Polub mnie

sobota, 15 lutego 2020

Trudno wrócić do pisania...

... zresztą nie tylko do pisania. Trudno wrócić do życia po tym, co się stało. Trudno w ogóle wrócić. Do wszystkiego. A jednak zbliżające się urodziny Panienki Wu, nierozerwalnie i już na zawsze przywodzić będą na myśl świadomość, że tuż po nich... Że O. odeszła, zostawiając mnie ze złamanym sercem i świadomością niewykorzystanych szans, okazji, możliwości. Bez prawa odwołania. Bez negocjowania. Bez ostrzeżenia...

Za 19 dni minie rok. Trudno w to uwierzyć. Rok wydaje się "kawałem czasu". A tutaj... z jednej strony to 347 dni tęsknoty, bólu, żalu, prób życia dalej, a z drugiej... wciąż przewijają się w mojej głowie filmy obrazujące tamten wieczór, tamtą noc. Wszystko po kolei. Takie żywe, takie okrutnie prawdziwe, takie świeże. Chwilami łapię się na analizowaniu wszystkiego w taki sposób, w jaki analizuje problemy do rozwiązania. I nagle z całą mocą uderza mnie świadomość, że choćbym wytężyła wszystkie siły, użyła każdej szarej komórki, stanęła na rzęsach - niczego nie zmienię. Żaden pomysł, żadna totalna mobilizacja nie zmieni tego, że Jej nie ma. I wtedy jest jeszcze ciężej.


wtorek, 12 marca 2019

...

Chciałam napisać o tym, jak świętowaliśmy urodziny Królewny.
Chciałam o tym, jak wygląda moja codzienność w 2019 roku.
Chciałam...

Ale tydzień temu, 5 marca, tuż przed północą, w zimnym holu przed blokiem operacyjnym pękło mi serce. I nic już nie jest takie, jak było.

Moja ukochana siostra nie żyje.

Nie umiem tego ogarnąć. Nie potrafię w to uwierzyć. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić...


piątek, 28 grudnia 2018

Wybaczcie!

All rights reserved/lady_in_red
Że tak bardzo zaniedbałam to miejsce. Wpadam tu niezmiennie, zaglądam na inne blogi, ale jakoś tak nie składa się, żeby coś napisać. A potem jest zdziwienie ogromne, jak teraz. Że jak to? Że ostatni wpis jest z września? Ale jak to możliwe? No tak to!

Nadrabianie zaległości zacznę od końca, czyli od teraz. Otóż jestem (nie)szczęśliwą posiadaczką półpaśca, na tę arcyniespodziewaną diagnozę wpadłam dziś rano, po czym żwawym krokiem udałam się do przychodni, gdzie miła, młoda pani doktor potwierdziła me rozpoznanie. Zajęło mi to jakieś 3 czy 4 dni, ale w końcu doznałam olśnienia. Zaczęło się od nieokreślonego bólu, będącego połączeniem jakby kłucia, pieczenia, grzania i takiego bólu normalnego, znanego każdemu. Ból zlokalizowany był w prawej dolnej części brzucha, co napawało mnie przerażeniem z powodu widma zapalenia wyrostka. Nie byłam jednak w stanie "wymacać" tego bólu, trudno było wskazać konkretne miejsce. Do tego czułam się ogólnie dobrze (a nawet bardzo dobrze), test z przyciąganiem do klatki piersiowej nogi ugiętej w kolanie i wykonaniem wykopu nijak nie wpływał na ów ból, więc hipoteza upadła, sprawiając, że odetchnęłam z ulgą (bo niby kto by chciał spędzić Święta/Sylwestra w szpitalu/łóżku?) Brałam pod uwagę również kolkę nerkową, ale i tu było sporo kwestii, które nie pasowały w ogóle lub słabo pasowały. Następnie rozważałam jakiś uraz mięśnia, naciągnięcie czy coś, ale niczego takiego nie byłam w stanie sobie przypomnieć. Dodatkowo z biegiem czasu ból się jakby rozprzestrzeniał - poziomo, w kierunku pośladka. Z każdą godziną byłam bardziej przekonana, że boli mnie nie "coś w środku", tylko skóra. Dziś rano doznałam olśnienia (naprowadziła mnie wysypka, ale nie taka, jakiej się spodziewałam po półpaścu - zdawało mi się bowiem, że półpasiec = wysypka konkretna, taka której się nie bagatelizuje, nie przegapia, nie myli z niczym innym... Ja zaś miałam mikroognisko nad pośladkiem, łącznie jakieś max. 2 x 2,5 cm i kilka pojedynczych wyprysków na linii, będącej przedłużeniem blizny po cc). Złapałam odruchowo tabletkę Heviranu, którego resztki ostały się po czasach, kiedy brałam go regularnie, zostawiłam Pannę Wu pod opieką teściowej i pobiegłam do przychodni. Tam okazało się, że ta wysypka z przodu jest jeszcze taka słabo jednoznaczna, ale to nad pośladkiem nie pozostawia żadnych wątpliwości. Dostałam receptę na więcej Heviranu i na leki p/bólowe i to by było w zasadzie wszystko. Po Nowym Roku do kontroli, chyba żeby leczyło się dobrze, to nie trzeba.

Zupełnie niedawno, bo 14 grudnia odebrałam w końcu moje wyniki kontrolnej TK. I to był najpiękniejszy prezent przedświąteczny, jaki mogłam sobie wymarzyć. Wznowy nie widać, zniknęły z płuc obszary matowej szyby, które utrzymywały się bardzo, bardzo długo (w poprzedniej TK jeszcze były), trzymilimetrowy guz w płucu jest wciąż, ale przez te 8 czy 9 miesięcy nie urósł, więc jest szansa, że nie jest on niczym poważnym, Doktor eM z uśmiechem orzekła, że tylko do obserwacji. Kolejna kontrola w czerwcu. Ucieszyłam się, że w końcu dane mi będzie przyjechać do Magicznego Krakowa latem (pomijając przeszczep oraz chemie przed nim, wszystkie wizyty wypadały w paskudne, zimne, mokre i śnieżne pory). Tym razem dość długo czekałam na wizytę po badaniu, czekanie to okupione było tak silnym stresem, że... no w każdym razie, przyszło mi do głowy, że to właśnie ten silny, długotrwały stres spowodował, że "obudziły się" uśpione w zwojach nerwowych wirusy. Na szczęście mój stan jest raczej dobry, poza "bólem skóry" - zupełnie nic mi nie dolega i czuję się relatywnie nieźle. Liczę więc na szybkie wyzdrowienie.

Jeszcze wcześniej odwiedziłam w końcu ginekologa (nowego). Dowiedziałam się, że mam "martwe jajniki" (też mi nowość :P ) i że wskazana byłaby hormonalna terapia zastępcza, bo jestem za młoda na menopauzę. Dodatkowo, badania wskazują na niedoczynność tarczycy (wskazywały już wtedy, kiedy robiłam badania przed TK). Dostałam Euthyrox i skierowanie do endokrynologa.

All rights reserved/lady_in_red
I to właściwie z medyczno-zdrowotnych kwestii wszystko. A poza tym... Czas biegnie zbyt szybko, mam wrażenie, że zupełnie sobie z tym nie radzę. Panna Wu za 2 miesiące skończy 9 lat - jakim cudem? Dni mijają mi na mamowaniu, pisaniu (mniej niż zwykle), uczeniu (więcej niż zwykle), przygotowywaniu lekcji i martwieniu się, czy "moje ósmaki" napiszą egzamin przyzwoicie ;)
Aktualnie rozmyślam też nad przyjęciami urodzinowymi Panny Wu. Tak, tak! Nie pomyliłam liczby. Przyjęcia będą dwa. Pierwsze - wstępnie zaplanowane na zimowe ferie - dla rodzinki, drugie - w terminie bliższym urodzin, czyli już po feriach - dla koleżanek i kolegów z klasy. To będzie wyzwanie, ale jestem na nie gotowa (niech no tylko przestanie boleć mnie skóra :D )

Tak, proszę Państwa. Z grubsza to wszystko, co ważnego wydarzyło się od mojego ostatniego razu. Tak, proszę Państwa, jest mi wstyd, że nie znalazłam nawet chwili na to, by zostawić tu dla Was życzenia świąteczne. Tak, proszę Państwa, mam znowu mocne postanowienie poprawy. I tak, proszę Państwa, mam świadomość, że na postanowieniu może się skończyć, bo piszę tu zdecydowanie fazami.
Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku się zjawię i choć kilka słów zostawię. A póki co - będę się cieszyć z tego, że udało mi się w końcu zmobilizować i streścić w tych kilku akapitach ostatnie 3 miesiące mojego życia.
Ściskam Was wszystkich serdecznie, dziękuję że jesteście (tak, tak, wiem, że jesteście, mimo że po cichu i w ukryciu) i marzę sobie, że może kiedyś w końcu zrobi się tu przyjemnie głośno :)
Do następnego razu!

piątek, 28 września 2018

Tak, tak... wiem, że to nie jest śmieszne.

All rights reserved/lady_in_red
I to nieprawda, że zapomniałam o tym miejscu, że wszystko przykryte kurzem i pies z kulawą nogą tu nie zagląda. Po 1) zaglądam tu ja. I to systematycznie, kilka razy w tygodniu. Po 2) statystyki twierdzą, że zagląda tu ciągle wielu i wiele z Was. Tak się jednak składało, że na pisanie czasu (i chyba trochę też ochoty) brakowało. Więc dzień za dniem uciekał, a ostatni post stawał się coraz starszym wspomnieniem.

Ale... Jest piątek, pogoda za oknem nie zachęca do spacerowania, nie zachęca też prawa noga, która pozazdrościła lewej i teraz ona nosi dumnie tabliczkę z diagnozą: zespół cieśni kanału stępu. Na szczęście tym razem byłam czujna (tj. nauczona doświadczeniem, zadziałałam błyskawicznie). Już przy pierwszym TAKIM bólu w TAKIM miejscu, uznałam, że na 99% będzie powtórka z rozrywki, więc nie czekając na to aż z nogą będzie już bardzo źle (a to stało się ostatnim razem w ciągu 20 godzin), wdrożyłam wszystkie punkty leczenia pierwszego rzutu. Na szczęście w mojej zamrażarce wciąż leżakuje kompres żelowy, który pożyczyła mi mama na okoliczność ostatniego incydentu. Dziś mogę stwierdzić, że progresji brak, a to już daje nadzieję i oznacza dobre wiadomości. Jest - mam nadzieję - szansa, że tym razem potrwa to krócej i nie unieruchomi mnie zupełnie, jak to miało miejsce ostatnio.
Ale wróćmy do wyjaśnień... piątek, pogoda, noga... wszystko to sprawia, że oto mam chwilę na to, by jednak coś napisać.

Panienka moja Wu w II klasie radzi sobie całkiem dobrze, choć trzeba mi przyznać, że doprowadza mnie dziewczyna do szału tym, że w głowie ma chmury (jak sama twierdzi). Niemal codziennie okazuje się, że nie zabrała ze szkoły książek, których potrzebuje do zrobienia zadania domowego, więc trzeba biegać z powrotem i przymilać się do pani recepcjonistki, coby klucz swój użyczyła i do klasy wejść pozwoliła. Nie wiem już, czy bardziej mnie to śmieszy, czy wkurza. Do kompletu dziś zgubiła (Panna Wu, nie pani recepcjonistka) bluzę, a gdy nie była w stanie jej odzyskać, orzekła beztrosko, że mam się nie martwić, bo panie ze świetlicy oddadzą bluzę w poniedziałek. Cóż rzec?

All rights reserved/lady_in_red
Nie pamiętam, czy wspominałam, że w pewnym momencie wakacji coś we mnie dojrzało (i było to bezsprzecznie efektem mojej choroby, leczenia, przeszczepienia i powrotu do zdrowia) i podjęłam decyzję o "powrocie do korzeni". Nie, nie, nie wróciłam do szkoły, ale uczę. Są to lekcje indywidualne z dziećmi z problemami, jak dysleksja, dysgrafia oraz inne zaburzenia czy dysfunkcje. I prawda jest taka, że brakowało mi tego bardzo. Pisanie jest fantastyczną pracą, która daje mi satysfakcję i morze wolności, ale jeśli ktoś całe życie chciał uczyć, to będzie mu tego brakowało. Cieszę się, że się przełamałam, dojrzałam do tej decyzji i odsunęłam na bok strach pt. "a co będzie, jeśli rak wróci i będę musiała zostawić te dzieci?"

Co poza tym? Moje życie toczy się spokojnie, choć... tygodnie uciekają jeden za drugim i trochę trudno mi się z tym pogodzić. Nie ukrywam, że onkodemony tańczą nade mną coraz bliżej i coraz nachalniej. Niby panuję nad sytuacją, niby nie zagłębiam się w ciemne scenariusze, a jednak coraz częściej maltretuję swój nadobojczykowy węzełek, który został, bo został, ale nie oznaczał niczego złego. Miętolę go regularnie, oceniając czy aby mu się nie zdarzyło przytyć, urosnąć, cokolwiek...
A prawda jest taka, że z każdym dniem, tygodniem, będzie ciężej nad tym zapanować. Kontrola w listopadzie. Nie jestem pewna, którego, bo jeśli nie muszę, to nie grzebię w onko-dokumentach.

Niezmiennie proszę wszystkich tych z Was, którzy dobrze mi życzą (nawet jeśli robią to anonimowo, po cichu), trzymajcie za mnie kciuki. Za wyniki. Za to, żeby onkologia i hematologia już na zawsze zostały dla mnie jedynie wspomnieniem oraz miejscem, gdzie bywam wyłącznie w celach kontrolnych.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Tyyyle się działo...

All rights reserved/lady_in_red
... że znowu będzie symbolicznie, bo nie sposób o wszystkim.
Pamiętacie zapewne, że ostatnio pijana ze szczęścia wróciłam z dalekich wojaży... i jak to po pijaństwie bywa, odchorowałam sprawę solidnym kacem.
Gdy endorfiny się uspokoiły, dotarło do mnie, że od teraz będę tęsknić jeszcze bardziej. Chcieć jeszcze mocniej. Jeszcze więcej. I z jeszcze większą siłą będzie katowała mnie świadomość, że takie weekendy, jak tamten, to wyjątki. Że na kolejny taki przyjdzie mi czekać rok (co najmniej). I będzie mi jeszcze bardziej żal. Że jest, jak jest. I że to tak daleko.... Nie pomagał też fakt, że możliwości gadania od rana do nocy miałyśmy niewiele po tamtym weekendzie. A teraz Zielone Spojrzenie odpoczywa nad Bałtykiem, więc jest już zupełnie poza moim zasięgiem.
Eh... Wpatruję się w relacje z urlopu. Delektuję się zdjęciami, wsłuchuję w szum morza na filmiku... I to mi musi wystarczyć póki co.
Oczywiście, urlop nie będzie trwał wiecznie, w końcu wróci i będzie i będziemy razem, jak dotychczas. Tylko... To jest dokładnie taka sama sytuacja, jak ta, opisana przez Krasickiego:
Czegóż płaczesz? – staremu mówi czyżyk młody –
masz teraz lepsze w klatce niż w polu wygody”.
„Tyś w niej zrodzon – rzekł stary – przeto ci wybaczę;
Jam był wolny, dziś w klatce i dlatego płaczę.”
Nie będę ukrywała... Po takim weekendzie, po tym... powrót do "jak dotychczas" jest wyjątkowo trudny. Ale przywyknę. W końcu człowiek jest w stanie przywyknąć do wszystkiego, prawda?

Wkrótce po moim powrocie, dane mi było także doświadczyć funkcjonowania bez prawej ręki (tak! jestem praworęczna). Łokieć tenisisty (o ironio!). Kto miał wątpliwą przyjemność doświadczenia, ten zrozumie. Cóż rzec... Dwie doby płakałam niemal 24 h/dobę. Nie tylko z bólu, ale i z bezsilności, bezradności i braku samodzielności. Leki nie działały. I chociaż... a może właśnie dlatego? No w każdym razie, choć znam tę bezradność, kiedy ciało robi co chce, a dusza za słaba jest, by nad tym ciałem zapanować... kiedy ból jest tak silny, że można już tylko leżeć i płakać... to te dwie doby zmęczyły mnie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Doznałam przerażających uczuć, które mieszały się ze sobą i tańczyły mi przed oczami, chichocząc złośliwie.
Na szczęście w trzeciej dobie mieszaniny leków zaczęły pomagać, mrożenie łokcia - również. Do tego temblak i... jakoś się wylizałam po 9 dobach. Dziś funkcjonuję już bez leków, łokieć prostuje się zupełnie, ale czuć, że jest słaby i mocno oberwał. Czuć to zwłaszcza, gdy przesilę czy dźwignę coś cięższego. Niemniej... cieszę się, że "leczenie pierwszego rzutu" przyniosło efekt (i to relatywnie szybki).

All rights reserved/lady_in_red
3 sierpnia mój tatuś świętował 60 urodziny. Z tej okazji także i on - został "wkręcony" przez nas (czyli swoje dzieci oraz zięciów) w imprezę niespodziankę. Napisałam "także", bo odnoszę wrażenie, że wspominałam wcześniej o tym, że z okazji przejścia na emeryturę oraz urodzin (co właściwie ściśle się ze sobą wiąże) - taką samą (w zarysie) imprezę wyszykowaliśmy dla mamci. Tym razem pogoda dopisała aż nadto. Było gorąco, więc dzieciaki mogły szaleć do woli. Był tort. Były prezenty. Były życzenia, wielkie ognisko i grill. Gdyby tak przymknąć oko na latające dookoła osy - byłoby idealnie. Nawiasem mówiąc, trzeba będzie pewnie ogarnąć jakąś nową miejscówkę do grillowania z dużym wybiegiem dla nieletnich, bo na tej aktualnej, roi się od os, których wcześniej tam nie widywaliśmy.

Szykujemy się powoli na powrót do szkoły. Tak stopniowo, coby nie zaburzyć trwających wakacji. Coby nie zmienić sierpnia w "prawiewrzesień". Odnoszę przy okazji wrażenie, że mnogość kolorowego wszystkiego do szkoły, cieszy bardziej nas - dorosłych, niż te dzieciaki, które mają z tego wszystkiego korzystać od września. I w zasadzie trochę trudno się dziwić. Wszak żyją one w czasach, kiedy wszystkiego kolorowego i w milionie wariantów jest na co dzień pełno wszędzie. Nie znają tego, czym zadowalać musieliśmy się my - kiedyś.
Szykujemy się też powoli do wyjazdu Pana Męża do sanatorium... Choć w sumie, to przede wszystkim ja się szykuję, bo on... jak to on... ma na wszystko czas i zajęty jest całą toną innych rzeczy.

Mamy też plan wyjazdowy. Krótki, bo krótki, ale lepszy taki, niż żaden. Chciałabym bardzo, żeby doszedł do skutku, więc... trzymajcie kciuki! ;)


poniedziałek, 16 lipca 2018

Pijana ze szczęścia.

Wróciłam. Od stóp do głów wypełniona endorfinami. Ze szczęściem, pływającym w żyłach. Wciąż jeszcze nie dowierzając, że to mi się nie przyśniło. Że było.

Jestem tak absolutnie zachwycona tym, że się udało, że miałyśmy okazję, by patrzeć sobie w oczy, śmiać się i zarywać noce. Rozmawiać. I być. Tak absolutnie zachwycona, że każde słowo wydaje mi się zbyt banalne, zbyt blade, zbyt nie takie, aby oddać to wszystko.

Ani jednego zdjęcia w telefonie, czy na karcie aparatu, za to miliard w głowie. Zdjęć i filmów. Niezniszczalnych. Takich, którym nie stanie się nic od "padniętego dysku", czy karty SD, która zginęła. Chłonęłam całą sobą te chwile. Słowa. Ruchy ust. Gesty. Wyrazy twarzy. Zapach. Śmiech. Żarty. Wygłupy. Zwierzenia. Tłumaczenia. Pytania. Ten czas - taki tylko dla nas. Czas w zasadzie bez spoglądania na zegarek. Bez wszystkiego tego, co rozprasza. Co stresuje. Co odciąga w innym kierunku. Tylko ja i Ty, Zielone Spojrzenie. Nasz czas.

Ten weekend był bajką, która stała się rzeczywistością. Marzeniem, które przestało nim być.  Prezentem najpiękniejszy, jaki można dostać.

Ale było też coś jeszcze. To uczucie, które momentami ściskało gardło i nie pozwalało złapać tchu. Wszechogarniające szczęście, mieszające się z poczuciem, że oto doświadczam tego, o czym myślałam, że już nie doświadczę. Takie znajomo podobne do tego, jakiego doznałam rok temu w czasie wakacji nad Soliną. Gdy z jednej strony moczyłam stopy w "tej wodzie", jadłam w "tej knajpie", patrzyłam na "te góry" i chodziłam "tymi dróżkami", a z drugiej nie mogłam uwierzyć, bo jeszcze niedawno, leżąc na łóżku oddziału hematologii lub oddziału przeszczepiania szpiku, wydawało mi się, że już nic mnie więcej nie spotka. Już niczego nie będzie. Niczego nie doświadczę. Niczego nie spróbuję. Nigdzie nie wrócę. Nie będę.
Gdyby ktoś z Was miał ochotę, nie pamiętał, nie czytał, nie wiedział - TUTAJ klika i już wie :)

Czuję się zaczarowana. Zakochana jeszcze bardziej. Zachwycona. Urzeczona. I wdzięczna. I nie mam już żadnych wątpliwości. Niczego z tego, co towarzyszyło mi cztery lata temu, gdy miałam okazję po raz pierwszy. W tym miejscu zrobiłam przerwę, żeby podlinkować ten post z tamtego czasu, ale po zapoznaniu się z nim, okazało się, że napisałam go "na około". Zostawiając sobie te arcydurne tajemnice. Więc... więc nie porównam. Niemniej - powtórzę - dziś nie mam wątpliwości. Nie rozprawiam nad pobudkami. Bo dziś... dziś wiem. I nie tylko dzięki temu weekendowi. Po prostu te cztery lata dały mi tę pewność. Utwierdziły w przekonaniu. I choć tłusty druk zawsze mile jest widziany, ewentualnie jakiś transparent z dużymi drukowanymi literami - to tak naprawdę, nie są mi potrzebne, by wiedzieć.

To jest miłość. I kropka.