Polub mnie

sobota, 28 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 3.11.

Wczoraj "odhaczyłam" szósty wlew. To oznacza, że 3 pełne cykle za mną. Rozmawiałam z lekarką na temat tej szyi. I... i powiedziała, że zdaniem biologów, węzły szyjne lepiej ocenia się w USG, ale procedury onkologiczne nakazują wykonanie TK. Tak więc w sumie nic się nie stało, że szyi nie badali, bo oto zaraz ona mi załatwi USG. I załatwiła, zadzwoniła, poprosiła, powiedziała, że jak będzie można zejść na to USG, to niech z diagnostyki obrazowej dzwonią i pielęgniarka mnie odepnie na chwilę. Oczywiście to nie byłoby moje Centrum Onkologii, gdyby nie kolejne "problemy" ;) Zadzwonili, owszem. Poszłam, owszem. Zaczekałam kilka dosłownie chwil i mnie poproszono. Pani doktor do mnie, żebym skierowanie dała, na co ja, że nie mam, że Pani Moja Doktor dzwoniła... Tak więc pani doktor od USG orzekła, że owszem, dzwoniła i się dogadały, ale bez skierowania to nie da rady. Że mam wrócić (to jest bieganie od budynku do budynku) do Pani Mojej Doktor po to skierowanie. No to wracam. Czekam pod drzwiami gabinetu aż wyjdzie jakiś pacjent. Wchodzę, mówię w czym rzecz, a Pani Moja Doktor się dziwi, jakim cudem nie dostałam skierowania, skoro było pisane... (w myślach uśmiecham się do pytania i odpowiadam, że przecież go nie zjadłam i nie latam z jednego miejsca do drugiego dla sportu). Na głos zaś mówię, że nie mam pojęcia, jakim cudem, za to na bank go nie dostałam. Pani Moja Doktor uśmiecha się życzliwie i mówi, żebym z sekretariatu przyniosła historię choroby, którą wcześniej tam odniosłam, że może tam jest... Idę i co? I pusto w tym sekretariacie. Z 10 minut stoję pod drzwiami, aż wraca sekretarka. Mówię, że wracam po historię, bo to i to mi się przydarzyło. Dostaję swoją teczkę i wracam do gabinetu Pani Mojej Doktor. Przed drzwiami czeka na mnie pielęgniarka, która ma już wypisane skierowanie, tylko z teczki spisuje pesel mój (czyli co? nagle sobie przypomniała, że jednak nie było pisane to skierowanie?) W każdym razie wracam na USG. Czekam, bo ktoś tam w środku jest. Proszą mnie do środka. Pani doktor od USG pyta, co mi dolega. Więc mówię "ziarnica". Ona przytakuje i pyta, czy coś mi się w te węzły dzieje. Odpowiadam, że nie. Więc pyta, czy Pani Moja Doktor chciała kontrolnie. Wtedy ja przytakuję i posiłkuję się "chyba". Z lękiem spoglądam na monitor. Widzę ogromne węzły i serce mi wali... Słyszę, co dyktuje i nieco się uspokajam. W opisie stoi, patologicznie zmienione węzły, głównie w grupie IV, 18 mm po lewej i 12 mm po prawej. Pamiętam z wcześniejszych badań, że było 30 i 26 mm, więc odchodzę z uczuciem, że jest lepiej... Biegiem do Pani Mojej Doktor i nim zdążyłam zapukać, znów w drzwiach staje pielęgniarka. Podaję te wyniki, coby mi do karty włożyła. Sama wracam na chemię i sprawdzam papiery... Nic właściwie z tego nie rozumiem, bo pierwsze USG, jakie wykonano mi jeszcze w Szpitalu Chorób Płuc było opisane w sposób o wiele bardziej rozwinięty... W TK natomiast węzły opisywane były trzema wymiarami. Tak czy inaczej, w TK stoi, że właśnie największe zmiany w grupie IV i że tam konglomeraty o wielkości 30 mm x 18 mm x ileś tam (nie pamiętam) <- po lewej i 26 mm x ileś x ileś <- po prawej. I tu głupieję... Rozbiły się te konglomeraty na pojedyncze węzły? Zmalały? Jest lepiej czy nie jest lepiej? Oszaleję do następnej wizyty...
Poza tym wcześniej, na wizycie kwalifikacyjnej do chemii Pani Moja Doktor spojrzała na wyniki poniedziałkowej tomografii i zdziwiła się, że opis nie jest porównawczy. Powiedziałam, że proponowałam zostawienie wyników pierwszego badania, ale panie nie chciały. Więc mnie pielęgniarka uświadomiła, że widocznie myślały, że pierwszą miałam robioną u nich, a co za tym idzie, że będą miały te wyniki... No cóż... czasem lepiej nie myśleć, tylko sprawdzić ;) Tym sposobem zostawiłam płytę z pierwszym badaniem, Pani Moja Doktor spięła ją z wynikiem drugiego i odesłała do radiologa z prośbą o opis porównawczy. Przy czym sama sobie porównała co nieco i orzekła: na moje oko jest częściowa regresja. Powtórzyła to później jeszcze raz, dodając że oficjalnie to trzeba się oprzeć na opinii radiologa opisującego to drugie badanie, ale jej zdaniem jest jak jest.

Cóż, przed wejściem do gabinetu byłam tak zestresowana, że nie tylko trzęsły mi się ręce i było mi zimno, ale i miałam ochotę zapytać "regresja to znaczy dobrze?" Na szczęście się opanowałam i nie zrobiłam z siebie idiotki :D Rozum wrócił mi po kilkunastu minutach od opuszczenia gabinetu.
Po powrocie do domu trochę się podłamałam... Bo liczyłam, że... nie wiem w sumie na co liczyłam. Liczyłam chyba na remisję. Skoro tylko dwa wlewy mi zostały w przypadku czterech cykli, to powinnam być wyleczona. A jeśli regresja jest częściowa, to znaczy, że na czterech się nie skończy (tak mi się wydaje). Tak, wiem że nie powinnam się tym zadręczać, że powinnam z uśmiechem na twarzy wziąć tyle cykli, ile będzie koniecznych, ale... boję się, bo wiem, że nie mogą podać więcej niż osiem. Więc boję się, że nawet tych osiem nie podziała na tego diabelskiego chłoniaka. A do tego skutki uboczne dla serca, dla szpiku... Jakoś mi w głowie się utkało, że mniejsze miałabym na nie szanse, gdyby na czterech cyklach poprzestać... Eh. Przyjaciółka twierdzi, że potrzebny mi psycholog...
No dobrze, to z onkowieści chyba tyle.

Teraz sernik. Udał się. Wbrew moim lekkim obawom ciastka na spodzie wcale się nie palą, zaś kawałki ananasa polane czekoladowym sosem idealnie do niego pasują. Tak więc będę z tego przepisu korzystała.
Urodziny też się udały. Było bardzo sympatycznie i fajnie było na chwilę przestać myśleć o tym, że jestem chora.
Co do obiadu... Zrobiłam zapiekane naleśniki z mięsem mielonym i zapiekane naleśniki z parówkami, ketchupem i żółtym serem. Obydwie wersje smakowały i szybko zniknęły. Szwagier ubolewał nad tym, że takie dobre, bo podobnie jak mój Pan Mąż, objedli się okrutnie i cierpieli z tej okazji ;) Dzieci wybrały wersję z parówkami i zajadały aż miło...
Tak nam było fajnie, że pomyślałam, że można byłoby pomyśleć o imprezce imieninowej. Szwagra co prawda wtedy nie będzie, ale jak by tę imprezę przesunąć o tydzień czy dwa, to nic by się nie stało przecież, a można by fajnie spędzić czas...

