Polub mnie

środa, 30 grudnia 2015

Szybki po-świąteczny ;)

Nie planuję długiego posta. Ale... ze mną wszak nigdy nie wiadomo, prawda?

Święta minęły nam pięknie i spokojnie. Mała Wu choinkę pięknie ubrała, czym wprawiła w osłupienie i mnie i wszystkich innych domowników. Wszystko się udało i świetnie smakowało. Ze wszystkim zdążyłam - no cud normalnie ;)

Zgodnie z planem, drugi dzień Świąt spędziliśmy u siostry mej i jej rodzinki. Było jak zwykle mnóstwo śmiechu, jeszcze więcej żartów i bardzo pozytywna atmosfera. Furby - prezent dla Małej Wu - okazał się strzałem w dziesiątkę. Tak. Był pisk radości. I emocjonująca, fantastyczna zabawa. A u siostry mej okazało się, że nie tylko ja oszalałam na punkcie tej zabawki. Odsyłaliśmy dzieci do drugiego pokoju i "wyrywaliśmy" sobie Furbiego z rąk. Babcia szwagra, która również gościła u nich tego dnia, śmiała się, pytając czy to zabawka dla dziecka, czy dla starych.
Tego dnia dopracowaliśmy szczegóły Sylwestra i Nowego Roku. Padło na nich. To znaczy ich mieszkanie będzie naszą sylwestrowo-noworoczną miejscówką. Zakupy podzieliliśmy sprawiedliwie. Ja i Pan Mąż jedzenie, siostra i jej Pan Jeszcze Nie Mąż - alko, napoje, słodycze, przekąski różnego typu. Ma być pizza własnej roboty, mają być fryty ze stripsami, zylion kilogramów popcornu, ciastka, ciasteczka i inne takie. Będzie pysznie.

W poniedziałek doczekałam się wykończenia naszego nowego salonu. Pan Mąż mój raczył wreszcie ulec moim namowom i błaganiom i przykleić sześć pasów tapety, do której zabierał się, jak gdyby miał wytapetować sześć tysięcy metrów kwadratowych. Jestem zadowolona. Efekt jest super. Jeszcze tylko antyramy ze zdjęciami Małej Wu i będzie już całkiem pięknie.

W poniedziałek również, zgodnie z planem zaliczyłam badania krwi przed wtorkową chemią. Poszło sprawnie. Na tyle, że pozwoliłam sobie na drzemkę w ciągu dnia, na którą to drzemkę namówiłam także i dziecię me. Tym sposobem nie usłyszałam dzwoniącej w kieszeni płaszcza komórki. Gdy spostrzegłam nieodebrane połączenie, okazało się, że to z Centrum Onkologii. Próbowałam oddzwonić, ale niestety, nikt nie odbierał. Wyszukałam numer na stronie i okazało się, że dzwoniono z gabinetu radioterapii. Początkowo zastanawiałam się, "z jakiej okazji", wszak póki co biorę tylko chemię, ale... po chwili przypomniałam sobie, że przecież na moim oddziale dziennym jest remont, w związku z czym Pani Moja Doktor przyjmuje to tu, to tam, tułając się po rozmaitych gabinetach. Zadzwoniłam do gabinetu, w którym przyjmuje wtedy, gdy nie przyjmuje na oddziale dziennym i dowiedziałam się, że niestety, Pani Mojej Doktor już nie ma, więc próżne moje próby połączenia się z numerem, z którego do mnie dzwoniono. Pierwotnie strasznie się zdenerwowałam, wyrzucając sobie, że nie przypilnowałam, by ten telefon usłyszeć. Uznałam bowiem, że wyniki pewnie złe są i Pani Moja Doktor dzwoniła, by mi wizytę przełożyć. Po jakimś czasie jednak dałam na wstrzymanie, uznając, że i tak już nic nie wskóram, więc szkoda moich nerwów.

We wtorek zerwałam siebie, Pana Męża i Małą Wu bladym świtem, wyszykowałam siebie i Małą Wu do wyjścia i ruszyliśmy do Centrum. Najpierw EKG i godzina czekania w kolejce (byłam tam, jak zwykle tuż po 7:00, w czasie gdy badania robione są od 8:00, jednak przybywając na 8:00 można być pewnym, że będzie się pięćdziesiątym w kolejce, a na to nie mogę sobie pozwolić). Następnie na luzie do gabinetu Pani Mojej Doktor. W końcu na bank mam złe wyniki, chemię mi odroczą, to nie ma się co spinać. Przekraczając próg Przychodni Onkologicznej, spojrzałam na zegarek. 8:15. Podeszłam do gabinetu pielęgniarek i zapytałam, gdzie dziś przyjmuje Pani Moja Doktor. "W 10" - usłyszałam, po czym "ale nie wiem, czy pani doktor jeszcze jest, czy już nie pojechała do domu. Proszę sprawdzić". Szczęka uderzyła mi o podłogę. Jak to do domu - myślę. Przecież jest 8:15. Do jakiego znowu domu? Zszokowana, a przy okazji prosząca Boga, by jednak nie pojechała jeszcze do domu, podeszłam pod 10. Tam czekała jeszcze jedna pani, która weszła. Ja po niej. Dowiedziałam się, że Pani Moja Doktor dziś bardzo się spieszy i dlatego tak na gwałt wszystko. I że dzwoniła, żeby poprosić, by pacjenci byli wcześniej, bo ona musi wcześniej skończyć.
Znaczy wyniki mam dobre? - zapytałam z niedowierzaniem. Chemia będzie? "Będzie :)"
No i była.W koszmarnych warunkach, bo w klitce udostępnionej oddziałowi dziennemu chemioterapii przez oddział ginekologii onkologicznej. Aż dziw brał, że tak ogromny szpital nie mógł zapewnić pacjentom i personelowi miejsca adekwatnego do potrzeb. Na bodaj 15 metrach kwadratowych znajdowało się od 17 do 20 pacjentów oraz 4 pielęgniarki. Uwijały się i starały, ale wiadomo, jak to jest w takich warunkach... Podpowiedziano nam, byśmy "uderzyli" do dyrektora, zaprosili go tam na dół i pokazali, w jakich warunkach musimy być leczeni i w jakich warunkach pracują pielęgniarki. Zajął się tym pan pacjent, który przez jakiś czas pracował jako dziennikarz. Nie wiem, z jakim skutkiem się zajął, bowiem dyrektor odpowiedzialny za onkologię zjawił się w pracy na 12:00, ja zaś krótko po 12:00 skończyłam swoją chemię i wychodziłam, gdy rozmowa pana dziennikarza z dyrektorem jeszcze trwała. Mam nadzieję, że udało mu się coś wskórać. Nie dla mnie, bo kolejna moja chemia już w wyremontowanym oddziale, ale dla tych pielęgniarek i dla pacjentów, którzy na długie chemie przychodzić będą w czasie remontu, to jest do 7 stycznia.

No. To tak w moim wydaniu wygląda niedługi post :D
Kończąc, dziękuję Wam za wszystkie odwiedziny, słowa wsparcia, życzenia i rady. Wszystkie chętnie przyjmuję, niemniej nie zamierzam zamieniać terapii szpitalnej na żadną inną. Mówię tu do Anonimowego. Za podpowiedzi dotyczące naturalnych wspomagaczy jak buraki itd. - bardzo dziękuję. Skonsultuję z Panią Moją Doktor to, czego nie wiem, czy mogę i jeśli mogę, chętnie wprowadzę do diety. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę doskonałej zabawy w Sylwestra oraz zdrowia, radości i wielu powodów do uśmiechu w nadchodzącym Nowym Roku.




wtorek, 22 grudnia 2015

Takie tam...

Jak zapewne nietrudno się domyślić, milczę, bo pochłaniają mnie przygotowania do Świąt. Jak już wspominałam, marzę o tym, by były jeszcze bardziej magiczne niż zazwyczaj, jeszcze bardziej wyjątkowe, jeszcze piękniejsze. Problemem jest to, że moje ciało mimo wszystko słabe jest, więc... musimy prace wszelakie dzielić na raty. Musimy - czyli ja i moje zmęczone ciało.

Od ostatniego wpisu udało mi się zaliczyć 1 wlew V cyklu. Fartem, a jakże! Badania standardowo robiłam w piątek. Między jedną a drugą chemią złapałam przeziębienie, które się ciągnęło i ciągnęło. W związku z nim (zapewne) w poniedziałek (14.12.) okazało się, że "neutrofile, pani Kasiu, na granicy". Posmutniałam, nie będę ukrywać. Był pomysł Pani Mojej Doktor, żeby tę chemię odroczyć, ale ostatecznie stanęło na tym, że powtórzymy badania, bo skoro w piątek były "na granicy", to może "dobiły". Tak więc dostałam nowe skierowanie i poszłam sobie spokojnie czekać. Mniej więcej godzinę później okazało się, że jednak "dobiły", więc dostałam zgodę na wlew. Kolejny tuż po Świętach, we wtorek tym razem, 29 grudnia.

Trzeba mi przyznać, że to moje chorowanie pozwoliło mi zupełnie inaczej patrzeć na świat, na ludzi, na to, co się dookoła mnie dzieje... Inaczej oceniać, inaczej myśleć i przeżywać inaczej. Oczywiście nie nastąpiło to od razu, bo musiałam przejść przez poszczególne etapy, od nadziei, że to jednak nie rak, przez niedowierzanie, wściekłość i bezradność, poczucie niesprawiedliwości i brak zgodny na to, przez strach i negowanie aż po "niech to będzie lekcja". Nie mówię, że strach minął... O nie. Nie minął i boję się, że tak naprawdę nie minie nigdy... Ale mam wrażenie, że umiem już go oswajać, dyktować mu warunki, podporządkowywać go sobie i swoim myślom... Że umiem znaleźć w sobie i siłę i wiarę w to, że mi się uda. Tak czy inaczej - wszystko, absolutnie wszystko, co mnie spotyka, czego doświadczam, stało się nagle tak maksymalnie esencjonalne, takie sugestywne, wyraziste... Trudno to opisać, niemniej upraszczając - przeżywam wszystko i doświadczam bardziej, mocniej, wyraźniej... I przestałam się przejmować "głupotami". Mówię sobie "dziecko ma tylko katar. TYLKO. Nie umiera", "to tylko bałagan. TYLKO. Nie koniec świata". Oczywiście, żeby nie było tak kolorowo, sugestywność i intensywność doznań dotyczy nie tylko pozytywnych kwestii. Bardzo łatwo mnie zirytować, sprowokować do płaczu czy krzyku. Tak, tak. Bo kiedy coś mi nie idzie, to wyję lub wrzeszczę. Taka wiedźma ze mnie ;) Znaczy zawsze taka byłam, ale teraz jestem bardziej.

Zaliczyłam z córką mą akcję "świąteczne ciasteczka". Dwa razy. Bo pierwszy raz zniknął w przeciągu doby. Jestem z nas dumna, bo wyszły nie tylko ładne, ale i pyszne. Przy okazji dotarło do mnie, że moja Mała Wu nie jest już maluszkiem, dzidzią słodką maleńką, tylko mądrą, dużą dziewczynką, która wiele potrafi, wiele rozumie i wiele może. I choć czasem mam ochotę wystrzelić ją w kosmos, uwielbiam ją i zachwycam się nią każdego dnia bardziej (bo że ją kocham najbardziej na świecie, to chyba oczywiste). Mała Wu bardzo mi pomaga. Stara się, bym się nie męczyła, nie schylała (skoro tak mnie każdy ruch boli) itd. Wzrusza mnie tą swoją chęcią ulżenia mi...



Poza ciasteczkami, nabyliśmy też choinkę. W tym roku będzie żywa. W doniczce. Taka niewielka, na metr trzydzieści. No ale żywa :) To moja druga żywa w życiu, z czego pierwsza w życiu dorosłym. Póki co, choinka stoi sobie spokojnie na balkonie. W moim domu tradycja nakazuje ubieranie jej w Wigilię. Tak więc będzie i w tym roku.

Moja córka, jak zwykle mnie zaskoczyła. W czasie robienia ciasteczek - zrobiła trzy piękne choinki. Dla swoich pań w przedszkolu. Wyszły jej naprawdę piękne. Jutro zaniesie je paniom z życzeniami. To też jej pomysł. Myślę, że wszyscy będą zadowoleni. Ona, bo czerpie megaradość z dawania, a panie, bo to jak by nie patrzeć, wzruszający, piękny gest. Z mojej strony świadczy o tym, że dobrze się nią opiekują, wiele jej z siebie dają, przez co ona czuje się z nimi dobrze i chce, by także one się tak czuły. Dla mnie taki dziecięcy upominek z okazji Świąt, byłby najpiękniejszym podziękowaniem za pracę, jaką wkładam w opiekę nad dzieckiem.



Od kilku dni wojuję w kuchni z potrawami świątecznymi. Nie wszystko będzie tradycyjne. Wszystko natomiast będzie pyszne. Wiem, bo razem z Małą Wu degustujemy na bieżąco. Będą na przykład żytnie pierogi z pieczarkami, żółtym serem i cebulką. Bajecznie dobre. Tak, muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że wyjdą aż takie. Mała Wu próbowała jednego, po czym orzekła, że prosi dziesięć na obiad :D
Dziesięciu oczywiście nie zjadła, dostała pięć. A gdy zapytałam, czy jej smakują, czy mogą być na Święta, usłyszałam: smakują. I to bardzo. A na Święta być nie mogą. Dlaczego - pytam zdziwiona. Bo są zbyt pyszne, by je tak długo przetrzymywać bez zjedzenia.
No, to się dowiedziałam. W każdym razie... Zamroziłam 25 sztuk, coby było na Wigilię i coby szwagier mój, któremu obiecałam degustację, spróbować mógł.

W moim domu pachnie pieczonym mięsem. Na pierwszy i drugi dzień Świąt planuję upiec faszerowany schab - to jutro oraz karkówkę - to dziś i to ona właśnie pachnie. Pieczony boczek to standard, że się tak wyrażę, więc... więc o nim nie wspominam.

Prezenty... Też już "odhaczone". Mała Wu poza zylionem kilogramów słodyczy dostanie... Nowego Furby Boom. Trzeba mi przyznać, że w ogóle nie brałam pod uwagę tej zabawki, bo jakiś czas temu natknęłam się na niepochlebne opinie na jej temat, a do tego cena i... i się zraziłam. Po czasie okazało się, że opinie dotyczyły wcześniejszej wersji, nowa zaś jest nowa i bajeczna. Dałam się przekonać, zaryzykowałam i... zakochałam się. Tak. Ja, stara baba oszalałam na punkcie zabawki. Musiałam się wiele razy przywoływać do porządku i nakazywać sobie wyjęcie z niego baterii, zapakowanie z powrotem do pudełka i zostawienie go w spokoju. Testy pod nieobecność Małej Wu były prześmieszne. Miałam ubaw nie tylko z zachowanie Furbiego, ale i z siebie. Zielone Spojrzenie towarzyszyło mi wirtualnie i chyba też miało ze mnie ubaw po pachy. Tak czy siak - nie mogę się doczekać Gwiazdki i chwili, kiedy Mała Wu otworzy swój prezent. Nawet jej się nie śni, co dostanie... Czuję, że będzie pisk na pół osiedla. Albo i na całe.

Pan Mąż dostanie golarkę. Elektryczną. Postawiłam na coś praktycznego, wszak on sam raczy twierdzić, że mu niczego nie potrzeba. Ale wiem, że od jakiegoś już czasu spogląda łakomym wzrokiem w kierunku maszynek. Mam nadzieję, że z siostrą wybrałyśmy dobrą i obaj nasi panowie będą zadowoleni (tak, obaj dostaną po takiej samej golarce).

Co jeszcze?
Hmmmm... Mam cichutką nadzieję, że po kolejnej chemii w miarę szybko poczuję się względnie dobrze i uda nam się wyjechać na Sylwestra do mojej siostry. Że spędzimy go tak, jak rok temu. Że będzie przyjemnie, wesoło i fajnie.
Siostrę odwiedzimy w drugi dzień Świąt, dzięki czemu mam nadzieję doprecyzujemy plany sylwestrowe.

Niestety, myślę że przed Świętami nie uda mi się już nic napisać, dlatego kończąc chcę wszystkim odwiedzającym to miejsce "po cichu", a także tym, którzy w komentarzach dają o sobie znać, życzyć by nadchodzące Święta Bożego Narodzenia były dla Was czasem wyjątkowym ze wszech miar i w każdym calu. Czasem magii, przywołującej w pamięci najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa, czasem rodzinnym, spędzonym w beztroskiej, wyjątkowej atmosferze, z tymi, na których Wam zależy, których kochacie i którzy są dla Was ważni.
Niech będzie to czas pięknych gestów, fascynujących emocji, spokoju, uśmiechów i radości. Niech to będą najpiękniejsze Święta!

sobota, 5 grudnia 2015

Dużo się dzieje...

Hamed Saber / Foter.com / CC BY
Ostatnio biegam i biegam i naprawdę nie wiem, kiedy ja wreszcie odpocznę. A odpoczynku potrzeba mi bardzo, bo moje ciało słabnie i słabnie. Coraz trudniej wstaje mi się rano, by wyszykować i odprowadzić Małą Wu do przedszkola. Gdybym mogła, nie wychodziłabym z łóżka. Ale moje wewnętrzne coś podpowiada, że to nie byłoby dla mnie dobre. Że mój organizm poddałby się. A on się poddać nie może i nie podda. Bo waleczny jest wielce. Bo ze wszystkich sił pragnie żyć. Bo najlepsze, długowieczne geny ma, więc... więc się nie podda, choćby nie wiem co.

Tak więc się dzieje, by organizm rozruszać, a głowę zająć. Już kilkanaście dni temu doszłam do wniosku, że muszę coś zmienić. Przestać żyć "od chemii do chemii" i potraktować te póki co poniedziałkowe "brania w żyłę" jak coś przejściowego, chwilowego... Jak służbowy wyjazd, zjazd na uczelni czy inne jeszcze coś, co trwa chwilę, a po czym wraca się do normalnego życia.

Żyję więc najbardziej normalnie, jak się tylko da. Za mną 2 wlew IV cyklu. Odhaczony w poniedziałek, 30 listopada. W naszą 13 rocznicę ślubu. Ewcia - pielęgniarka - okazała się aniołem. Nie tylko umilała mi czas pogaduchami i opowiastkami, nie tylko odpowiadała na pytania i rozwiewała wątpliwości, ale i z taką mocą puściła chemię (gdy już ją wreszcie apteka przyszykowała), że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi - zdążyłam po Małą Wu do przedszkola. Tak szybko to jeszcze nigdy, przenigdy nie brałam. 2 godziny i było po sprawie. Nadmienię, że pierwsza moja chemia - do tej pory najkrótsza, trwała 2 godziny i 45 minut. Żadna późniejsza nie była krótsza, najdłuższa zaś trwała 5 godzin i to był koszmar.
W każdym razie... Ewcia wyjaśniła, że frustrujące mnie problemy z wagą są efektem chemii, sterydów i leczenia ogólnie. To znaczy, że ustąpią, gdy skończę się leczyć. Pocieszające, choć... wolałabym oczywiście, by nie było ich w ogóle. Problemy z wypadaniem wszystkiego z rąk - to efekt chemii, a dokładnie jednego jej składnika w dużym litrowym worku. Dowiedziałam się od niej także, że raczej rzadko zamyka się leczenie mojego chłoniaka w IV cyklach, więc mam nie nabierać do głowy, że dostanę VI. Ogólnie to bardzo przyjemny dzień był.

We wtorek - 1 grudnia - odbyłam z dzieckiem mym wycieczkę do przychodni. Na szczepienie. Wbrew wszystkiemu zniosła je dzielnie i nawet nie mruknęła. Normalnie taki szok, że głowa mała. I wybrała siedzenie na kolanach u mnie, nie u tatusia swego ukochanego. Matka urosła ;D
Została zaszczepiona martwa szczepionką na polio oraz pierwszą dawką ospy wietrznej. Najwcześniej w ostatnim tygodniu stycznia mamy się zgłosić po drugą dawkę ospy i mam nadzieję, że będzie już wtedy nasza zaległa błonica z tężcem i krztuścem. Jeśli tak - będzie ze szczepieniami spokój na kilka kolejnych lat. Jestem z mojego dziecka bardzo dumna. Spoglądała na strzykawki, na samo robienie zastrzyków, była dzielna. Na koniec podziękowała, aż się pielęgniarka zdziwiła, pytając: słucham? co ty powiedziałaś? Nie sądziła, że dziecko podziękuje. A dziecko po wszystkim orzekło, że uratowało mamę, ale najbardziej uratowało siebie przed paskudnym swędzeniem całego ciała. Tak jej ta bostonka dała popalić, że teraz wystrzega się wszystkich swędzących chorób :)

Dziś w nocy przybędzie Mikołaj. Jestem ciekawa, co moje dziecko zrobi rano. Czy prezenty wywołają radość i czy będzie się cieszyć. Jestem ciekawa reakcji Pana Męża, który wie, że prezent otrzyma, ale nie wie, co.... Mam nadzieję, że wszyscy zadowoleni będą.
Dziś zaliczyłyśmy z Małą Wu także megaspacer i zakupy. Spotkałyśmy Mikołaja w hipermarkecie, zaliczyłyśmy pamiątkowe zdjęcie i zagadkę, Mała Wu pierwszy raz w życiu wyraziła zgodę na malowanie buzi, dekorowałyśmy pierniczki, testowałyśmy lukry i ozdoby Doktora Oetkera... Super spędziłyśmy czas. Lubię takie nasze "dziewczyńskie dni".

Mnóstwo pracy mam. Tu coś załatwiam, tam coś kupuję, tu czegoś pilnuję, tam coś piszę, piorę, gotuję, sprzątam, mamuję. Ostatnio nie wyrabiam na zakrętach, ale to z jednej strony dobrze. Nie mam czasu na głupie myśli. Z drugiej jak we wstępie - chciałabym odpocząć. Muszę znaleźć złoty środek.
I czekam na Święta. Bardzo czekam. Chcę, żeby były wyjątkowe, jak żadne dotychczas. Oby się udało.

Dobrze, pozwolę sobie wrócić do swojego zabieganego planu.
A na koniec niespodzianka. Gwóźdź programu, że się tak wyrażę.



Dostałam w poniedziałek. I choć wiem, że to jeszcze nie przesądza sprawy, że jeszcze wszystko się może zdarzyć - jestem podbudowana i szczęśliwa. I mam przed oczami  ciepły uśmiech Pani Mojej Doktor. Spojrzałam na cyfry i pytam: ja wiem, że według cyfr to oznacza poprawę, ale... Pani Doktor, czy to jest dobra poprawa? (chodziło mi o ogólną ocenę, czy poprawia się tak, jak powinno, czy słabo, czy jak) Na co usłyszałam: pani Kasiu, to jest BARDZO dobra poprawa. Cieszę się. A wszystkie czarne myśli odsuwam jak najdalej. Niech znikną, bo teraz jestem silna i gwiżdżę na nie. Niech przepadną. Nie mają ze mną szans. Żadnych.

środa, 2 grudnia 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 24.11.

kevin dooley / Foter.com / CC BY
Wstyd mi. Tak, tak... wstyd, że tyle mi zeszło z tymi zapiskami. Nie, nic mi się złego nie stało. Bynajmniej! Ja po prostu naprawdę nie miałam kiedy usiąść i napisać... Oczywiście na zdanie czy dwa - miałabym czas, ale jak wiadomo, ja nie umiem krótko... Więc odwlekałam. I tak dzień za dniem uciekał. Dostałam duże zlecenie, napisanie księgi HCCP i dodatkowych dokumentów, więc siedziałam nad tym i kombinowałam, bo prawdę mówiąc, to był mój pierwszy raz. Na szczęście wszystko już prawie skończone. Zostało kilka dopisków, do których potrzebuję takich informacji, jak choćby godziny otwarcia lokalu... Część mam już nawet wydrukowaną.
Do tego obowiązki dnia codziennego, tu coś, tam coś i tak mi jakoś minęły te trzy tygodnie (bo mniemam, że mniej więcej tyle minęło od kiedy notowałam ostatnio).

W tzw. międzyczasie okazało się, że wprowadzona zostałam w błąd z liczbą przyjętych przeze mnie chemii. W czasie, gdy rzeczywiście przyjęłam cykl III/2 - wypis głosił IV/1. Przy pierwszym wlewie faktycznego IV cyklu zwróciłam Pani Mojej doktor na to uwagę. Ona posprawdzała, popatrzyła i poprawiła, więc odetchnęłam z ulgą. Zwrócenie jej uwagi wiązało się dla mnie z niemałym stresem, bo mam opory przed wskazywaniem ludziom błędów. Zwłaszcza w takiej sytuacji, jak ta - kiedy ten błąd dotyczy "branży" danej osoby. No nie czułam się kompetentna, a jednak wiedziałam, że muszę. Rzeczywistość okazała się dużo łaskawsza niż mi się wydawało (ja się bałam, żeby jej nie urazić, żeby nie poczuła, że mam ją za idiotkę, która nie potrafi liczyć). Cała sytuacja zakończyła się zbiorowym śmiechem, bo gdy Pani Moja Doktor zaproponowała, że sekretarka wydrukuje mi poprawione wypisy, a ja orzekłam, że ich nie potrzebuję, bo mi na papierze nie zależy, tylko się bałam, żeby... <- tu nasza cała czwórka, tj. ja, Pan Mąż, Pani Moja Doktor i pielęgniarka, powiedzieliśmy chórem "nie dostać za mało". Tak więc się wyjaśniło, poprawiło i jest ok.
Aktualnie w najbliższy poniedziałek (30.11.) dostanę (o ile wyniki pozwolą) 2 wlew IV cyklu.
Ponadto... od ostatnich zapisków czekałam na wynik TK. Na chemię wyniki dotarły. Ale nie porównawcze, tylko zwykły opis. Pani Moja Doktor spojrzała i porównała wynik do wyniku (w sensie cyfrę do cyfry) i orzekła, że na jej oko jest częściowa regresja, ale żeby było tak, jak ma być - odsyła wynik do opisu porównawczego. Radiolog nakłada obraz na obraz i na podstawie tego wyciąga wnioski. Mniemam, że skoro cyfry wskazują na regresję częściową, to obraz nie wskaże niczego innego... Więc cieszę się. Choć początkowo czułam lekki zawód, bo liczyłam, że na IV cyklach się skończy... a tu, skoro regresja tylko częściowa, zapewne się jednak nie skończy.
Wynik porównawczy miał być na tę chemię, którą miałam tydzień temu, jednak go nie było. Miałam dzwonić 19 lub 20 listopada. Dzwoniłam i 19 wyniku nie było, radiolog obiecał pielęgniarce, że napisze na 20. Dzwoniłam 20, ale nikt w gabinecie Pani Mojej Doktor nie odebrał. Uznałam, że piątek, że jej nie ma. W poniedziałek też nikt nie odebrał, więc dałam sobie spokój. Przecież nie zniszczą wyniku tylko dlatego, że po niego nie zadzwoniłam, prawda? Dowiem się za tydzień, nie będę wisiała na telefonie, jak wariatka.

Moje dziecko złapało bostonkę. Niestety w czwartek wieczorem się zaczęło. Niestety, bo w piątek mieli jechać autokarem na teatrzyk o syrenkach. Mała Wu czekała na ten wyjazd od trzech tygodni. Już pal licho, że kasa przepadła, ale żal Małej Wu był ogromny. W związku z powyższym aktualnie jesteśmy sobie razem w domu. Gorączkowała bardzo przez 3 dni, później temperatura systematycznie spadała. Pediatra orzekła, że teoretycznie w poniedziałek, o ile gorączka spadnie, będzie mogła wrócić do przedszkola, ale z Panem Mężem uznaliśmy, że jej nie poślemy. Wysypka jest bardzo widoczna, zajmuje okolice ust, rączki, stopy... Wygląda okropnie, więc... po pierwsze, nie chcę tłumaczyć paniom, że lekarka pozwoliła, po drugie nie chcę narażać Małej Wu na to, że dzieci będą jej unikały czy śmiały się, że tak wygląda. Do tego wiadomo - wysypka ją swędzi. Będzie się drapała, bo to nieuniknione. Nie chcę, żeby dzieciaki wydumały, że trzeba jej unikać, bo ma robaki, wszy czy coś (ostatnio była epidemia wszawicy w przedszkolu, my powiedzieliśmy Małej Wu, że dzieciom chorują głowy i włosy, i w związku z tym trzeba profilaktycznie psikać jej włosy, do tego nie można zamieniać się opaskami, czapkami, spinkami itd... ale ktoś mógł powiedzieć inaczej, że dzieci mają wszy, więc jak ktoś się będzie drapał, to żeby się z nim nie bawić, tak?)
Mała Wu ma wysypkę także wewnątrz buzi, na podniebieniu, języku i w gardle, więc boli ją to gardło bardzo. Jedzie na strepsilsie i ibumie, który ma działać ogólnie przeciwzapalnie i przeciwbólowo na to gardło. Nie wiem, jak to jeszcze długo potrwa, ale mam szczerą nadzieję, że już niedługo. Na szczęście przestaje ją swędzieć (za to wysypka wygląda coraz gorzej, ale to rzekomo normalne). Biedna taka jest z tą buzią, stopkami, łapkami. Żal mi jej strasznie.

Co jeszcze? Zmieniłam lekarza rodzinnego sobie. I od piątku jest nim pediatra Małej Wu (jest też lekarzem rodzinnym). To świetny lekarz i świetna kobieta ogólnie. Ufam jej, bo zawsze sensownie leczyła mi dziecko. Teraz przekonałam się, że naprawdę zasługuje na miano "wyjątkowy lekarz".
Mała Wu ma zaległe szczepienie na błonicę, tężec, krztusiec plus polio. Normalnie jest tak, że w jej wieku te trzy pierwsze choroby dostaje się w zastrzyku, a polio doustnie, żywym wirusem. Jako że żywy wirus jest dla mnie potencjalnie śmiertelny, pani doktor zakwalifikowała Małą Wu do szczepienia martwym, w zastrzyku. Czekaliśmy tylko na odpowiedni czas (zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez laryngolog, która do wszystkiego, co mam jej do zarzucenia, dostaje teraz brak wiedzy w zakresie szczepień). Okazuje się, że spokojnie mogliśmy ją zaszczepić już dawno, bo ani katar, ani łagodne infekcje nie są już przeciwwskazaniami do szczepienia. Mało tego, nawet antybiotykoterapia nie jest, o ile choroba nie przebiega z temp. powyżej 39 stopni i nie ma ewidentnie ostrego przebiegu. W każdym razie... w piątek na wizycie pediatra zasugerowała, że wypadałoby zaszczepić Małą Wu dodatkowo na ospę. Bo teraz sezon. Bo ona przedszkolna, więc o zakażenie nietrudno. Bo ospa jest dla mnie jak polio, potencjalnie śmiertelna. Pytam, ile taka szczepionka. Dwie dawki blisko 400 zł. Dużo trochę, ale przecież życie ważniejsze, prawda? Zgadzam się, a pani doktor każe mi czekać. Duma chwilę i mówi, że może zakwalifikować Małą Wu do darmowego szczepienia z powodu choroby nowotworowej w rodzinie. Sprawdza w komputerze i potwierdza. Tym sposobem Mała Wu dostaje kwalifikację na papierze i przy najbliższej okazji mamy się z nią zgłosić do szczepienia.
Jestem pod wrażeniem, bo przecież mogłaby mieć mnie w nosie i się nie wychylać, nie proponować, nie podpowiadać, jak bardziej mnie chronić... Mogłaby tez podpowiedzieć, ale kazać zapłacić, prawda?
Ciesze się, że są jeszcze tacy lekarze...
Z okazji tego, że przez mojego raka, Mała Wu dostanie 4 zastrzyki zamiast jednego, a także z okazji tego, że jest chora i cierpi, postanowiłam nieco osłodzić jej żywot i dwa ostatnie dni spędziłyśmy na robieniu muffinek migdałowo-żurawinowych oraz wykrawanych ciasteczek w białej czekoladzie.
Żurawiny otrzymałam od przyjaciółki, która orzekła, że skoro mam raka i biorę chemię, potrzebuję witamin z żurawiny i odporności żurawinowej. W związku z tym, że tu u nas trudno o krzaki z żurawinami, obiecała mi takie krzakowe, nie ze sklepu - ze swoich rejonów. I pognała mamcię swą do lasu, po żurawiny dla mnie. A następnie przysłała mi kilka zrobionych butelek i słoiczek dżemu. Wzruszyła mnie bardzo. Bo choć jestem wdzięczna, to mam przeświadczenie, że nie zasługuję...
Tak czy inaczej, muffinki wyszły pyszne, ciasteczka również.
Mała Wu się tych szczepień boi. Mówię jej, że wiem, ale wierzę, że da radę. I że jest moją bohaterką, bo uratuje mi życie. Chcę, żeby wiedziała, że jestem jej wdzięczna i że to, co dla mnie zrobi jest dla mnie ważne. Niech się czuje wyjątkowa, bo taka jest ;)