Pamiętam, że miałam dużo do napisania, bo i dużo się działo. Szkoda, że nie miałam wtedy jak, bo dziś... jakby wena nie ta. Ale... Moja Duża Mała Wu jest już naprawdę dużą i mądrą dziewczynką. Rok przedszkolny rozpoczęła z uśmiechem na ustach i... płaczem - gdy po nią przyszłam. Tak - tego dnia naprawdę miałam traumę. Ja po dziecko, a ono do mnie z takim żalem w głosie, z drżącą brodą i oczkami mrugającymi chyba milion razy na sekundę po to, by powstrzymać napływ łez rzecze: ale mamo, jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś przyjść po mnie tak szybko? Całą drogę do domu łkała, że wszystkie dzieci mogły zostać, tylko ona musiała iść do domu. Obiecałam więc, że rozważę z Panem Mężem kwestię przedłużenia jej czasu pobytu w tej bajecznej placówce. Traumy by pewnie nie było, gdyby moja szanowna teściowa nie dorzuciła swoich trzech groszy i nie podsunęła mi pod nos teorii, wedle której (w skrócie) jestem tak fatalną matką, że moje dziecko woli być z obcymi paniami, niż ze mną. Przeczołgało mnie - nie przeczę. Przepłakałam niemal cały dzień. Na szczęście Zielone Spojrzenie trzymało rękę na pulsie i w stosownym momencie sprowadziło mnie na ziemię, po czym podało rękę i pomogło się podnieść.
Drugiego dnia obierałam ją ja i Pan Mąż. Też z trudem powstrzymywała płacz (ale tego dnia jeszcze przyszliśmy po nią zgodnie z tym, co zadeklarowaliśmy przy rekrutacji), ustaliliśmy że od następnego razu będzie zostawała dłużej.
Następnego razu jednak nie było, bo oto noc z wtorku na środę była koszmarem, zaś środa sama w sobie "dniem zasmarkańca". W przedszkolu jest odgórny zakaz przyprowadzania zakatarzonych dzieci, który to zakaz był dla mnie nie lada zagadką (gdyż ja - wyrodna matka swego dziecka nie traktuję kataru, jak choroby). Po chwili zastanowienia uznałam jednak, że to w zasadzie dobrze, bo jeśli dziecko, jak moja Mała Wu "smarka", gdyż się przeziębiło, to po 2-3 dniach w domu będzie mogło wrócić do przedszkola, jeśli jednak ów katar jest początkiem/objawem czegoś poważnego - zarazi pół grupy. Oczywiście co niektórzy pukali mi w czoło, że kto to widział z katarem zatrzymać w domu - miałam pukanie w nosie. Uważam się za w miarę inteligentną osobę, więc nie będę robiła idiotki z siebie, ani z pani. Skoro mi powiedziano, że zakaz - to ja się do tego zakazu stosuję. I uważam, że fajnie by było, gdyby każdy rodzic się stosował.
Przy okazji odkryłam świetny - nieapteczny sposób na katar i infekcje dróg oddechowych. Co to takiego? Kasza jaglana. Odkąd przeszłam na bezglutenową dietę o niskim IG szukam nowości, których jeszcze nie jadłam. Nie wiem, być może jako dziecko, jadałam jaglankę, ale... nie pamiętam. W każdym razie, jej smak pasuje mi bardzo. Gdy tak wzdychałam nad nią, że taka z mojej bajki, taka dobra, taka lekka i taka inna niż wszystko, wpadł mi w ręce artykuł o pozytywnych właściwościach kaszy jaglanej. Wśród nich właśnie to, że znakomicie odśluzowuje, idealnie sprawdzi się więc, jako "lek na katar" (nie tylko u dzieci), a także na mokry kaszel. Kaszę jaglaną przygotować można naprawdę na milion sposobów. Można na słodko, można z bakaliami, można ugotować na sypko i polać jogurtem, posypać owocami, można jej użyć zamiast makaronu czy kaszy do obiadu, a także ugotować na sypko i zalać mlekiem. Wszystko jest kwestią inwencji, a smakuje świetnie na słodko i słono.
To tyle o jaglance.
Dziecko ozdrowiało.
Dziś już szalało na placu zabaw z koleżankami, choć trzeba przyznać, że noc ze środy na czwartek była dla mnie prawdziwą traumą i wolałabym już nigdy więcej czegoś takiego nie przeżywać. Przerażająco było do godziny 1:00 mniej więcej - łzy kapały Małej Wu z zamkniętych oczu, mimo że spała. Nieustannie łykała coś (znaczy katar pewnie) z takim okrutnym wysiłkiem, wyglądało i brzmiało to tak, jakby jej ktoś na siłę przez gardło całe śliwki przeciskał. Nogi jej drżały, zaciśnięte z całej siły pięści też... No koszmar - już myślałam, że to się jednak na katarze nie skończy. O północy spociła się tak, że wszystko było mokre, jakby ktoś ją dopiero z basenu wyjął, do tego wielkie krople potu dosłownie wszędzie. Przebrałam, zmieniłam pościel i orzekłam, że skoro tak się wypociła, to wstanie zdrowa. Godzinę później weszłam do sypialni i zobaczyłam "przemienienie". Przestała łykać, rozluźniła piąstki, oczy miała spokojne, twarz taką błogą, nogi nie drżały... wiedziałam, że wszystko się zmieniło.
W poniedziałek wraca do przedszkola.
No proszę, proszę... jak na barka weny, to chyba całkiem porządny słowotok ;)
Pozdrawiam Was serdecznie.
P.S. Drugie zdjęcie przedstawia "chorą" Małą Wu kilka chwil po tym, jak Pan Mąż zainstalował mi swój dla mnie prezent - widoczny na zdjęciu fotel brazylijski. Początkowo nie miałam jak się "nasiedzieć", bo byłam przez dziecko nieustannie podsiadana. W końcu odpuściła. Tak mi się w każdym razie wydawało. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to pozór. Odpuściła przede mną, by dogadać z tatusiem ukochanym zakup drugiego fotela, "takiego jak mamy, tylko w innym kolorze".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz