Nasycić się tobą, Zielone Spojrzenie, niemal niemożliwe, bo choćbyś było przy mnie nieustannie, wciąż byłoby mi mało i wciąż z lękiem spoglądałabym na zegarek, oczekując irracjonalnie brzmiącego niczym wyrok "muszę iść". Ach, beznadziejny przypadek. Chłonę więc ciebie, dotykam, głaszczę i przytulam swój policzek do twojego, żeby... żeby poczuć, zakodować, zapamiętać i delektować się tym uczuciem, gdy cię nie ma. Dotykam delikatnie, by cię przypadkiem nie... no właśnie... by przypadkiem nie spętać twojej wolnej woli, nie zamknąć ci drogi odwrotu, nie postawić pod ścianą bez wyjścia. Bo choć fakt, że odejdziesz, odsuniesz się, wyznaczysz dystans, choć to jeden z największych strachów mych, to nie chcę, byś czuło się zmuszone do stania w bezruchu, do niepodejmowania decyzji i do chronienia mnie wbrew sobie. Trudno mi to przyznać przed samą sobą, ale z dwojga, zdecydowanie wolałabym, byś było szczęśliwe z dala ode mnie niż robiło dobrą minę do złej gry, trwając obok przeciw sobie. Jestem chyba jakimś koszmarnie nieuleczalnym przypadkiem, wszak nic - absolutnie nic nie wskazuje na to, by miało ci być ze mną źle, byś chciało odejść, odsunąć się, zmienić to, co jest w coś bardziej oficjalnego, a więc mniej naszego... A jednak boję się, więc oswajam te myśli, niejako przygotowując się na coś, co może przecież nigdy nie nastąpić. Heh, cieszę się, że wszystkie moje paranoje są ci dobrze znane (no dobrze, niech będzie, że nie wszystkie, ale zdecydowana większość), że nie muszę się chować za porządną maską, która dopasuje się do narzuconych norm. Wróćmy jednak do twojego odchodzenia... wiem, że wrócisz, że nawet gdy cię nie ma, jesteś, a jednak każde takie odejście boli w jakiś
przedziwny i zupełnie dla mnie niepojęty sposób. Chwytam więc każde twoje słowo, przytulam policzek jeszcze bardziej, muskam palcami twoje dłonie, żeby "było na zapas", żebyś zostało w jakiś tajemniczy, metafizyczny sposób, gdy fizycznie już cię nie będzie. Jeszcze słowo, jeszcze uśmiech, jeszcze pytanie na koniec, jeszcze muśnięcie, które niby delikatne, ale odciska się piętnem w moim sercu. Taniec na granicy uronienia łzy, walka logiki z odczuciami, "zostaw je, niech idzie, przecież musi i wróci", "zostawię, ale jeszcze sekundę, jeszcze jeden oddech, jedno muśnięcie, jedno wtulenie policzka", "puść, nie zniknie", "a jeśli? wezmę na zapas", "na zapas się nie da, niech idzie", "może i się nie da, ale wezmę"...
Zatrzymuję każdą sekundę, każde słowo twoje dzielę na sylaby i celebruję, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, powściągam niewyparzony język, żeby nie zabierać sobie czasu, w którym to ty możesz mówić do mnie. O tak, mów do mnie jeszcze, ludzie nas nie słyszą... A przecież nie żegnamy się na rok czy tydzień. Mało ważne, rok czy trzy dni, boli tak samo. Jakiś czas temu uznałam, że wiele się zmieniło i nic nie jest już takie, jak kiedyś. Cóż... dziś mam świadomość, że zmienność jest oczywistością, naturalną koleją rzeczy, ja zaś... dziś mogę cieszyć się tym, że nadal... że odchodząc wciąż wzbudzasz we mnie takie uczucia oraz, że gdy cię nie ma, wciąż tak samo mi ciebie brakuje.
Tęsknota bywa paląca, bardzo bardzo bolesna, nie pozwala cieszyć się w pełni życiem i czasem właśnie dopiero po stracie nagle uświadamiamy sobie, że straciliśmy coś co było dla nas całym światem. Przytulam bardzo, bardzo mocno :*
OdpowiedzUsuńDziękuję:)
UsuńNa szczęście póki co moja tęsknota jest wyłącznie miernikiem uczuć i choć jakiś rodzaj paranoi albo czegoś w tym stylu każe mi oswajać różne opcje, póki co nie muszę realnie mierzyć się ze stratą, wszak moje Zielone Spojrzenie wraca - zawsze.
:*