Polub mnie

piątek, 21 października 2016

Jak to z tym SORem było...

Photo credit: Fleep Tuque via Foter.com / CC BY-NC
Zgodnie z planem czekałam, poiłam się lipą chrzczoną miodem, poiłam się naparem z geranium chrzczonym w dokładnie ten sam sposób i miało być pięknie. Przez chwilę nawet zapowiadało się, że będzie. Ale... że ja nie mogę mieć spokoju, we wtorek po południu termometr pokazał 38,6 więc trzeba było spakować torbę i ruszyć na ten nieszczęsny SOR.

Tam mi pani doktor ciśnienie podniosła i to solidnie. Ja nie wiem, niektórzy lekarze ewidentnie minęli się z powołaniem... Tam jest taka procedura, że najpierw ogląda Cię lekarz na izbie. Pani doktor mnie zbadała, osłuchała, poczytała ostatnią moją kartę z Krakowa, wymyśliła że mnie odeśle na hematologię do innego szpitala, więc mówię do niej nieśmiało, że tam leżą ludzie ze zjechaną odpornością, w trakcie chemii, to chyba niespecjalnie szczęśliwy pomysł, żeby im pacjentkę z infekcją podesłać i że ja bym nie była szczęśliwa na ich miejscu. Więc ona, przywołana do porządku: no tak, no tak, no w sumie ma pani rację... ale żeby jednak mnie nie przyjmować, pyta czy ja tylko w Krakowie się leczyłam. Odpowiedziałam, że nie, że zaczęłam tutaj, więc ona uradowana pyta, u kogo, że może do tego kogoś na oddział. No to ja, że nie, bo na oddziale dziennym chemię brałam, więc nijak, skoro już wieczór, a do tego znów z infekcją między ludzi przy chemii. Poczytała jeszcze trochę i wydumała, że mnie odeśle na SOR. I że da od razu skierowanie na oddział. Że na SORze zrobią badania i jak wyjdzie ok, to pójdę do domu, a jak nie, to na oddział. Poszłam więc. Tam zaś inna pani doktor czytała więcej niż jedną kartę i dłużej, dopytywała o to, czego nie zrozumiała z tych kart i nagle: "ooo, to widzę, że na lekarza rodzinnego padł blady strach, gdy zobaczył pani dokumentację", więc jej wyjaśniłam, że u lekarza rodzinnego nie byłam, bo najpierw nie było powodu (sam katar), a później było za późno (bo gorączka się zrobiła popołudniu). Do tego mam w karcie wpisany przykaz, by w razie gorączki wyższej niż 38 jechać na SOR, a nie do lekarza rodzinnego. Ona na mnie patrzy i z takim powstrzymywanym dąsem mówi: no ale z przeziębieniem jeździ się do rodzinnego.
Wzięłam głęboki wdech i rzekłam, że normalnie pojechałabym do rodzinnego, albo i nigdzie nie pojechała, bo wychodzę z założenia, że przeziębienie wystarczy wyleżeć, a z przychodni można sobie do takiego przeziębienia przywieźć w październiku grypę, ale - jak już pewnie wie - jestem po przeszczepie, co zmienia postać rzeczy i zostało mi wyłożone, że mam jechać na SOR, co niniejszym uczyniłam. Dodałam, że wcale nie chcę tam być i gdyby nie to, że się boję powtórki z sepsy, na pewno nie błąkałabym się wieczorem po szpitalu. Że nie jestem histeryczką, tylko poinformowano mnie, że w mojej sytuacji, z moją historią, taka gorączka powinna być w pierwszej kolejności sprawdzana pod kątem sepsy. Spuściła nieco z tonu, ale orzekła, że oczywiście zapraszają mnie 24/dobę jeśli będę miała potrzebę, jednak jeśli gorączka towarzyszy objawom infekcji, infekcja jest w wywiadzie u dziecka/męża, to mogę być spokojna i iść do rodzinnego.
Poszła pisać. Pisała chyba z 20 minut, przyszła i już spokojnie mówiła o tej wirusówce, ja błysnęłam wiedzą, ona się cieszyła, że nie musi mnie przekonywać o tym, że antybiotyki nie działają na wirusy, ja tłumaczyłam, że nie przyszłam po antybiotyk itd. Na koniec chciałam się upewnić, czy wg niej mam nie przyjeżdżać, jeśli oprócz gorączki mam inne objawy, zaś przyjechać tylko wtedy, gdy jest gorączka i nic innego. A ona zaczęła się jąkać - pewnie ją strach obleciał ;)
Photo credit: matsuyuki via Foter.com / CC BY-SA
W każdym razie stanęło na tym, że jeśli coś wskazuje na wirusówkę, mogę spokojnie do rodzinnego, jeśli jest tylko gorączka, bezwzględnie do nich, a jeśli gorączka z biegunką, z bólami brzucha czymś takim, to można przypuszczać, że to jakaś bakteria, więc lepiej też do nich. No i ogólnie że oni tam nie zamykają, więc jak by się coś działo, mogę przyjechać. Tak mnie wkurzyła, bo w Krakowie mi mówią, że to stan potencjalnie zagrażający życiu i mam godzinę na pojawienie się w szpitalu. A tu mają wywalone i wszystko trwa i trwa, a na koniec dostajesz dąsem. Dopowiem, że krwi mi nie zbadała, bo "te badania sprzed 2 tygodni, z Krakowa, są świeże". Orzekła, że neutrofile były dobre, morfo ogólnie przyzwoita, więc raczej dam radę z wirusówką, a gdy się upewniałam, że nie zbadają, bo w Krakowie mówili, że przy każdej gorączce trzeba, rzekła, że skoro ta gorączka jest od kilku godzin, to nic nie wyjdzie i że najwyżej żebym następnego dnia do rodzinnego podeszła po skierowanie i zrobiła, jeśli bardzo chcę. Następnego dnia doznałam olśnienia i wydało mi się to absolutnie durne. Wszak kiedy przy tej sepsie zagorączkowałam, to od razu krew pobrali na posiew i inne badania i od razu wyszło. Znaczy nie posiewy, bo one muszą oczywiście rosnąć, ale było widać, że coś się dzieje. Tak więc... strach chorować ;) No, w każdym razie zalecenie było takie, żebym leżała, odpoczywała, dużo piła i zbijała gorączkę, a jeśli nie byłoby poprawy po 2-3 dniach, podeszła do lekarza po antybiotyk. Więc leżę, piję, smarkam i oczekuję poprawy ;) Nie no, tak naprawdę to chyba jednak ciut mi lepiej. Liczę, że się wyliżę. A jeśli nie, w poniedziałek pojadę do lekarza rodzinnego. Żeby mi jeszcze nie było tak zimno, to byłaby bajka...

sobota, 15 października 2016

Spotkał katar Katarzynę...

Photo credit: stevendepolo via Foter.com / CC BY
... co było do przewidzenia. Mogę zabarykadować się w domu, robić wywiad środowiskowy przed przyjęciem w domu rodziców itd. Ale gdy Panna Wiedźma się przeziębi, to nijak - ani ja pod most, ani ona ;)
Starałyśmy się unikać kontaktu, nosiłam maseczkę i w ogóle, a mimo to wczoraj wstałam z katarem i spowodowanym przez niego pieczeniem gardła. Pannie Wiedźmie lepiej, w poniedziałek powędruje do przedszkolandii. Ja zaś... dumam, co zrobić ze sobą. Popijam lipę z miodem, napar z geranium z miodem, staram się leżeć pod kocem i wygrzewać zadek, ale o ile dotychczas dokuczał mi tylko katar, o tyle od godziny czy dwóch, moja temperatura krąży wokół lekkiego stanu podgorączkowego. Zalecenie od Doktor Kasi jest takie, by w przeciągu godziny zjawić się na SORze w przypadku gorączki. No ale stan podgorączkowy to jednak nie gorączka, więc staram się nie histeryzować. Relatywnie dobrze się czuję. Kaszlę sporadycznie, głowa mnie pobolewa, ale jest to klasyczny od-katarowy ból, więc tak naprawdę mam tylko katar i stan podgorączkowy (na który normalnie nie zwróciłabym uwagi, bo przecież jest jak najbardziej naturalny w przypadku przeziębienia czy infekcji noso-gardła). Nie wiem jednak, jak to wygląda w moim przypadku, czyli w przypadku "poprzeszczepowca". Żałuję, że sobota dziś i że już tak późno. Normalnie zadzwoniłabym do Doktor Kasi i poprosiła o radę, a tak... Muszę sama zdecydować. Skłaniam się jednak (na tę chwilę) ku czekaniu. Choć prawdę mówiąc, jest to takie czekanie z duszą na ramieniu. Co 15-30 minut sprawdzam temperaturę i modlę się, żeby jednak nie urosła. Wyjazd do szpitala jest mi bardzo "nie w smak".

A poza katarem?
Poza katarem Panna Wiedźma znów dała czadu ;), czyli "Z moim dzieckiem rozmowy... codzienne"
- Skarbie, przynieś szczotkę, gumki i spray do rozczesywania włosów
Mija kilka chwil i przynosi mi tylko szczotkę
- to wszystko? Może coś jeszcze miałaś przynieść?
- yyyyyyy no nie wiem, nie pamiętam... sól do nosa? - próbuje się ratować
- pomyśl chwilę, co będziemy robić?
- czesać włosy?
- no właśnie, czesać włosy! Więc po co ci sól do nosa? Co jest potrzebne do czesania?
- aaaaa, gumki! - wykrzykuje radośnie
- dobrze! i co jeszcze?
- nie wiem, tyle chyba. Szczotka i gumki
- a na wypadek, gdybym cię ciągnęła przy czesaniu? - podpowiadam
- aaaaaa! już wiem, coś do zagryzienia!
KURTYNA


piątek, 7 października 2016

Co u mnie, czyli jestem po II kontroli.

All rights reserved/lady_in_red
Nie pisałam, bo... Bo kiepsko znosiłam ten początkowy okres po przeszczepie. Kiepsko i fizycznie, i psychicznie. A nie chciałam narzekać. Bo jestem wdzięczna za życie. Za drugą szansę. Chciałam to przeczekać, przemilczeć i wrócić do pisania w jako takiej formie.

A zatem jestem. W poniedziałek, 3 października odwiedziłam znów Magiczny Kraków i moją ulubioną Doktor Kasię. Czego się dowiedziałam?
Spadła mi hemoglobina, na tyle dużo, że nie można tego olać, ale i na tyle mało, że nie można przetaczać. Dostałam żelazo i zobaczymy. Poza tym wyniki przyzwoite, aczkolwiek mam pamiętać, że szpik aktualnie produkuje krwinki niedojrzałe lub nie w pełni dojrzałe, zatem nawet jeśli ich ilość prawidłowa jest, ewentualnie bliska normy, nie oznacza to, że jestem bezpieczna. Mam bardzo uważać, ale...
- mogę zamienić sterylizację na mycie (czyli wszystkobójczy płyn na zwykły detergent)
- mogę zacząć rozszerzać dietę, z umiarem, jak niemowlakowi, co 2-3 dni coś nowego aż do powrotu do spożywania wszystkiego
- w grudniu mam się zaszczepić na grypę, wzw i inne jakieś. Wszystkie szczepienia na mój koszt
- PET końcem listopada, wtedy mam się umówić na kolejną kontrolę.

Wszystkie dolegliwości są w tej chwili normalne, serce może walić tak szybko z okazji niskiej hemoglobiny. Jeśli dolegliwości nie ustąpią po 3 miesiącach od przeszczepu, wtedy ortopeda, okulista, gastroskopia i co tam jeszcze. A na razie mam starać się to przetrwać. To tak z grubsza, bo w gabinecie siedziałam godzinę. Było, jak zwykle zresztą, bardzo na luzie i bardzo sympatycznie. Najlepsze było to, że ta Uśmiechnięta Cholera, zwana również Doktor Kasią, powiedziała do mnie: "no, już niedługo będzie pani normalnym człowiekiem". Ryłyśmy jak głupie na cały gabinet, a to był gabinet "dwulekarzowy". Za kotarką inna pani doktor przyjmowała swoich pacjentów, w tym czasie zakonnicę. No, to tak sprawa wygląda. Jeśli możecie, trzymajcie proszę kciuki za hemoglobinę, coby się obeszło bez przetoczeń (czyli powrotu do szpitala) oraz za PET, coby potwierdził, że remisja trwa. I tak przez 5 najbliższych lat :P

A poza tym... chyba odzyskuje zmysł smaku (nie pisałam, że po chemii straciłam zupełnie smak i wszystko smakowało papierem). Jeszcze kilka dni temu lizanie pieprzu (dla testów) nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów, poza okrutnym pieczeniem warg, z których schodzi mi skóra (jak i z reszty ciała). W poniedziałek zdaje się, poczułam smak musztardy, we wtorek (dla testów) poczułam pieprz, a w środę na śniadanie przygotowałam sobie ukochane jajka na miękko, pół sztangla z masłem i szczypiorkiem oraz rozpuszczalną kawę z mlekiem (dotychczas piłam Inkę, bo po rozpuszczalnej miałam niekończące się wymioty). I nie smakowało papierem. To nie był smak kawy z mlekiem i jajka na miękko, ale było coś na kształt smaku. Za to szczypiorek smakował szczypiorkiem (i był przyjemnie pyszny). Nawet nie wiecie, jaka to jest radość, ugryźć coś i nagle poczuć, jak smakuje. Po takim czasie... Pełnia szczęścia.

All rights reserved/lady_in_red
Z wieści nieonkologicznych... dumałam nad Dniem Nauczyciela (tak, wiem że to Święto Edukacji Narodowej). Dumałam, czy pozwolić Pannie Wiedźmie złożyć życzenia "jakieś", co było by fajne, ale i ryzykowne, zważywszy na fakt, że ona umiłowała sobie dorzucanie do życzeń czegoś w stylu "i życzę pani, żeby miała pani takie ładne piersi jak moja mama" :D czy też znaleźć jej jakiś wierszyk i znów doprowadzić panie do płaczu. We wtorek przez sto godzin szukałam czegoś sensownego w necie i wyobraźcie sobie, nie znalazłam niczego. Same g*wna lub wiersze dla starszych dzieci, uczących się w szkole. Po tych stu godzinach siedziałam i płakałam, a Pan Mąż mnie beształ, że wyję z powodu g*wnianego wierszyka. W końcu moja frustracja osiągnęła szczyt i stwierdziłam, że "g*wniany wierszyk" to ja jej mogę napisać własnoręcznie. Usiadłam i stworzyłam. Pan Mąż trochę miauczał, że za długi itd., ale Pannie Wiedźmie spodobała się ta grafomania, więc myślę, że i paniom się spodoba (do tego wierszyki tego typu są z reguły grafomańskie, a nie mickiewiczowskie, więc wstrzeliłam się w konwencję). Mam nadzieję, że wyjdzie dobrze. W środę przed przedszkolem nauczyłam Pannę Wiedźmę połowy tego cuda literatury (we wtorek bałam się, że mało czasu zostało, że możemy nie zdążyć). Jestem w szoku. Ewidentnie pamięć ma po mnie, bo bez trudu uczyłam się notatek na pamięć, ale... ja chyba potrzebowałam nieco więcej czasu, ona mnie zadziwia. Pewnie nie zobaczę reakcji Pań (a lubię i na nie patrzeć i dumna być wtedy z dziecka mego), bo mi nie wolno chodzić do przedszkola póki co... No chyba, że jakieś specjalne pozwoleństwo dostanę od Doktor Kasi. A nawet jeśli nie - zadowolę się opowieściami :)

Na dziś chyba wystarczy. Wszystkich, którzy mi dobrze życzą, zaglądają tu, trzymają za mnie kciuki itd. serdecznie pozdrawiam! Jestem Waszą dłużniczką!