- aktualnie nie istnieje badanie alternatywne czy porównywalne (w kontekście efektów) do badania PET
- dawka promieniowania, jakiego doświadcza pacjent w trakcie badania to mniej więcej tyle, ile przeciętny dorosły człowiek (o wadze 70 kg) "przyjmuje" z otoczenia (m.in. słońce, urządzenia domowe etc) w przeciągu 3 lat
- w przypadku chorób nowotworowych wykonanie badania PET, gdy u pacjenta nie stwierdzono poważnych schorzeń pobocznych zdecydowanie przeważa korzyściami nad potencjalnym niebezpieczeństwem
- zmniejszyć ryzyko związane z przyjęciem radiofarmaceutyku można w sposób stosunkowo prosty, tj. skutecznie i optymalnie szybko wypłukać go z organizmu (robi się to ni mniej, ni więcej, tylko pijąc)
Oczywiście wolałabym nie musieć przyjmować znacznika, niemniej rozumiem, że pozwoli to skuteczniej i bezpieczniej mnie leczyć. Wierzę, że zgodnie z aktualną wiedzą medyczną, w moim przypadku korzyści z wykonania badania zdecydowanie przewyższały ryzyko.
Wszystkie opisy badania, do których udało mi się dotrzeć uznają, że PET jest badaniem bezbolesnym i bezpiecznym. To w mojej ocenie oznacza, że oczywiście, trzeba liczyć się z ryzykiem (jak w czasie każdego badania czy zabiegu), ale histeryczne obawy związane chociażby z podaniem promieniotwórczego izotopu można schować gdzieś bardzo głęboko.
Po przybyciu (byłam wcześniej) i odczekaniu kilkunastu minut poproszona zostałam o wypełnienie ankiety dotyczącej ogólnego stanu zdrowia oraz przebytych infekcji, alergii, zabiegów itd. Kolejnym etapem było zaznajomienie mnie z czynnikami ryzyka związanego z wykonaniem badania. Gdy podpisałam wszelkie niezbędne zgody, mogłam usiąść i czekać. Kilka chwil później poproszona zostałam do gabinetu lekarskiego, gdzie zmierzono mi poziom cukru (w skład podawanego znacznika wchodzi glukoza), założono wenflon, a lekarz medycyny nuklearnej poinformował mnie o przebiegu badania, jego celowości oraz postępowaniu po badaniu (dostałam też wytyczne na papierze, cobym nie zapomniała).
Z wenflonem w zgięciu łokciowym powędrowałam do poczekalni, by już po chwili udać się za "magiczne drzwi". Pielęgniarka pokazała gdzie, co i jak, objaśniła co będzie i usadziła mnie na zielonym krzesełku w korytarzu. Gdy przyszła moja kolej, wstrzyknięto mi izotop i zostałam zaprowadzona do "poczekalni gorącej". Tam na wygodnym fotelu, w półmroku i okryta kocem miałam się relaksować przez około 60 minut, popijając wodę i pilnując, by było mi ciepło. 500 ml wody należało wypić w czasie pierwszych 20 minut, następnie można było udać się do toalety, w celu usunięcia z pęcherza wszystkiego, co tam się regularnie zbiera od rana.
Nie minęła godzina, gdy przemiły pan technik "zawezwał mnie" na badanie. Przed nim obowiązkowo kolejna wizyta w toalecie. Badanie wykonywane było z rękami uniesionymi do góry i to był mój największy problem. Pozycja była niewygodna, głowa w specjalnej "formie", więc dla rąk miejsca było niewiele. Badanie trwało 20 minut, w tym czasie zdążył porządnie rozboleć mnie kark i bark, mięśnie rąk drżały z wysiłku (ręce właściwie wisiały w powietrzu), a same ręce ścierpły niemiłosiernie. Pod koniec badania modliłam się już, żeby szybciej był koniec, miałam bowiem wrażenie, że jeszcze minuta i się rozpłaczę. Na szczęście dotrwałam do końca. Pan technik polecił, bym udała się z powrotem do poczekalni gorącej i czekała na instrukcje od pielęgniarki. Wizyta w toalecie, powrót do poczekalni, wyjęcie wenflonu w gabinecie zabiegowym, który zwie się tam inaczej, ale nazwy mało ważne są, powrót do poczekalni i odbiór schowanych wcześniej w szafce rzeczy (w moim przypadku tylko torebki i komórki). Na krześle spędziłam około 20 minut, czekając na informację od lekarza, że mogę iść, bo badanie przebiegło prawidłowo. Doczekałam się i przemiła pielęgniarka poprowadziła mnie do wyjścia. Zapytała, czy ktoś na mnie czeka, a gdy odpowiedziałam, że tato, z szerokim uśmiechem życzyła mi wszystkiego dobrego na do widzenia.
Procedura rozpoczęła się dla mnie o godzinie 11:15, wypuszczona do domu zostałam o godzinie 13:45. Byłam pozytywnie zaskoczona, bowiem kazano mi liczyć się z 3-5 godzinami potrzebnymi do zrealizowania całej procedury.
Wyniki za około 2 tygodnie. Przyjdą pocztą. Tak chciałam (alternatywą był odbiór osobisty, jednak 60 km w jedną stronę tylko po to, by odebrać wynik to trochę marna wycieczka).
Po badaniu należy wrócić prosto do domu, unikać kontaktu z dziećmi i kobietami w ciąży, ograniczyć kontakt z innymi osobami. W moim przypadku, tj. w sytuacji, gdy w domu mieszka sześciolatka, sprawa została rozwiązana następująco - ja zamknęłam się w sypialni, sześciolatka natomiast urzędowała z tata w salonie. Tam też spędziła noc, ku swojej wielkiej uciesze i radości. Dla nas obydwu była to trudna sytuacja, nie mogłyśmy się przytulać, podchodzić do siebie, całować... Ale dałyśmy radę i rano, tuż po 5 usłyszałam pukanie do drzwi sypialni oraz głosik Panny Wiedźmy: mamusiuuu, już rano, obiecałaś, że się w końcu przytulimy!
Dla bezpieczeństwa w czasie 12 godzin po wykonaniu badania PET należy szczególnie dbać o higienę osobistą, dwa razy spłukiwać muszlę po skorzystaniu z toalety (izotop wydalany jest przede wszystkim z moczem) oraz dokładnie myć ręce po wizycie w toalecie. Należy też po każdym skorzystaniu dokładnie wytrzeć deskę sedesową (ja dla pewności używałam nawilżonych chusteczek, które następnie wrzucałam do toalety i spłukiwałam).
Dziś zaniosłam płyty ze wszystkich moich TK na oddział radioterapii, coby Nowa Moja Pani Doktor mogła wrócić do planowania leczenia. Kolejny krok to odbiór wyników PET i dostarczenie ich Nowej Mojej. A później... Później mam nadzieję sprawnie przejdę naświetlanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz