Polub mnie

niedziela, 8 maja 2016

Dopóki mi "się chce", dopóki mam czas...

All rights reserved/lady_in_red
W "moim domu" trwają intensywne przygotowania do "przeprowadzki do Krakowa". Jak wiadomo, jeśli wynik PET wyjdzie taki, jakiego spodziewa się Profesor z Krakowa, 25 maja zaczynam mobilizację. Podadzą mi chemię, po której mają spaść wyniki, a przede wszystkim leukocyty. Gdy osiągną absolutne dno, szpik zacznie produkować "wszystkie znane i nieznane medycynie czynniki wzrostu", które podrasowane stymulantem mają z czasem "wykipieć jak mleko". Prosto do krwi. Po to te codzienne badania. Kipienie daje tylko jedną szansę na pobranie komórek. Nawet nie sprawdzałam, ale Profesor z Krakowa mówił, że 25 wypada w środę. Wtedy pierwszy dzień chemii, którą będę dostawała aż do niedzieli. W poniedziałek wyjdę do domu, o ile będę się czuła lepiej od dętki. Jeśli jak dętka, wyjdę we wtorek. Problemem jest dla mnie to zamieszkanie w Krakowie u znajomych. Niestety, nie posiadam takowych. Próbujemy więc ze znajomymi, rodziną i bliskimi, coś zorganizować. Idzie średnio, ale może po weekendzie coś się wyklaruje. Ostatecznie jest jeszcze "opcja awaryjna" - od razu po mojej wizycie u Profesora z Krakowa, pomoc zaoferowała dobra znajoma, mieszkająca w Oświęcimiu. Ale z racji tego, że to jak by nie patrzeć 60 km, traktuję ją jako "ostatnią deskę ratunku". Jeśli nie zorganizuję żadnego mieszkania w Krakowie, zapytam Profesora z Krakowa, czy od biedy mógłby być ten Oświęcim.

All rights reserved/lady_in_red
Przyznam się szczerze, że odkąd z tego Krakowa wróciłam, czuję taki megaspokój. Czuję się taka silna, taka pewna zwycięstwa, taka pozytywnie naładowana.
Pozwolę sobie jeszcze wtrącić o profesorze... Ujął mnie tym, że słuchał i słuchał z zaciekawieniem. Że widać było, że jestem dla niego pacjentem, kimś kto w nim upatruje swoją szansę na życie, a nie jakimś numerem, za który NFZ zwróci mu pieniądze. Fantastycznie mi się z nim rozmawiało, bo czułam się dla niego ważna. Ponadto bardzo dokładnie, obrazowo tłumaczył mi wszystko (dętki, mleko, kipienie i inne takie - to jego obrazy). Zapytałam go na przykład, ile potrwa ten mój pierwszy mobilizacyjny pobyt w szpitalu. Patrzył na mnie i patrzył. Więc zaczęłam się tłumaczyć "ja wiem, panie profesorze, że tego się tak nie da przewidzieć, ale chodzi mi o orientacyjny czas..." na co on spokojnie "wszystko się da, pani Kasiu... wszystko się da. Już pani wyjaśniam, ile to potrwa". No szok. Gdy mi wyjaśnił, orzekłam "bo wie pan profesor, u nas to się nic nie da... u nas lekarz nigdy nie wie, nie umie ocenić, nie umie przewidzieć i z chęcią powtarza: jak przyjdzie czas na wypis, to pani się rano na obchodzie dowie".
Zdałam sobie właśnie sprawę z tego, że trudno w słowa ubrać moją nim fascynację. Bo składają się na nią w dużej mierze emocje i odczucia, będące wynikiem naszej rozmowy... Wiem, że zapewne nie bez znaczenia jest fakt, że dał mi nadzieję i postawił na nogi psychicznie... że pewnie w dużej mierze z tego powodu jestem nim oczarowana, ale... to jednak nie wszystko. Profesor z Krakowa jest facetem na właściwym miejscu. W czasie komisji kwalifikacyjnej do przeszczepu zapytał mnie: na co jest pani gotowa? Czy chce pani zrobić to, co konieczne, by wyzdrowieć, mając przy tym świadomość, że w obecnej sytuacji może to być ciut za mało, czy też chciałaby pani poświęcić wszystko, by wyzdrowieć, mając świadomość, że to wszystko, to jednak może być ciut za dużo. Zaskoczył mnie. Patrzyłam na tę komisję, a oni patrzyli na mnie. Szybko odrzekłam: mam ledwo 30 lat i bardzo chcę żyć, dlatego chciałabym zrobić wszystko, co tylko można, poświęcę wszystko, by wyzdrowieć. Słychać było westchnienia komisji. Westchnienia aprobaty. Po chwili dodałam: ale nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam pytanie, wszak mam wrażenie, że pan profesor mnie pyta, czy ja chcę żyć, czy nie. Odrzekł, że to nie do końca jest tak, bowiem fakt, że się nie zdecyduję na przeszczep nie oznacza jednoznacznie, że nie wyzdrowieję, czy że umrę. Ale w jego ocenie, po tych 3 miesiącach nieleczenia, sama radioterapia (która miałaby być alternatywa dla przeszczepu) mogłaby nie wystarczyć. Później, w gabinecie już, powiedział mi, że moja chemioterapeutka sprawiła, że rak mój leżał zbity i skopany, wystarczyło go tylko dobić promieniami. Radioterapeutka, która odmówiła terapii, pozwoliła rakowi się podnieść. I owszem, każda terapia niesie za sobą ryzyko niepowodzenia, ale w jego ocenie wtedy, 3 miesiące temu ryzyko było takie: najpewniej wystarczy radioterapia, ale jest maleńka szansa, że przeszczep będzie konieczny. Dziś sprawa wygląda tak: najpewniej potrzebuje pani przeszczepu, ale jest maleńka szansa, że bez niego też się uda. Przy mnie rozmawiał z jakimś swoim kolegą radioterapeutą, jednym z tych 3, z którymi się konsultował. I w trakcie tej rozmowy powiedział: "dobrze, że dziewczyna jest inteligentna, bystra i umie używać mózgu. Dobrze, że jest zdecydowana na przeszczep i ma świadomość, że to dla niej dziś najlepsza opcja... bo gdyby nie była zdecydowana, ja nie umiałbym jej przekonać. Stary, nie umiałbym powiedzieć trzydziestoletniej młódce, która teraz siedzi przede mną i patrzy mi w oczy, że powinna się zgodzić na przeszczep, którego jeszcze 3 miesiące temu nie potrzebowała, a którego potrzebuje teraz, bo jakaś lekarka dała du*y." Tak, dokładnie tak powiedział. I nie umiał pojąć, dlaczego ona się z nikim nie skonsultowała. Ale... Odkąd wróciłam z Krakowa, Zielone Spojrzenie co rano pyta mnie, jak się mam. Znaczy ono mnie pyta niemal codziennie od... od zawsze. Ale odkąd wróciłam z Krakowa, szczerze odpowiadam mu, że dobrze.
Czuję się przedziwnie odkąd z tego Krakowa wróciłam... teraz te wszystkie pozytywne kawałki złączyły się w całość, która... eh, sama nie wiem, jak to opisać. On w żadnym momencie nie powiedział: "oto ja, twój nowy hemato-bóg mówię ci, kobieto, twój chłoniak to dla mnie pikuś, znaj łaskę swego boga, uleczę cię..." a mimo to sprawił (znaczy powiedział tyle innych rzeczy), że poczułam się, jakby mi właśnie dał gwarancję, dał pewność, rzekł: tak, będzie jak w tej twojej wróżbie, dzięki której jeszcze się nie rozsypałaś.

Po tej wizycie w Krakowie jeszcze mocniej odciska się we mnie szok, spowodowany kontrastem. Różnicą, między lekarzami hematologii w Moim Mieście a Profesorem z Krakowa. Wystarczy choćby spojrzeć na założenie mi tego słynnego już wkłucia centralnego. Po co? Tego pewnie najstarsi górale nie wiedzą. Na własny użytek mam teorię, że zgubiła ich rutyna, pewność siebie i schematyczność, czyli kwestie w mojej ocenie obce nowemu profesorowi. Oni w Moim Mieście byli pewni, że będzie tak, jak sobie wydumali. A że Profesora-Którego-Nie-Było nie było, to cudowały lekareczki, żebym im nie zarzuciła, że tam bez sensu leżę. Prawdą jest jednak to, że nie ma co oglądać się za siebie. Jestem megapozytywnie nastawiona, jestem podbudowana i jak we wstępie, czuję się silna. Wiem, że ten przeszczep to hardkor będzie, ale mam jakiś taki spokój w środku. Mam poczucie, że mi się uda. Moja podświadomość każe mi skupić się na tym, co jest i co będzie. Przestałam rozpamiętywać przeszłość. O dziwo nie ma we mnie jakiejś żądzy zemsty czy czegoś w stosunku do lekarki od radioterapii. Mam żal, ale... myślę sobie, że to teraz nieważne. Że gdy wyzdrowieję, odwiedzę ją i powiem, co uczyniła. Chciałabym, żeby zdobyła się na przepraszam (choć na własny użytek myślę, że prawnie mogłabym ją pozwać, wszak miała mnie ratować, a nie pogarszać moją sytuację).


All rights reserved/lady_in_red
A poza onko-hemato-informacjami...
Konkurs mojego dziecka zbliża się wielkimi krokami. Nie wiem, czy będę mogła ją oglądać, ale i tak wiem, że wypadnie super. Ona ma faktycznie megatalent, ale o tym wiedziałam. Nie sądziłam natomiast, że tak szybko chwyci mój wykład dotyczący tego, czym jest interpretacja. Fantastyczna jest. Sama znalazła swój pomysł na interpretację każdej zwrotki. Byłam w szoku.

W tym miejscu chciałabym jeszcze wspomnieć, że tak, jak kiedyś "powiedziałam nie w czas", tak i teraz. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, ale... mniej więcej rok temu, gdy jeszcze nie wiedziałam o raku, zwierzałam się Zielonemu Spojrzeniu, że chciałabym mieć z powrotem swój naturalny kolor włosów, ale są one już tak przesiąknięte kolorem, że musiałabym je chyba zgolić do łysa... No i się stało. Chciałam, to mam. Teraz podobnie. Myśląc, że zdrowieję, cisnęłam Pana Męża, że musimy do Krakowa. Że tęsknię już, że muszę w końcu tego smoka zobaczyć, bo choć w samym Krakowie byłam ze sto razy, to zawsze tak, że smoka nie widziałam. Że dziecku chcę pokazać, chcę się napawać magią itd. No i co? Chciałam Kraków, to teraz przez kilka lat będę tam regularnie. Ot - uważaj, o czym marzysz ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz