Polub mnie

środa, 6 kwietnia 2016

Poczuć wiatr we włosach, zostawić z tyłu demony...

Wiele się dzieje. Tak wiele, że w sumie nie umiem tego ogarnąć, usystematyzować i jakoś sensownie streścić. Spróbujmy jednak, coby kiedyś nie było w tym miejscu wielkiej wspomnieniowej dziury.
Przede wszystkim otrzymałam pocztą wyniki mojego badania PET. Jak nietrudno się domyślić, niewiele z nich zrozumiałam, wszak to wyższa matematyka i bardzo dla mnie tajemna wiedza. Nie muszę chyba wyjawiać, że drżącymi rękami otwierałam kopertę, zaś próbując przeczytać, "co wyszło" czułam serce, próbujące opuścić moją klatkę piersiową via gardło lub via mostek (nie mogło się, biedne, zdecydować). I tu pierwszy "suprajs". Badanie opisywane było wg zupełnie innego schematu niż moje dotychczasowe TK. Tak, ja wiem, że to jest jednak inne badanie, aczkolwiek łudziłam się, żeeeeee... skoro życzyli sobie mieć wyniki TK, to być może nie tylko w celach kwalifikacyjnych, ale i jako tzw. punkt odniesienia... Może wyjaśnię: opisy TK budowane były wg schematu "patologiczna masa węzłowa w śródpiersiu zmniejszyła się do wymiarów tyle na tyle, poprzednio tyle na tyle". Spodziewałam się, że wymiary patologicznej masy oraz zajętych chorobowo węzłów zostaną podane w odniesieniu do ostatniego opisu TK. Tak się (CHYBA) jednak nie stało. Otóż... TK wykonaną miałam 3 tygodnie przed badaniem PET, w ostatniej TK lekarz radiolog napisał: "Zmniejszyła się patologiczna masa węzłowa w śródpiersiu przednim, obecnie wielk. 36 x 18 (poprzednio 42 x 20) oraz nieco mniejsze pojedyncze węzły chłonne wielk. do 9 mm. 
Powiększone węzły chłonne w okolicy podostrogowej również mniejsze, wielk. 25 x 18 mm (poprzednio 32 x 20) [...]"
W opisie PET natomiast: (po kliknięciu oryginalny rozmiar)

I tu mój "zawał" tamtego dnia: "śródpiersiowych przednich po stronie prawej i pośrodkowo pakiet ok 48 x 28 mm" - no jak to? W trzy tygodnie urósł mój guz o 12 mm? To możliwe?
Mniemam, że nie muszę wyjaśniać i opisywać swojego stanu psychicznego... Gdy nieco ochłonęłam, złapałam kilka(set) głębokich oddechów, przeczytałam jedno i drugie kilka(set) razy, wysnułam wniosek, że "po stronie prawej i pośrodkowo" sugeruje dwie lokalizacje, ponadto "pakiet" sugeruje jednak nie "jeden guz", a (CHYBA) kilka zmian, w efekcie czego (CHYBA) mają na myśli połączenie mojej "patologicznej masy węzłowej" z węzłami mniejszymi (?), o których była mowa w TK. Wiem, że mnóstwo tych CHYBA, ale... i tak zużywam już zawrotne ilości melisy, gdybym nie wydumała takiego wyjaśnienia, skończyłabym z zawałem. Na bank.
Niepewność mnie wykańcza, ale staram się ze wszystkich sił, by jednak o w miarę zdrowych zmysłach dotrwać do wizyty u lekarza. Kiedy ona? Trudno orzec, wszak jako że dostarczyłam już wynik PET do radioterapii, pozostało mi czekać na telefon. Dostarczyłam go w piątek. Dowiedziałam się wówczas, że gdyby coś było nie tak, Nowa Moja Pani Doktor będzie dzwonić, a jeśli będzie ok, to zadzwonią z terminem, w którym mam się zgłosić. Więc chodzę z komórką "przy tyłku", żeby przypadkiem owego telefonu nie przegapić i zadaję sobie pytanie, czy gdyby coś było nie tak, to już by dzwoniła Nowa Moja, czy jeszcze nie... Eh.

Wcześniej, bo 30 marca zjawiłam się w Centrum Onkologii na umówionym badaniu USG piersi. Pani Doktor Radiolog (przemiła, nawiasem mówiąc) zbadała mnie wnikliwie i orzekła: "pani Kasiu, niestety nie jestem w stanie ocenić w USG typu i rodzaju zmian. Być może to gruczolakowłókniak, być może jakaś gęsta cysta, być może... no nie wiem, naprawdę nie da się". Tym sposobem czekam na BACC (biopsję cienkoigłową), która ma dać odpowiedź. Stanie się 13 kwietnia, o 13:00 dla żartu :D
Mniemam, że i tu nie muszę objaśniać, jak takie "nie wiem" i "nie można ocenić" wpływa na moją psychikę... jak wpływa na nią czekanie, trwanie w bezczynnym, bezradnym zawieszeniu i czekanie na... no właśnie - na co? Oby na dobre wiadomości i ulgę. Wynik BACC ma być około 7-14 dni po badaniu.

W ramach walki z demonami, które od jakiegoś czasu tańczą nad moją głową i sprawiają, że klękam, postanowiłam "się ruszyć". Dosłownie. Zaliczyłam więc 15 minut na rolkach, co było wyzwaniem, wszak po 1) nie jeździłam na rolkach od co najmniej 8 lat, po 2) lekarski głos prawił, że po tak agresywnej chemii nie będę w stanie dźwignąć się na rolkach z siadu. Jestem dumna z siebie, wszak nie tylko się dźwignęłam, ale i przeżyłam tych 15 minut. Satysfakcja nie do opisania (mimo bólu buntujących się mięśni zwłaszcza nóg). 
Przetestowałam też nowonabytą hulajnogę mojego dziecia, która to hulajnoga ma spory udźwig, więc powiększoną sterydami mnie bez trudu dźwignęła. Jazda boska i ile frajdy...

A na koniec gwóźdź programu. Wzruszony moją walką z demonami Pan Mąż sprezentował mi rower. Tak, tak... Ostatnio jeździłam rowerem w dzieciństwie (swoim), później raz czy dwa pożyczyłam od szwagra, ale to krótkie przejażdżki do sklepu były. Moja czarna piękność jest superwygodna i taka szybka, że wszystkie demony zostają z tyłu.
Odhaczyłam już przejażdżkę testową (ze sklepu do domu plus runda honorowa wokół bloku) oraz prawdziwą rowerową wycieczkę z dzieckiem. Dziecko na swojej nowej hulajnodze, ja na mojej nowej czarnej piękności. Drogą wzdłuż rzeki. Łącznie 8 km. Zadowie mnie dziś nieco pobolewa, ale nic to. Dziś powtórka. Zainstalowałam na bagażniku mój termoizolacyjny "kosz piknikowy" (do czasu aż nie nabędę kosza na kierownicę i sakw rowerowych), zapakowałam przekąski i napoje i dziś planuję porwać Pannę Wiedźmę z przedszkola na kolejną rowerową wycieczkę, połączoną z piknikiem. Główną atrakcją będzie zwabianie kaczek, wszak zapakowałam też sporą ilość kilkudniowych bułek.
Dopóki pogoda pozwoli (i siły) planuję tak jeździć sobie z córusią mamusi, starając się zapomnieć, że się boję i że jeszcze wszystko (także to, co niefajne) przede mną i zdarzyć się może.

Uf, z grubsza to chyba tyle. Mam nadzieję, że kolejne wpisy będą mniej chaotyczne.
Czytających jak zwykle serdecznie pozdrawiam!

Ach, bo z wrażenia zapomniałabym o wietrze we włosach... Trwają intensywne prace nad
porzuceniem chustki, którą pokochałam i do której przywykłam. Nie jestem jeszcze gotowa na jej całkowite zdjęcie, ale na częściowe odsłonięcie włosów, owszem. Robię z niej teraz "opaskę", osłaniającą przednią część włosów, odsłaniającą cały tył. Dlaczego nie zdejmę? Bo tak krótka fryzura jest jeszcze w mojej ocenie "nie moja", zaś ja w tak krótkiej fryzurze to jeszcze "nie ja". Ponadto nie jestem gotowa i nie chcę "świecić włosami", gdy nie wiem, czy zaraz nie wypadną znów (Nowa Moja uprzedzała, że jeśli będzie konieczne napromieniowanie szyi, co najmniej z dolnej połowy głowy włosy wypadną). Więc małymi kroczkami przygotowuję się do zdjęcia (z wyniku PET wyszło mi, że CHYBA szyja jest już czysta), ale bez szaleństw, ostrożnie, żeby powrót do chustki nie zabolał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz