Polub mnie

wtorek, 24 maja 2016

To już jutro, czyli "gotowa do walki!"

Szczęście jest ewidentnie po mojej stronie. Nie dość, że zobaczyłam, jak dziecko me występuje na przeglądzie wierszy, to jeszcze wezmę udział w przedszkolnym Dniu Mamy i Taty. Dziś.

Badanie PET odbyło się w środę (minioną). W piątek dzwonił Profesor z Krakowa z wynikiem. Dobra wiadomość jest taka, że choroba ogranicza się do śródpiersia (szyja, wyjściowo zajęta również, aktualnie jest wolna), wolny jest szpik, kości, narządy, węzły poniżej przepony. I to tyle. Zła wiadomość jest taka, że w czasie, gdy nie byłam leczona, mój rakowaty kumpel rozrósł się i to bogato. Po zakończonej chemii guz miał 48 mm, aktualnie ma siedemdziesiąt ileś. Ta wiadomość podcięła mi nogi, bo zdałam sobie sprawę, że oto wróciłam do początku. Z czasem przyszła refleksja, że jednak nie... że przecież wiadomości, które mi przekazał, mimo iż radosne nie są, mogły by być o wiele bardziej dramatyczne. Nie mam objawów ogólnych, jakie miałam przed leczeniem, szyja jest wolna... Podłamało mnie też to, że on sobie kazał przypomnieć, kim jestem, bo mnie nie kojarzył. Przypomnieć, kiedy się widzieliśmy itd. A ja dopiero po kilku dniach uzmysłowiłam sobie, że zamiast "w środę 2 tygodnie temu", powinnam była powiedzieć "w środę, w dzień, kiedy zepsuł się profesorowi rower". To niby bez znaczenia, ale on nas wtedy przyjął tylko dwie, więc... No ale nic. Starałam się jakoś trzymać.
Wczoraj dzwoniłam do lekarki, która pod nadzorem Profesora z Krakowa, będzie się mną opiekowała. Świetna dziewczyna, pewnie niewiele starsza ode mnie. Ona dla odmiany mnie pamiętała. Zadzwoniłam, zgodnie z umową i zaczynam tłumaczyć, kto ja i dlaczego ośmielam się jej zawracać głowę, a ona mi przerywa i takim megaradosnym, pozytywnym głosem mówi: "ja wiem, pani Kasiu, wiem kim pani jest, doskonale panią pamiętam... my się poznałyśmy w gabinecie profesora, prawda?" No szok. W każdym razie potwierdziła mój termin 25 maja. Mam być w szpitalu na 9:00. Czeka mnie więc zrywanie rodziny przed świtem, ale mam nadzieję, że damy jakoś radę.

Mieszkanie... W tej materii tyle się zmieniło, że aż trudno w to uwierzyć. Najpierw znajoma załatwiła mieszkanie u sióstr zakonnych w domu generalnym. Tam owszem, wielki dom jest i przedszkole, ale dom dla gości jest całkiem oddzielnym budynkiem. Siostra przełożona zapewniła Pana Męża, że zadbają o nas, pomogą jak tylko będą umiały itd. I było klepnięte. Aż tu nagle dzwoni ta sama znajoma, że jednak znalazła nam mieszkanie. Całkiem puste, umeblowane, wyposażone, tylko dla nas i bez opłat. Zdębiałam. Przyjęłam dane osoby od tego mieszkania i czekałam, co z tego będzie. Pani zadzwoniła następnego dnia i rzecze, że oprócz tamtego, o którym wspominała koleżanka, jest drugie - jej własne. Też nieodpłatnie, też puste, też wyposażone i umeblowane. Sprawdziliśmy lokalizację, dojazd itd. i przyjęliśmy to jej mieszkanie. Uznałam, że jeden zasadniczy plus ma samodzielne mieszkanie: toaletę, z której nikt poza nami w danym momencie nie będzie chciał korzystać. Liczę się z wymiotami po chemii i innymi atrakcjami, więc... no wiadomo, w klasztorze biegałabym sobie korytarzem do łazienki, z której korzystaliby też inni. Jak by był mus, to bym biegała, ale skoro miałam wybór... Teraz Pan Mąż musi zadzwonić do tej przełożonej i odwołać wszystko.

Żyjemy sobie na walizkach. Mam prawie spakowaną walizkę do szpitala, spakowałam Pannę Wiedźmę na czas tego ich pobytu w Krakowie, zostało mi spakować siebie na ten czas (dobrze, że mi to w ogóle przyszło do głowy, bo musiałabym chyba chodzić w piżamie). Pan Mąż musi spakować się sam.

Nie wiem, czego się spodziewać, więc spodziewam się, że będzie hardkorowo. Ale choćbym miała wykopać sobie siłę spod ziemi - zrobię to, bo chcę i muszę żyć. I będę żyć!

sobota, 14 maja 2016

Mała Gwiazda i mała aktualizacja.

All rights reserved/lady_in_red
Panna Wiedźma wystąpiła. Z chrypką, która przyczepiła się dzień wcześniej, aczkolwiek pięknie. Skąd wiem? Byłam i widziałam. Filmowałam drżącymi rękami i modliłam się w duszy, żeby mi z tych drżących rąk aparat nie gruchnął na ziemię.
Skąd się tam wzięłam? Otóż dzień przed planowanym badaniem PET, zadzwoniła do mnie pani z Krakowa z niusem. Otóż aparat się zepsuł i tym sposobem badanie zostaje odwołane. Pani informatorka orzekła, że prawdopodobny termin mojego badania przypadnie na wtorek - 17 maja, ale da mi dokładnie znać w czwartek lub piątek. Niestety, telefon nie zadzwonił ani w czwartek, ani w piątek. Tym sposobem znów nic nie wiem. I czekam. A czekania to ja nie lubię. Oj, bardzo nie lubię. No ale co mi pozostaje?

All rights reserved/lady_in_red
Wróćmy jednak do Panny Wiedźmy. Zapytana o wrażenia "po", orzekła że jest szczęśliwa i zadowolona. Tak więc cieszę się bardzo i dumna z niej jestem niesamowicie. Miałam przez chwilę mały dyskomfort, spowodowany niedosytem, bowiem Panna Wiedźma przez ten czas, gdy przygotowywała swój wiersz, opracowała cały ruch sceniczny, gesty, mimikę, wszystko. Tak się jednak złożyło, że dostała mikrofon do ręki, więc... "pokazywanie diabli wzięli". A bez pokazywania i recytacja inna była. Nie zmienia to jednak faktu, że istotnie wyróżniała się na tle innych dzieci. Teraz widzę jeszcze dokładniej: ma talent. W jury byli "łowcy talentów". Jeden z nich rzekł na koniec: gratuluję przede wszystkim tym, którym przeszkadzały problemy z głosem, chrypki. To sztuka, odsunąć problemy na bok i wystąpić.

All rights reserved/lady_in_red
Gdy popołudniu odbierałam ją z przedszkola, poprosiła mnie, żebym chwilę zaczekała. Pobiegła do swojej pani i coś jej wyszeptała. Myślałam, że może znów chwali się, że wezmę ją na lody, czy coś, ale nie... pani odrzekła: ale za co? Na co moje dziecko: za to, że wzięła mnie pani na ten konkurs.
Moja gwiazda. Poszła podziękować. Ach, byłam dumna znów.
Panią chyba też ujęła. Panna Wiedźma usłyszała, że to pani jej dziękuje, że się tak pięknie przygotowała, że wystąpiła i że chciała. Że bez niej, to nie wie pani, co by było.
A do mnie powiedziała, że moja córka jest fenomenalna. Że ona ogólnie jest świetnym dzieckiem i bardzo fajnie się z nią pracuje, ale do recytacji to ona jest wyjątkowa. Że i pamięć ma zachwycającą i recytuje jak prawdziwa gwiazda.
No, to się nasłuchałam pochwał.

Zgodnie z obietnicą, po przedszkolu zabrałam Pannę Wiedźmę na lody i babskie zakupy. Tak, to bardzo przyjemny dzień był.

niedziela, 8 maja 2016

Dopóki mi "się chce", dopóki mam czas...

All rights reserved/lady_in_red
W "moim domu" trwają intensywne przygotowania do "przeprowadzki do Krakowa". Jak wiadomo, jeśli wynik PET wyjdzie taki, jakiego spodziewa się Profesor z Krakowa, 25 maja zaczynam mobilizację. Podadzą mi chemię, po której mają spaść wyniki, a przede wszystkim leukocyty. Gdy osiągną absolutne dno, szpik zacznie produkować "wszystkie znane i nieznane medycynie czynniki wzrostu", które podrasowane stymulantem mają z czasem "wykipieć jak mleko". Prosto do krwi. Po to te codzienne badania. Kipienie daje tylko jedną szansę na pobranie komórek. Nawet nie sprawdzałam, ale Profesor z Krakowa mówił, że 25 wypada w środę. Wtedy pierwszy dzień chemii, którą będę dostawała aż do niedzieli. W poniedziałek wyjdę do domu, o ile będę się czuła lepiej od dętki. Jeśli jak dętka, wyjdę we wtorek. Problemem jest dla mnie to zamieszkanie w Krakowie u znajomych. Niestety, nie posiadam takowych. Próbujemy więc ze znajomymi, rodziną i bliskimi, coś zorganizować. Idzie średnio, ale może po weekendzie coś się wyklaruje. Ostatecznie jest jeszcze "opcja awaryjna" - od razu po mojej wizycie u Profesora z Krakowa, pomoc zaoferowała dobra znajoma, mieszkająca w Oświęcimiu. Ale z racji tego, że to jak by nie patrzeć 60 km, traktuję ją jako "ostatnią deskę ratunku". Jeśli nie zorganizuję żadnego mieszkania w Krakowie, zapytam Profesora z Krakowa, czy od biedy mógłby być ten Oświęcim.

All rights reserved/lady_in_red
Przyznam się szczerze, że odkąd z tego Krakowa wróciłam, czuję taki megaspokój. Czuję się taka silna, taka pewna zwycięstwa, taka pozytywnie naładowana.
Pozwolę sobie jeszcze wtrącić o profesorze... Ujął mnie tym, że słuchał i słuchał z zaciekawieniem. Że widać było, że jestem dla niego pacjentem, kimś kto w nim upatruje swoją szansę na życie, a nie jakimś numerem, za który NFZ zwróci mu pieniądze. Fantastycznie mi się z nim rozmawiało, bo czułam się dla niego ważna. Ponadto bardzo dokładnie, obrazowo tłumaczył mi wszystko (dętki, mleko, kipienie i inne takie - to jego obrazy). Zapytałam go na przykład, ile potrwa ten mój pierwszy mobilizacyjny pobyt w szpitalu. Patrzył na mnie i patrzył. Więc zaczęłam się tłumaczyć "ja wiem, panie profesorze, że tego się tak nie da przewidzieć, ale chodzi mi o orientacyjny czas..." na co on spokojnie "wszystko się da, pani Kasiu... wszystko się da. Już pani wyjaśniam, ile to potrwa". No szok. Gdy mi wyjaśnił, orzekłam "bo wie pan profesor, u nas to się nic nie da... u nas lekarz nigdy nie wie, nie umie ocenić, nie umie przewidzieć i z chęcią powtarza: jak przyjdzie czas na wypis, to pani się rano na obchodzie dowie".
Zdałam sobie właśnie sprawę z tego, że trudno w słowa ubrać moją nim fascynację. Bo składają się na nią w dużej mierze emocje i odczucia, będące wynikiem naszej rozmowy... Wiem, że zapewne nie bez znaczenia jest fakt, że dał mi nadzieję i postawił na nogi psychicznie... że pewnie w dużej mierze z tego powodu jestem nim oczarowana, ale... to jednak nie wszystko. Profesor z Krakowa jest facetem na właściwym miejscu. W czasie komisji kwalifikacyjnej do przeszczepu zapytał mnie: na co jest pani gotowa? Czy chce pani zrobić to, co konieczne, by wyzdrowieć, mając przy tym świadomość, że w obecnej sytuacji może to być ciut za mało, czy też chciałaby pani poświęcić wszystko, by wyzdrowieć, mając świadomość, że to wszystko, to jednak może być ciut za dużo. Zaskoczył mnie. Patrzyłam na tę komisję, a oni patrzyli na mnie. Szybko odrzekłam: mam ledwo 30 lat i bardzo chcę żyć, dlatego chciałabym zrobić wszystko, co tylko można, poświęcę wszystko, by wyzdrowieć. Słychać było westchnienia komisji. Westchnienia aprobaty. Po chwili dodałam: ale nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam pytanie, wszak mam wrażenie, że pan profesor mnie pyta, czy ja chcę żyć, czy nie. Odrzekł, że to nie do końca jest tak, bowiem fakt, że się nie zdecyduję na przeszczep nie oznacza jednoznacznie, że nie wyzdrowieję, czy że umrę. Ale w jego ocenie, po tych 3 miesiącach nieleczenia, sama radioterapia (która miałaby być alternatywa dla przeszczepu) mogłaby nie wystarczyć. Później, w gabinecie już, powiedział mi, że moja chemioterapeutka sprawiła, że rak mój leżał zbity i skopany, wystarczyło go tylko dobić promieniami. Radioterapeutka, która odmówiła terapii, pozwoliła rakowi się podnieść. I owszem, każda terapia niesie za sobą ryzyko niepowodzenia, ale w jego ocenie wtedy, 3 miesiące temu ryzyko było takie: najpewniej wystarczy radioterapia, ale jest maleńka szansa, że przeszczep będzie konieczny. Dziś sprawa wygląda tak: najpewniej potrzebuje pani przeszczepu, ale jest maleńka szansa, że bez niego też się uda. Przy mnie rozmawiał z jakimś swoim kolegą radioterapeutą, jednym z tych 3, z którymi się konsultował. I w trakcie tej rozmowy powiedział: "dobrze, że dziewczyna jest inteligentna, bystra i umie używać mózgu. Dobrze, że jest zdecydowana na przeszczep i ma świadomość, że to dla niej dziś najlepsza opcja... bo gdyby nie była zdecydowana, ja nie umiałbym jej przekonać. Stary, nie umiałbym powiedzieć trzydziestoletniej młódce, która teraz siedzi przede mną i patrzy mi w oczy, że powinna się zgodzić na przeszczep, którego jeszcze 3 miesiące temu nie potrzebowała, a którego potrzebuje teraz, bo jakaś lekarka dała du*y." Tak, dokładnie tak powiedział. I nie umiał pojąć, dlaczego ona się z nikim nie skonsultowała. Ale... Odkąd wróciłam z Krakowa, Zielone Spojrzenie co rano pyta mnie, jak się mam. Znaczy ono mnie pyta niemal codziennie od... od zawsze. Ale odkąd wróciłam z Krakowa, szczerze odpowiadam mu, że dobrze.
Czuję się przedziwnie odkąd z tego Krakowa wróciłam... teraz te wszystkie pozytywne kawałki złączyły się w całość, która... eh, sama nie wiem, jak to opisać. On w żadnym momencie nie powiedział: "oto ja, twój nowy hemato-bóg mówię ci, kobieto, twój chłoniak to dla mnie pikuś, znaj łaskę swego boga, uleczę cię..." a mimo to sprawił (znaczy powiedział tyle innych rzeczy), że poczułam się, jakby mi właśnie dał gwarancję, dał pewność, rzekł: tak, będzie jak w tej twojej wróżbie, dzięki której jeszcze się nie rozsypałaś.

Po tej wizycie w Krakowie jeszcze mocniej odciska się we mnie szok, spowodowany kontrastem. Różnicą, między lekarzami hematologii w Moim Mieście a Profesorem z Krakowa. Wystarczy choćby spojrzeć na założenie mi tego słynnego już wkłucia centralnego. Po co? Tego pewnie najstarsi górale nie wiedzą. Na własny użytek mam teorię, że zgubiła ich rutyna, pewność siebie i schematyczność, czyli kwestie w mojej ocenie obce nowemu profesorowi. Oni w Moim Mieście byli pewni, że będzie tak, jak sobie wydumali. A że Profesora-Którego-Nie-Było nie było, to cudowały lekareczki, żebym im nie zarzuciła, że tam bez sensu leżę. Prawdą jest jednak to, że nie ma co oglądać się za siebie. Jestem megapozytywnie nastawiona, jestem podbudowana i jak we wstępie, czuję się silna. Wiem, że ten przeszczep to hardkor będzie, ale mam jakiś taki spokój w środku. Mam poczucie, że mi się uda. Moja podświadomość każe mi skupić się na tym, co jest i co będzie. Przestałam rozpamiętywać przeszłość. O dziwo nie ma we mnie jakiejś żądzy zemsty czy czegoś w stosunku do lekarki od radioterapii. Mam żal, ale... myślę sobie, że to teraz nieważne. Że gdy wyzdrowieję, odwiedzę ją i powiem, co uczyniła. Chciałabym, żeby zdobyła się na przepraszam (choć na własny użytek myślę, że prawnie mogłabym ją pozwać, wszak miała mnie ratować, a nie pogarszać moją sytuację).


All rights reserved/lady_in_red
A poza onko-hemato-informacjami...
Konkurs mojego dziecka zbliża się wielkimi krokami. Nie wiem, czy będę mogła ją oglądać, ale i tak wiem, że wypadnie super. Ona ma faktycznie megatalent, ale o tym wiedziałam. Nie sądziłam natomiast, że tak szybko chwyci mój wykład dotyczący tego, czym jest interpretacja. Fantastyczna jest. Sama znalazła swój pomysł na interpretację każdej zwrotki. Byłam w szoku.

W tym miejscu chciałabym jeszcze wspomnieć, że tak, jak kiedyś "powiedziałam nie w czas", tak i teraz. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, ale... mniej więcej rok temu, gdy jeszcze nie wiedziałam o raku, zwierzałam się Zielonemu Spojrzeniu, że chciałabym mieć z powrotem swój naturalny kolor włosów, ale są one już tak przesiąknięte kolorem, że musiałabym je chyba zgolić do łysa... No i się stało. Chciałam, to mam. Teraz podobnie. Myśląc, że zdrowieję, cisnęłam Pana Męża, że musimy do Krakowa. Że tęsknię już, że muszę w końcu tego smoka zobaczyć, bo choć w samym Krakowie byłam ze sto razy, to zawsze tak, że smoka nie widziałam. Że dziecku chcę pokazać, chcę się napawać magią itd. No i co? Chciałam Kraków, to teraz przez kilka lat będę tam regularnie. Ot - uważaj, o czym marzysz ;)

piątek, 6 maja 2016

Aktualizejszyn


Prawda jest taka, że w ostatnim czasie tyle różnych dziwnych rzeczy się wydarzyło... sam otwarty ostatnio rozdział pt. "hematologia w moim mieście" dość szybko został zamknięty, w dodatku w niekoniecznie szczęśliwych okolicznościach, więc... weny i ochoty mi brakowało.
Ale gdy zdałam sobie sprawę, że za jakiś czas będzie w tym miejscu dziura, postanowiłam się zmobilizować.

25 kwietnia zgodnie z planem pojawiłam się w sekretariacie oddziału hematologii w moim mieście. Chwila zamieszania, bo oto zaginęło moje skierowanie, przekazane przez Panią Moją Doktor Profesorowi-Którego-Nie-Było. Ale panie sekretarki bardzo miłe i życzliwe, raz dwa sprawę załatwiły. Skierowały mnie na IP, dzwoniąc tam jednocześnie i poświadczając, że oto moje skierowanie jest i jest "klepnięte", tylko trzeba je znaleźć. Następnie pół godziny w kolejce do zapisu i oto mogłam przekroczyć magiczne drzwi, za którymi sanitariusz udzielił mi informacji, gdzie mam się przebrać i do kogo wrócić. EKG bez kolejki załatwił ten sam sanitariusz. Przemiła pani, wykonująca badanie stwierdza, że moje serce bije miarowo i o dziwo powoli. To znaczy nie żeby jakoś patologicznie wolno, tylko zwyczajnie, książkowo. Dziwię się, bo mam wrażenie, że wali, jak wściekłe. Dalej na oddział. Pielęgniarki też miłe, pokazują mi co i gdzie jest, usadawiają w sali. Nie ma dla mnie łóżka, bo dla zajmujących je pacjentek nie ma jeszcze wypisu. Nie przeszkadza mi to jednak, z chęcią posiedzę na krześle. Od oczekujących na wypis pań dowiaduję się, że aktualnie nieobecna sąsiadka z "pierwszego łóżka" jest kobietą dziwną, nieżyciową, zmanierowaną itd. W związku z czym nie pogadam z nią i nie będę z nią miała łatwego życia. Uh, od razu mi lepiej ;)
Po jakimś czasie zjawia się Doktor-Niewiem. Okazuje się być rezydentką na hematologii, aczkolwiek twierdzi, że będzie się mną opiekowała. No dobrze, niech się opiekuje. Z czasem okazuje się, że jej opieka polega na nieustannym powtarzaniu "nie wiem, pani Kasiu, krok po kroku". Z jeszcze większym czasem okazuje się, że nie tylko w stosunku do mnie używa tej formułki. "Podpada mi" jednym. Pyta, czy mam jakieś pytania, a gdy zadaję pytanie dla mnie najważniejsze, tj. czy mam szansę z tego bagna wyjść - bliska jest płaczu. Meganieprofesjonalne i bezsensownie dołujące. Na szczęście Zielone Spojrzenie jest przy mnie, mimo że setki kilometrów ode mnie. Czuwa i szybko stawia mnie do pionu.
Ogólnie dzień mija nudno. W kalendarzu zapisałam tylko "dzień 1. nuda, nuda, nuda". Jest jedno zaskoczenie. Gdy pani z "pierwszego łóżka" zjawia się na sali - od razu łapiemy kontakt i znajdujemy wspólny język. Pani jest terapeutką. Na samym początku swojej chorobowej drogi. W miejscu, w którym ja byłam niespełna rok temu. Dogadujemy się idealnie. I szybko znajduję powód, dla którego nie umiała dogadać się z babciami... Cieszę się z jej towarzystwa. Pomagamy sobie nawzajem.

Profesor-Którego-Nie-Było miał tego dnia być, ale mu nie wyszło. No trudno. Może będzie następnego? (tak wtedy uznałam)

26 kwietnia. Dzień 2.
All rights reserved/lady_in_red
Pytanie na "dzień dobry" (którego nie zadałam na głos, ale które kotłowało mi się w głowie intensywnie i irytująco wyraźnie) brzmi "kiedy do domu?" :D
Po porannym badaniu przez Doktor-Niewiem (nazywam ją tak celowo, dobrze wiem, że nie wiem piszemy rozdzielnie) zostaję wezwana na echo serca. I tu niespodzianka. W gabinecie czeka na mnie kardiolog, który badał mnie latem, przed podaniem chemii. Rozbieram się i kładę na kozetkę. Doktor spogląda na mnie i na skierowanie, po czym uśmiecha się do mnie i patrząc mi głęboko w oczy pyta: to pani teraz na hematologii? No tak - odpowiadam. Bo wcześniej na onkologii pani była, prawda?
Byłam, byłam... to pan doktor mnie pamięta? - pytam zdziwiona. Pamiętam, bo ja mam wyjątkową pamięć do pięknych kobiet - słyszę. I przypomina mi się, za co go wtedy tak bardzo polubiłam.
Tłumaczę mu, co się podziało i zaczynamy badanie. Doktor dyktuje, dyktuje, dyktuje... koniec. Wstaję i pytam: dobrze jest, panie doktorze? BARDZO DOBRZE!!! wykrzykuje radośnie. Dowiaduję się, że moje serce jest w idealnym stanie i zupełnie nie widać po nim nie tylko przyjęcia kardiotoksycznej chemii, ale i przyjęcia jakiejkolwiek chemii. Wychodzę szczęśliwa.
Po powrocie na salę dowiaduję się od Doktor-Niewiem, że "Profesor-Którego-Nie-Było planuje dla pani podanie jakiejś chemii, nie wiem jeszcze, ale albo ABVD, albo BEACOPP". ABVD? - pytam zdziwiona - tej, która nie podziałała? "Nie wiem, pani Kasiu, krok po kroku, dobrze?" W związku z planami, Doktor-Niewiem pyta mnie, czy wyrażam zgodę na założenie wkłucia centralnego. Upewniam się, że ta chemia jest pewna i gdy otrzymuję potwierdzenie, wyrażam zgodę na zabieg. Uznaję, że jeśli zdecydują się na BEACOPP, wkłucie uchroni mnie faktycznie przed częstym kłuciem, bowiem w tym schemacie chemię podaje się najpierw przez 3 dni, następnie jest przerwa i siódmego dnia dostaje się tzw. dolewkę. Po niej 2 tygodnie przerwy i zabawa od nowa.
Kilka chwil po podpisaniu zgody, zjawia się pielęgniarka i rzecze, że oto zabieg, którego jeszcze nie zdążyłam przetrawić w głowie, odbędzie się zaraz.
Serce waliło mi jak oszalałe. Jak się później okazało - niepotrzebnie. Zabieg przeprowadziła młoda lekarka, pod nadzorem starszego lekarza (starszego od niej, obiektywnie całkiem w średnim wieku). Zrobiła to sprawnie, wprawnie i bezboleśnie. Wszystko poszło gładko. Na koniec ujęła mnie stwierdzeniem "nie ma za co", w odpowiedzi na moje "bardzo dziękuję, pani doktor". Powtórzyła to kilkakrotnie, takim tonem, który brzmiał, jak "to moja praca". Po zabiegu zaprowadzona zostałam na rentgen, który miał potwierdzić, że cewnik znajduje się w odpowiednim miejscu. Łącznie z oczekiwaniem w kolejce do RTG oraz na potwierdzenie, że zdjęcie zrobiło się dobrze, całość trwała 60 minut. Zabieg polegał na wprowadzeniu cewnika do dużego naczynia. Lekarka nacięła znieczuloną skórę szyi i pod kontrolą USG wprowadziła cewnik, którego port przyszyła mi do szyi. Gdy znieczulenie "puściło" szyja była obolała, a ruchy utrudnione, niemniej nie dokuczało mi to aż tak, by poprosić o tabletkę. Źle spałam tej nocy, bowiem na zewnątrz wystawały "końcówki", które umocowano mi do głowy gustowną opaską. Uznałyśmy wówczas, że zrobili ze mnie Rambo.
Pani z pierwszego łóżka, z którą miałam się nie dogadać, strasznie się o mnie martwiła i przeżywała, że tak długo mnie nie ma. Gdy wróciłam, co chwila wypytywała, czy boli, czy coś mi potrzeba itd.
Tego dnia, podłączono mi butelkę soli fizjologicznej, coby wkłucie centralne "pracowało".

27 kwietnia. Dzień 3.
Do szpitala przybył Profesor-Którego-Nie-Było. Wiadomo to stąd, że wszystkie pielęgniarki biegają, jak kot z pęcherzem, sprawdzając, czy wszystko jest ok, każda pościel czysta, a każdy pacjent ogarnięty. Długo czekamy na wizytę, wszak Profesor-Którego-Nie-Było, potrzebuje najpierw dużo czasu, by z lekarzami przedyskutować sytuację każdego pacjenta. Na mojej sali zjawia się dobrze po 12:00. Przedstawia mi swój plan, zapewniając jednocześnie, że mogę być spokojna, bo zna moją sytuację i moją historię. Zadbała o to Pani Moja Doktor, więc on już wszystko wie. Zgodnie z jego planem dostanę chemię, która ma skutkować remisją. Gdy to nastąpi, zostanę skierowana do MagicznegoKrakowa, gdzie zostanie mi przeszczepiony szpik. Profesor-Którego-Nie-Było opowiada o procedurach przeszczepowych oraz o tym, co będzie i kiedy. Po jego wyjściu piszę do Zielonego Spojrzenia:
Odetchnęłam z taką ulgą... On się nie miotał. On był pewien. Jakby mi pokazywał, że nie jestem beznadziejnym przypadkiem, że mam o co walczyć, bo mam szanse. Nie wyglądał na załamanego moją sytuacją. Powiedział, że zna sprawę, bo moja lekarka mu wszystko opowiedziała. Że wszystko wie. Jestem pozytywnie naładowana. I nawet wkłucie już pozwala na boki głową kręcić...
Przywożą obiad, jestem w trakcie konsumowania, gdy zjawia się LodowaKrólowa (lekarka hematologii, opiekunka mojej sali, nadzorująca pracę Doktor-Niewiem). LodowaKrólowa informuje mnie, że oto wychodzę do domu, bo konsultowała się z Krakowem i dowiedziała się, że specjalizujący się w leczeniu chłoniaków Profesor z Krakowa ma inną wizję od tej, którą miał Profesor-Którego-Nie-Było. LodowaKrólowa umówiła mi konsultację u Profesora z Krakowa na środę, 4 maja. I to tyle. Rozmawiamy, zadaję pytania, bo jestem w szoku taką zmianą planów. Dowiaduję się przy okazji, że tylko alloprzeszczep może wyleczyć mojego chłoniaka, zaś auto (który mam mieć ja) zmierza do uzyskania jak najdłuższego okresu remisji bez wznowy. A gdy ta remisja trwa ileś tam, to można w cudzysłowie uznać, że pacjent jest wyleczony. Jestem megazdołowana, bo przecież Pani Moja Doktor mówiła inaczej. Buntuję się cała. Przeciw "przedłużaniu mi życia" zamiast ratowania go, przeciw trzymaniu mnie tam bezsensownie, przeciw idiotycznie wszczepionemu wkłuciu centralnemu. Czuję się oszukana i skrzywdzona. Bo przecież nie musiałam zajmować szpitalnego łóżka, by LodowaKrólowa skonsultowała mnie telefonicznie z Krakowem...
Na koniec LodowaKrólowa wyznaje mi, że tak naprawdę to oni nie umieją leczyć Hodgkina, bo dotychczas leczyli to onkologowie. Gdy wraca mi rozum, uznaję, że skoro nie potrafią, to jej opinia co do moich szans na wyzdrowienie warta jest tyle, ile opinia "pana Staszka, mechanika samochodowego".
Proszę o wyjęcie wkłucia, jednak LodowaKrólowa odmawia. Stwierdza, że lepiej będzie zachować je do czasu, aż Profesor z Krakowa przedstawi swój plan, bo może jednak poda jakąś chemię. Mam nie histeryzować i iść z tym do domu, bo wszyscy pacjenci tak chodzą i nic się nikomu nie dzieje.
Z jednej strony jestem szczęśliwa, bo do domu = szczęście, z drugiej jestem przerażona "ustrojstwem, które mam w szyi", bo znam możliwe powikłania...

Trzeba mi tę opowieść skrócić. A zatem wracam do domu i staram się dbać o wkłucie najlepiej, jak potrafię. Niestety, następnego dnia, tj. w czwartek, 28 kwietnia przesiąka mi opatrunek. Cała spanikowana dzwonię po Pana Męża, kładę dziecko spać i w tajemnicy wymykamy się do szpitala (rzecz się działa wieczorem). Z dzieckiem zostaje teściowa. W szpitalu, na oddziale, pielęgniarki udzielają mi pomocy, dezynfekują wkłucie, zmieniają opatrunek i żartują sobie, że gdybym wyrwała cewnik, to nie po pogotowie mąż ma dzwonić, a reanimować mnie. Niestety, wtedy nie wiem, że to żart. W związku z powyższym, gdy następnego dnia opatrunek znów przecieka, nie czekam, tylko biegiem na hematologię. I tak dwa razy dziennie zjawiam się tam z prośbą o zmianę zakrwawionego opatrunku. W nocy z niedzieli na poniedziałek okazuje się, że puścił mi szew. Wtedy też podejmuję decyzję, że miarka się przebrała. W poniedziałek zjawiam się w szpitalu i błagam LodowąKrólową, by nie szyła, tylko wyjęła mi ten cewnik. Początkowo nie chce się zgodzić, ale wymuszam na niej postępowanie zgodne z tym, czego chcę. Uznaję, że skoro świeżo założony cewnik nie krwawił, zaś zaczął, gdy powinien być już podgojony, skoro szew puścił, mimo że nie powinien, to wszystkie znaki na niebie i ziemi, a do tego moje własne ciało, mówią mi, że mam tego nie mieć. Moment, w którym mi to wyjęto jest jednym z najszczęśliwszych w ostatnim czasie. Wracam do domu z uśmiechem od ucha do ucha. Zadowolona i wreszcie spokojna.

W tzw. międzyczasie zdobywam się na odwagę i szukam w necie opinii o Profesorze z Krakowa. Czytam, czytam i oczom nie wierzę. I mnie zatyka. Ma tyle pozytywnych opinii. Tylu ludzi chwali go słowami, które dają nadzieję. A nawet coś na kształt pewności, że o mnie zawalczy. Mowią, ze jest wirtuozem hematologii i faktycznie kręcą go chłoniaki. Że mimo iż zabiegany, lekko roztargniony, bardzo szanuje pacjentów, walczy do konca, jest otwarty na najnowsze metody leczenia, szuka indywidualnie dla każdego opcji, która da mu największe szanse. Że wie, co robi, a gdy nie wie, wie gdzie szukać, komu przekazać (sprawy niechłoniakowe). Że rozmawia konkretnie, ale tak, żeby dać pacjentowi siłę do walki... no gębę otwierałam, jak mu tak zbiorowo peany wypisywali. I dziękowali za uratowane życie. Pisali, że lekarze, którzy odsyłali ich do niego mówili, że to guru od chłoniaków i mieli racje. Ze każdemu życzą takiego lekarza w tak ciężkich chorobach... Nagle nie czuję się jak wcześniej... że się mnie pozbywają... nagle czuję się, jakbym dostała megaszansę. Jakby mnie odesłali do Boga, który mnie uzdrowi.

All rights reserved/lady_in_red
Na koniec szybka relacja z Krakowa. Zjawiłam się tam zgodnie z planem, w środę, 4 maja. Profesor z Krakowa okazał się być człowiekiem wyjątkowym ze wszech miar. Facet jest niesamowity. Orzekł, że moja sytuacja nigdy nie była dramatyczna i w tej chwili też nie jest. A jeśli jakiś lekarz mówił inaczej, to jest głupi. Wku**ił się, że przez trzy miesiące nie byłam leczona. Zlecił PET na przyszły tydzień i od niego wszystko zależy. Myśli jednak, ze przeszczep będzie konieczny. Nie dlatego, że jestem w beznadziejnej sytuacji, a dlatego, ze leczenie było niekonsekwentne. Zna moją chemioterapeutkę, orzekł że dobrze leczyła i miała rację z tym, że doczekam wnuków jak dobrze pójdzie. Przy mnie konsultował się z trzema radioterapeutami w trzech częściach Polski. Wszyscy orzekli to, co on. Trzeba mnie było naświetlić po chemii. Nie ma znaczenia aktywność zmiany, tylko wielkość. Zadzwonił też do Mojego-Miasta, do zwierzchnika lekarki, która nie chciała naświetlać. Powiedział, że przeszczep to jej wina. I że będę pierwszą pacjentką w jego karierze, która w stadium IIB potrzebuje przeszczepu. Jestem taka szczęśliwa, taka spokojna. Gość ma megawiedzę, ale i megapokorę. Ma dość osobliwy sposób bycia, aczkolwiek bardzo z mojej bajki. Klnie, żartuje, podnosi na duchu. Karmi nadzieją, co do której ma pewność. Tak, wyciągnie mnie z tego gówna. Plan jest taki. PET w przyszłym tygodniu, po nim od 25 maja przygotowania do przeszczepu. Wyjdę po 5-6 dniach i mam zamieszkać w Krakowie. Nie w hotelu, u jakichś znajomych. Codziennie zjawiać się u nich na badaniach, aż powiedzą mi: "to dziś". Nie mogę w tym czasie zachorować. Pobiorą szpik i zamarynują w ciekłym azocie. No a potem to wiadomo. Śmiertelność okołoprzeszczepową ocenił dla mnie na mniej niz 1%. Ryzyko że zachoruję na inny nowotwór po przeszczepie na 5%, ale... radioterapia też by mi dała 5%. Uwielbiam go już. W jego ocenie mój drugi małżonek nie jest oporny. Tylko lekarka zawiodła. W jego ocenie reagowałam na leczenie dobrze. Wystarczyło je skończyć radioterapią, a nie przerwać bez sensu.

Dziś tyle, bo i tak długo. Nad Profesorem z Krakowa rozwodzić będę się niebawem, w innej notce.