Trochę pamiętnik, trochę worek z niepokornymi myślami, trochę album emocji. O byciu mamą i żoną, o raku, o moim świecie i tym, co dla mnie ważne.
Polub mnie
poniedziałek, 14 marca 2016
Przygotowanie do radioterapii cz. 1
PET jeszcze przede mną, natomiast za mną wspomniana TK.
Tym razem, na moje szczęście, wyznaczono mi godzinę poranną. Kilkanaście minut przed czasem byłam wraz z Panem Mężem w Centrum Onkologii. Najpierw w recepcji Klinicznego Zakładu Radioterapii przemiłe panie poinformowały mnie, dokąd powinnam się udać. Udałam się do dobrze znanego mi już Zakładu Radiologii i Diagnostyki Obrazowej. Usiadłam spokojnie i czekałam, wszak byłam przed czasem. Kilka minut po 9 zjawiła się inna przemiła pani i upewniwszy się, że ja to ja, zabrała mnie... nie, nie... Wbrew moim oczekiwaniom nie zabrała mnie na badanie, tylko do modelarni. Po drodze wyjaśniła mi, dlaczego tam idziemy i po co mi maska do radioterapii, która zostanie tam wykonana. Czekając na pana kolegę, bawiła mnie rozmową w stylu "babskich plotek" oraz wypytywała całkiem niezawodowo o objawy mojego chłoniaka, o to, jak się o nim dowiedziałam, co mi dolegało itd.
Po jakimś czasie przybył pan kolega, ja natomiast zostałam zaznajomiona z "plastikiem" (tj. prostokątnym kawałkiem masy plastycznej, którą da się formować po odpowiednim ogrzaniu), który już niebawem miał stać się moją maską. "Plastik" trafił do ciepłej kąpieli, a ja dowiedziałam się, że kupiony specjalnie na okoliczność badania top będzie zbędny. Próbowałyśmy co prawda zdjąć mu tylko szelki, ale nie wyszło, więc na sole w modelarni położyłam się naga od pasa w górę. Dla zminimalizowania skrępowania, miła pani okryła mnie równie miłą zieloną płachtą. "Plastik" odpowiednio nagrzany został mi przyłożony do twarzy (tu zostałam poinformowana, że na pewno mnie nie poparzy, że mam leżeć spokojnie i starać się odprężyć). Sprawnymi ruchami obydwoje państwo przypięli mnie do stołu, a właściwie brzegi "plastikowej" płachty przypięli. Następnie dociskając ją do mojej twarzy, szyi i ramion, uformowali odpowiedni kształt.
W tym miejscu muszę przyznać, że nieco obawiałam się całego tego "robienia maski". Nie mam klaustrofobii, ale niekomfortowo czuję się w zbyt małych, ciasnych pomieszczeniach, więc bałam się, że przypięta "na ciasno" do stołu mogę spanikować. Do tego plastikowa maska kojarzyła się jednoznacznie z paskudnymi horrorami, co nie ułatwiało sprawy. Rzeczywistość okazała się inna. Ciepło na mojej twarzy było naprawdę przyjemne i pozwoliło rzeczywiście się odprężyć. Nie bez znaczenia zapewne było to, że pani, która mnie tam zaprowadziła, wszystko ze szczegółami opowiedziała, po czym i tak mówiła do mnie, co robi, ile jeszcze itd.
Uformowana maska wysychała na mnie około 5 minut. Następnie została odpięta, a ja mogłam wstać i ubrać się. Na koniec fotka, która została przypisana do mojej karty oraz maski.
Czerwona jak burak, czym nawiasem mówiąc wprawiłam panią z modelarni w lekką panikę, uznała bowiem, że "może to uczulenie", wyszłam do Pana Męża na korytarz, by po niespełna minucie wejść na badanie.
W pracowni tomografii komputerowej wszystko było jak zwykle, za wyjątkiem tego, że tu znów musiałam się rozebrać, zaś moja głowa i szyja oraz ramiona zostały unieruchomione świeżo zrobioną maską. W trakcie badania podano kontrast, wcześniej natomiast znów poinformowano mnie o wszystkim, co zostanie zrobione oraz celu tych działań. Poszło sprawnie. Zarówno w czasie robienia maski, jak i przy TK nie tylko unieruchomiono mnie, ale i ułożono tak, bym jednocześnie leżała wygodnie i właściwie do przyszłego naświetlania.
Na koniec 30 minut w poczekalni na obserwacji i mogłam wrócić do domu.
Wliczając czas obserwacji, całość trwała około 90 minut. Nie było strasznie, nie warto było się stresować.
P.S. Moja maska wygląda nieco inaczej niż ta na górnym zdjęciu - przede wszystkim jest zielona (chodzi nie tylko o kolor, ale jak się dowiedziałam, także o rodzaj tworzywa), niemniej orientacyjnie właśnie coś takiego zostało dla mnie przygotowane.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz