Foter.com / CC BY
Dumam nad urodzinami Małej Wu. Wiem, że mam jeszcze ponad miesiąc, ale i wiem, jak mi te miesiące uciekają, nie wiadomo kiedy. Opcje są dwie: w domu - jak zwykle, dla rodziny i dzieci moich sióstr lub w sali zabaw, dla dzieci moich sióstr i koleżanek dziecka mego z przedszkola. Póki co, jeszcze nie zdecydowałam. Myślę jednak nad tym intensywnie. I nad prezentem, bo... wydaje się, jakby to moje dziecko miało już wszystko ;)
A poza tym obmyślić trzeba jakiś pomysł na tort, przygotować menu, jeśli urodziny będą w domu - zaplanować fajny obiad i jeszcze fajniejsze przekąski... Krótko mówiąc: jest nad czym dumać.

Na koniec przechwałki... Ulepszyłam sobie ścianę, czyli akcja: zamiana pokojami - zakończona. Kilka dni po położeniu czarnych tapet, na ścianie zawisły nasze piękne zdjęcia w formacie A4. Jest cudnie. I refleksyjnie jednocześnie. Te zdjęcia są bowiem dla mnie bramą. Oddzielającą stare życie od życia z chłoniakiem. I choć wiem, że miałam go już wtedy, gdy robione były owe zdjęcia, to świadomość, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to ostatnie chwile przed "dowiedzeniem się" sprawia, że są w jakiś sposób wyjątkowe. Spoglądam na nie bardzo często. Widzę szczęśliwą, spokojną siebie, szczęśliwą do granic Małą Wu, zadowolonego Pana Męża... i mam wrażenie, że było to w zupełnie innym życiu. Wierzę przy okazji, że nasze życie w końcu wróci do normy, że z czasem cała nasza trójka będzie taka, jak na tych zdjęciach. Szczęśliwa i beztroska. Oczywiście, nigdy już nie będziemy tacy sami, bo to, co nas za sprawą mojej choroby spotkało - stało się początkiem najróżniejszych zmian i część z nich siłą rzeczy zostanie na zawsze... ale wierzę, że jeszcze będzie spokojnie. Że demony odejdą, albo chociaż ucichną...
Jakiś czas temu napisałam przyjaciółce "tam wszystko się zaczęło, może trzeba, by tam się skończyło". W tym roku planujemy również wakacje nad Soliną. Chcę wierzyć, że powrót tam będzie oznaczał definitywny koniec chorowania.

I tym oto optymistycznym akcentem kończę moje dzisiejsze "streszczenie".
Pozdrawiam Was serdecznie i... do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz