Polub mnie

czwartek, 11 lutego 2016

Niesamowite uczucie...

Photo credit: VinothChandar via Foter.com / CC BY
... towarzyszy mi w zasadzie od momentu odłączenia ostatniej kroplówki. I choć od tamtej chwili mija właśnie 9 dób, uczucie nie słabnie... Tak właściwie to nie uczucie, a cały galimatias uczuć najróżniejszych. W większości nie do opisania. To pomieszane z radością zdziwienie, że dotrwałam do końca... ta niepewność, co dalej... ta ulga, że przede mną ponad miesiąc wolności (dziś już mniej niż miesiąc)... Chwytam się z całych sił tych wszystkich pozytywnych myśli, emocji i uczuć. I mam nadzieję, że to mi wystarczy. Plan jest taki. 22 lutego maszeruję dzielnie na TK. Wszystko idzie gładko i sprawnie, a ja nie wariuję ze strachu. 7 marca równie dzielnie maszeruję do gabinetu Pani Mojej Doktor, by dowiedzieć się, co wyszło w TK i co w związku z tym będzie dalej. A dalej może być różnie... Może być radioterapia, może być inna chemia, może coś jeszcze innego być może... Dokładnie nie wiem, bo Pani Moja Doktor wyznaje zasadę, że nie ma co przeżywać na wyrost. Że jak się ma czarno na białym, to wtedy się decyduje. A wcześniej się żyje i żyje. I nie duma, nie rozważa, nie analizuje... No to się staram.
Zielone Spojrzenie podpowiada, że skoro TK wykonana w połowie leczenia była dobra, to teraz może być już tylko bardzo dobra. Ale zarówno ono, jak i ja, wiemy doskonale, że wcale przecież tak być nie musi. Leżałam wszak (żeby nie szukać daleko) kilkakrotnie na sali ze starszą już panią, której w trakcie leczenia wyniki wprawiały w euforię, choroba się cofała, by na koniec uderzyć ze zdwojoną siłą i zwalić ją z nóg...
I tak, wiem doskonale o tym, że ktoś, to nie ja. A czyjaś historia nie musi być moją i najprawdopodobniej nie będzie. To jednak nie zmienia faktu, że się boję... bo nie wiem, co będzie.

Czuję się względnie dobrze. Po tygodniu koszmarnych mdłości nastąpiła lekka poprawa. To znaczy mdłości nie są już koszmarne, da się spokojnie jeść... ale dokuczają mi oczywiście różne inne po-chemiczne fajerwerki. Z nimi jednak jakoś sobie radzę. W końcu twarda jestem, to co mi tam jakieś fajerwerki ;)
Trudno uwierzyć mi, że tyle już za mną... niepewność, nadzieja że to jednak nie rak, chirurgiczna biopsja węzła, diagnoza, trepanobiopsja szpiku, transfuzja krwi, sterydoterapia, no i wreszcie chemia. 12 kursów... Pani Moja Doktor orzekła, że jestem megadzielna i naprawdę twardy ze mnie zawodnik. Posłodziła, że świetnie sobie poradziłam z jak by nie patrzeć agresywną chemioterapią. No i obeszło się bez stymulacji szpiku. Co rzekomo przy tej chemii rzadko się zdarza. Nie umiem przypomnieć sobie... 3 czy 4 razy wyniki były na tyle złe, że trzeba było chemię odroczyć, ale... na 12 kursów, 3 czy 4 odroczenia to chyba faktycznie dobry wynik. Napawam się tymi informacjami. To mi pozwala uwierzyć, że mam szansę. Że jeszcze mogę wygrać i to wygrać na zawsze. Nie na chwilę. Że jeszcze mam szansę dożyć późnej starości i zrzędzić prawnukom...

Photo credit: spettacolopuro via Foter.com / CC BY
Choroba pozwoliła mi dostrzec to, czego bez niej nie dostrzegałam. Zająć miejsce, którego nigdy nie zajmowałam. I patrzeć tak, jak jeszcze nigdy nie patrzyłam. Pozwoliła mi zdać sobie sprawę zarówno z własnej bezsilności, jak i siły. Z umiejętności odnalezienia się w każdej sytuacji i zawalczenia o siebie na przekór wszystkiemu. Pokazała, że w czasie krótszym niż rok można przeżyć więcej i doświadczać bardziej niż przez 30 lat. I zweryfikowała znajomości.
Każda chwila od momentu, który "rozpoczął moje chorowanie" jest wciąż taka żywa i namacalna. Pamiętam każdy moment, każdą łzę, każdy wyrzut, każdą rozmowę i te wszystkie lęki, mieszające się z nadziejami... Myślę, że one nigdy już nie zbledną, że czas nie rozmaże ich konturów... Zbyt mocno i zbyt głęboko wryły się we mnie, w moje serce, duszę i... ciało.
Zmieniłam się. Nie tylko w stosunku do siebie samej sprzed informacji, że jestem chora. Ale i na przestrzeni choroby. Pamiętam przestraszoną, niepewną siebie z wrześniowego spotkania w przedszkolu. Siebie, która miała w głowie wyłącznie "umieram" i "gapią się na mnie z politowaniem". Siebie, która chciała zapaść się pod ziemię, jak gdyby rak definiował mnie negatywnie. Wskazywał na mnie, jako na sprawcę całego zła.
Pamiętam siebie, która nie umiała przekonać się do wyjścia z domu w chustce, a przy tym jak w masce czuła się w peruce... Dziś chustka stała się częścią mnie. I nie przeszkadza mi zupełnie. Jest tak samo naturalna, jak moje piersi, paznokcie i uśmiech. Uśmiecham się do ludzi, a oni uśmiechają się do mnie. Poza kilkoma incydentami nie spotkałam się z żadną negatywną reakcją na siebie. Dziś uśmiechają się do mnie i kłaniają mi rodzice dzieci nie tylko z grupy mojego dziecka, ale i z innych grup. Ludzie zupełnie mi obcy. Dla porównania - w ubiegłym roku nie znałam nawet rodziców z grupy Małej Wiedźmy. Poza kilkoma wyjątkami oczywiście.
Przetrawiłam nową sytuację, zaakceptowałam ją i zdecydowałam, że to wciąż jednak ja dyktuję warunki. I to podziałało. To pozwoliło mi żyć normalnie. Z lękami - owszem, z problemami, którymi zawracam głowę Zielonemu, z przemyśleniami, z całą tą chemioterapeutyczną otoczką, ale żyć. Bez chowania głowy w piasek, bez zamykania się w domu, przykrywania głowy kołdrą i uciekania przed całym światem.

Photo credit: h.koppdelaney via Foter.com / CC BY-ND
Jestem wdzięczna ludziom, którzy mi w tym czasie pomogli. Mojej siostrze, która czasami doprowadza mnie do szału, ale bez której nie mogłabym spokojnie "oddawać się chorowaniu". To ona w kilka minut podjęła decyzję o przeprowadzce do mnie i zaopiekowaniu się moim dzieckiem. Przekazywała informacje rodzinie, by nie niepokoili mnie telefonami i nie zmuszali do ciągłego powtarzania tego samego... Zaopiekowała się moją córką, jak własnym dzieckiem i stawała na głowie, żeby Mała Wu jak najmniej odczuła i brak mamy i nerwową atmosferę całej tej sytuacji.
Jestem wdzięczna mojej mamie... Za to, że była przy mnie, gdy płakałam z bezsilności. Że modliła się ze mną w szpitalnej kaplicy, brała na spacer po szpitalnym parku, głaskała, głaskała i głaskała, jak gdybym wciąż była czteroletnią dziewczynką, która rozbiła kolano.
Mojemu mężowi, który nie pozwolił mi histeryzować. I pokazał, jak bardzo mnie kocha. Za to, że mnie wkurzał, jak nigdy - również. To mi nie pozwoliło pomyśleć: umieram na amen i nie ma dla mnie ratunku, więc nawet wkurzający Pan Mąż jest dla mnie miły i serdeczny :P
Zielonemu jestem wdzięczna. Że mnie nie zostawiło. Że było. Tuliło. Ocierało łzy. I stawało na głowie, żebym nie osiwiała. Zielone w tym chorowaniu odegrało szczególną rolę. I odgrywa ją do teraz. Nie ma słów, które opisałyby moją wdzięczność... I miejsca nie ma, by opisać wszystko.

Jestem wdzięczna wszystkim innym ludziom, którzy w jakikolwiek sposób pomogli mi zmierzyć się z tym, co na mnie spadło. Tak. Wdzięczność... bezgraniczna. To dobre słowo.

Pomysł na ten wpis był inny. Ale cieszę się, że wyszło właśnie tak. O Małej Wu i jej ostatnich problemach napiszę następnym razem.
Wszystkich czytających (a wiem, że jest Was tu mnóstwo) serdecznie pozdrawiam! Do następnego razu!

2 komentarze:

  1. Czytam od dawna i mocno trzymam kciuki.Nie komentowalam.
    A moze warto napisac Ci,ze jestem...
    Marta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto!
      I dziękuję Ci za to. Być może nie wiesz, że "poczuć wsparcie", choćby tylko wirtualne, to nie jest jakieś tam gadanie. To naprawdę dużo daje. Optymizmu, siły, wszystkiego co dobre.
      Więc za każde kciuki, każde dobre słowo, każdy uśmiech czy inny przyjazny gest, który każdego dnia utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem szczęśliwym człowiekiem, bo nie jestem sama, bo mam wokół przyjaciół, rodzinę i wszystkich innych dobrych, życzliwych, trzymających za mnie kciuki... Tego się nie da przecenić.
      Dziękuję

      Usuń