Dumamy nad nowym lokatorem w naszym mieszkaniu. Mała Wu marzy o zwierzaku, więc Pan Mąż postanowił sprawić jej szynszylę. Ona już wcześniej o niej mówiła, nawet w zoologicznym sklepie głaskała, na rękach trzymała i chciała... Tak więc teraz Pan Mąż mój specjalne mieszkanie szynszyli sprawi, a następnie po zwierza pójdziemy. Szynszyla jest dobra o tyle, że gdy ktoś w domu - może biegać na wolności, gdy nikt - siedzi w "klatce". Nasza to nie będzie typowa klatka, tylko taka wypaśna willa ;) którą Pan Mąż podejrzał na necie. Nie będę opowiadać, jak będzie gotowa, to najwyżej pokażę fotkę.

piątek, 27 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 29.10.

 Postanowiłam napisać, skoro mam chwilę wolnego... Nie wiem co prawda, o czym by tu, ale co tam... może coś na szybko wymyślę ;)
Jutro kolejne badania przed chemią. Jestem ciekawa, co wyjdzie i czy w poniedziałek "odhaczę" kolejny wlew. Fajnie by było... Póki co jednak walczę z odruchem wymiotnym na myśl o kroplówce. I to nie jest metafora. Do niedawna mdłości były efektem podania chemii. W niedzielę minęły, by wczoraj wrócić w postaci realnej "cofki' na widok kroplówki czy choćby samą myśl o niej. Wyższy level zaliczony. Koszmarne to, bo rośnie mi w gardle i mam wrażenie, że zwymiotuję... Chciałabym mieć to wszystko już za sobą. I chciałabym wiedzieć... Najlepiej wszystko od razu (tak, wiem że tak się nie da). Chcę wiedzieć, czy choroba się cofa, czy będę zdrowa, czy będzie radioterapia, czy nie będzie wznowy... Taka wymagająca jestem...
W zasadzie nie wiem, kiedy minęły mi te dwa tygodnie... tak, ostatnio żyję "od chemii do chemii" i nigdy nie wiem, kiedy 2 tygodnie mijają, ale tym razem to jest jakieś totalne szaleństwo.
Ogólnie boję się strasznie. Eh, już mi się nawet nie chce o tym pisać...

Jutro spróbuję zrobić sernik w dużej blaszce (z przepisu na serowe muffinki). W sobotę prawdopodobnie siostra do mnie przyjedzie, to machnę ptasie mleczko jeszcze, żeby coś do kawy było (urodziny mam w sobotę :D ). Dumam nad jakimś obiadem, bo gdyby przyjechali przed południem, to głupio tak o samym cieście siedzieć... Muszę wydumać coś niepracochłonnego, ale dobrego...

Moja tomografia odhaczona. Nie bez przebojów, ale do tych już przywykłam. Wróciłam wściekła, bo dałabym głowę... no dobra, rękę, że lekarka mówiła: szyja, klatka, brzuch i miednica... Na skierowaniu pielęgniarka napisała wszystko oprócz szyi. Nie zrobili szyi, choć to właśnie w szyi największe węzły były...  Sprawdzałyśmy z kobietami z diagnostyki obrazowej i nic. No nie ma szyi, więc choć by chciały - nie mogą, nie zrobią. I wiem, że jeśli pielęgniarka zawiniła, to nie moja wina, nikt do mnie nie będzie miał pretensji, bo to nie ja pisałam... a jednak to moje nerki dostaną drugi raz kontrast i moje ciało dostanie promieniami x. I to mnie wkurza... szukam jakiegoś logicznego wytłumaczenia, dla którego mnie się zdawało i ona szyi nie chciała... ale mi się niestety nie udaje znaleźć...  Bo dobrze - klatka, gdyż tam jest guz, chce sprawdzić, co z nim... brzuch i miednica były czyste, więc sprawdza, czy nadal są... a szyję ma w nosie, bo? Bo jej wszystko jedno co z szyjnymi węzłami? Bo one są nieważne? Gdyby tylko o klatkę i guz chodziło, to by pewnie i czystego dotychczas brzucha z miednica nie badała, tak? No tak mi wychodzi... No nic, zobaczymy  już w poniedziałek, czy to wina pielęgniarki, czy tez mnie się w głowie miesza.
Tak dziś nieskładnie trochę, chaotycznie... Jestem w kiepskiej formie psychicznej.

P.S. Fotka u góry zrobiona została dużo później niż publikowane zapiski. Mała Wu pożyczyła jedną z moich chustek i orzekła, że "dziś mamusiu będzie dzień wyglądania jak ty".

czwartek, 26 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 23.10.

Poniedziałek - 19.10. na przekór wszystkiemu był dniem niespodzianki. Wyniki wyszły w porządku i chemię dostałam. To był już piąty wlew. Oczywiście mniemam, że nie muszę mówić, jak się czuję... Z jednej strony cieszę się, że kolejny krok odhaczony, z drugiej boję się tego, co będzie... a właściwie nie co będzie, tylko co może być... Boję się uszkodzonego serca, po-chemicznej białaczki, innych nowotworów, wznowy... Nie potrafię się skupić na tym, co jest, bo moje myśli wybiegają w przyszłość, której nie umiem zobaczyć w różowych okularach. To dziwne, bo z jednej strony faktycznie podeszłam do sprawy zadaniowo - praktycznie zaprzestałam zawodowej pracy, skupiłam się na tym, żeby przeżyć leczenie, bo mi się wydawało, że jak to się skończy, to wszystko wróci do normy i będzie pięknie... Dziś się boję tego, co być może...
Mam nadzieję, że to wina jesieni, że minie mi i że nie będę do końca życia bała się tego wszystkiego...
W poniedziałek dostałam też skierowanie na TK. Miałam dzwonić z zapytaniem, kiedy wyznaczono mi termin. Zadzwoniłam we wtorek, ale okazało się, że to za wcześnie. Miła pani poinformowała mnie, że najwcześniej w czwartek. No więc odczekałam do czwartku i co? I pół dnia nie mogłam się tam dodzwonić. Nie powiem, frustrujące uczucie, bowiem bałam się, że jak się nie dodzwonię, to przegapię termin... będę bezskutecznie dzwonić powiedzmy do poniedziałku i dowiem się, że termin miałam na piątek... Ostatecznie udało mi się dodzwonić i tu znowu suprajs. Ciśnienie mi skoczyło, bowiem przemiła pani rejestratorka poinformowała mnie, że termin wyznaczono mi na 26 LISTOPADA  na godzinę 15:00. Zdziwiona pytam: listopada? No tak - a co się pani tak dziwi? No dziwię się, bo pani doktor zapisała na skierowaniu, by badanie zostało opisane do 2 listopada, więc... "A, no to ja nie wiem. Proszę dzwonić bezpośrednio do gabinetu tomografii, upewnić się, bo to oni nam podają terminy i tak, jak podali, to ja podaję pani..."
Podziękowałam grzecznie, wkurzona jak nie wiem co i dumam... Dochodzę do wniosku, że szybciej załatwiłabym badanie "na mieście". Pierwszy TK miałam wykonany właśnie "na mieście", bo obydwa szpitalne były zepsute. I gdy lekarka wpisała na skierowaniu PILNE, a skierowanie było "onko", to się termin znalazł w ciągu 3 czy 4 dni... No nic - myślę. Zadzwonię, zapytam i jeśli faktycznie aż takie terminy mają, to poproszę lekarkę o przepisanie skierowania, cobym jednak szybciej to zrobiła. Dzwonię, wyjaśniam dlaczego ośmielam się zawracać głowę i z czym mam problem. Tłumaczę, że pani doktor prosił... że na 2 listopada jest potrzebny wynik, bla bla bla... Pani się dziwi: nie, nie, nie mamy aż tak długich terminów... jak nazwisko, jeszcze raz proszę... Podaję. Pani szuka, szuka, szuka, w końcu wraca i rzecze: pani badanie 26 PAŹDZIERNIKA o 15:00. Października? - pytam zdziwiona. No tak - słyszę w słuchawce. W poniedziałek najbliższy. Dowiaduję się jeszcze gdzie na ten tomograf mam się zgłosić (szpital dysponuje aż dwoma), dziękuję, przepraszam za kłopot i tłumaczę, że zostałam wprowadzona w błąd.
Oddycham z ulgą - zdążę. Następnie przychodzi refleksja... gdyby nie to, że widziałam, że lekarka napisała "proszę o opis najpóźniej do 2 listopada", gdyby nie to, że wiem, że "w mieście" można szybciej... przyjęłabym do wiadomości, że w tym kraju na wszystko się czeka i uznała, że miesiąc to miesiąc. Tym sposobem przegapiłabym sobie termin i zrobiła z siebie idiotkę na kolejnej chemii. Bo jak bym udowodniła, że roztargniona pani rejestratorka naprawdę powiedziała LISTOPAD?
Niby taka głupota, a długo po tym stres mnie trzymał.

Czy ja już mówiłam, że moje dziecko to jednak mądre jest? :D Postanowiłyśmy kupić kwiatki na Dzień Nauczyciela, dla wszystkich trzech pań. I tu pierwsze zaskoczenie. Dziecko me rzecze: mamusiu, ale dla pani Lucynki też kupimy, prawda? Bo ja wiem, że ona nie jest nauczycielką, ale opiekuje się nami i tak naprawdę też nas różnych rzeczy uczy...
Byłam pod wrażeniem. Oczywiście mój pierwotny plan zakładał kupienie trzech, ale dziecko mi zaimponowało i to bardzo. Dalej było już tylko lepiej. Pytam, jakich kwiatków mam szukać. Róż może? - pytam zaczepnie. Nieeeee, róże to każdy może kupić. Ode mnie musi być coś... coś ode mnie. :D Stanęło na słonecznikach. I jak się okazało był to doskonały pomysł, wszak pani Madzia - ulubiona pani mojego dziecka - słoneczniki lubi najbardziej na świecie. Gdy w kwiaciarni pytałam, czy może jednak inne kwiatki, Mała Wu na cały głos orzekła: nie! MOJA pani Madzia na pewno najbardziej lubi słoneczniki.
Rano zaniosła dwa, popołudniu przyniosłam jej trzeci dla
pani Madzi, która miała drugą zmianę. I przyznaję, że kiedy moje dziecko szło dumnie przez salę pośród dziecięcych achhhhhh, o jaaaaaa, po czym naprawdę pięknie składało życzenia - serce waliło mi jak oszalałe. Z dumy, ze wzruszenia, z radości, że niby mała, niby zwariowana, a jednak potrafi się zachować. Z tego wszystkiego musiałam później przycupnąć na ławce, bo mi się zakręciło w głowie od tego kołatania.
Dzieci wzdychały, bo Mała Wu naprawdę ciekawie z takim słonecznikiem wielkim wyglądała, ale i nie ma w przedszkolu zwyczaju obdarowywania pań z okazji Dnia Nauczyciela. W jej grupie tylko ona i dwoje innych dzieci przyniosło kwiaty. Smutne, bo ja na przykład jestem paniom bardzo wdzięczna za to, co robią dla mojego dziecka. I tak, wiem, że to ich praca, że im za to płacą, ale doceniam trud i poświęcenie, dlatego uważam, że taki symboliczny gest jest nie tylko wyrazem uznania, ale i nauką dla tego dziecka. No ale wiadomo, każdy rodzic po swojemu rozumuje. Nie wnikam, nie oceniam. Widać było, że panie były szczęśliwe i że to nie było na pokaz, tylko autentycznie sprawiła im radość.

środa, 25 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe z 16.10.


Byłam dziś rano na badaniach krwi. Nastawiam się na to, że znów mi chemię odroczą... Niestety, ja byłam przeziębiona, Mała Wu chorowała, neutrofile na bank poleciały mi na łeb, na szyję. Walczę z ogólnym otępieniem, pustką w głowie, niemożnością podjęcia najprostszych decyzji... "Moje" onkopielęgniarki mówią, że to normalne, że z powodu chemii i minie kiedyś. Oby miały rację, bo zwariuję ze sobą taką.

Jak wiadomo (chyba wiadomo) nie lada problem mam z kupowaniem sobie czegokolwiek. Teraz
jest jeszcze gorzej, bo nie tylko mam problem, żeby sobie coś, ale i żeby zdecydować właśnie...
Najprostsze decyzje urastają do rangi problemu, dla którego trzeba by referendum narodowe przeprowadzić, a może i to by nie wystarczyło. To z drugiej strony też jest frustrujące... w każdym razie - był czas, że dumałam nad specjalistyczną onkochustą, ale rozsądek nie pozwolił mi jej kupić, bo "sześć dych za kawałek szmaty to ja nie dam". W tzw. międzyczasie odkrywałam wady rozwiązania pt. zwykła chustka. Wad jest sporo, główne to "nieustająco boląca głowa", bo ciśnie lub spadająca chusta, bo tak luźno, by nie cisnęła. Walcząc z niemożnością zdecydowania, co z tym fantem zrobić (walczyłam chyba ze dwa tygodnie) postanowiłam pójść i poszukać rozwiązania. No i znalazłam. Przypadkiem. Bo szukałam w sumie czegoś innego...  Chusta tubularna (taka niebanalna nazwa na moje oko zwykłego komina). Okazało się, że nie taki on zwykły znowu, bo z materiału, który wedle potrzeb chroni przed zimnem lub przed przegrzaniem. No i bezszwowa, żeby się nic nie odgniatało. No i elastyczna ;) żeby głowa nie bolała i żeby nie spadała. Wydumałam, że fajna, następne dwa tygodnie dumałam, czy aby na pewno jej potrzebuję i gdy już się na siebie wkurzyłam na maksa, postanowiłam sobie wyłożyć racjonalne argumenty. I się przekonałam - siebie przekonałam. Iiiiiiiiiiii nabyłam. Nawet dwie, żeby było różnie :D
Od tamtej pory chodzę taka dumna z siebie, że mi się udało... Bo choć to brzmi pewnie idiotycznie, naprawdę wiele mnie to kosztowało... żeby zdecydować, żeby COŚ zrobić...
Bo... w peruce, to ja już prawie nie chodzę... Od ponad 2 tygodni nie miałam jej na głowie. Z chustką, która niczego nie udaje i nie próbuje oszukać całego świata - lepiej mi. A może ja już o tym pisałam? ;)


/Photo credit: ZaldyImg / Foter.com / CC BY/

wtorek, 24 listopada 2015

Zapiski chorobowo-niechorobowe

Zapisałam, żeby nie uciekły. I pomysł mam, by je tu systematycznie zamieszczać, zachować...
Zapisane 7.10.2015
 "Ostatni czas nie był dla mnie zbyt bogaty w czas" ;)
Przede wszystkim uskuteczniliśmy zamianę na pokoje, co wiązało się z niemałą rewolucją remontową. Teściowa wzięła jeden z naszych dwóch mniejszych, a my - duży. Dalej mamy więc dwa, ale metraż nieporównywalnie większy. Jeszcze nie jest tak, jak bym chciała, ale niestety, rewolucja u Pana Męża w pracy sprawiła, że chwilowo muszę się zadowolić tym, co mam. A mam dużo, bo pokój jest duży, mam swój wymarzony stół i krzesła, dziecko ma więcej miejsca do zabawy i w ogóle fajnie jest. Czekam na "kilka pasów czarnej tapety", bo żółty kolor ścian wywołuje u mnie dziwny odruch. No nie czuję się dobrze w takim kolorze, ale i nie mam możliwości przeprowadzenia teraz gruntownej zmiany. Tak więc zadowolę się półśrodkiem w postaci pięknych czarnych tapet z eleganckim wzorem. Myślę, że ta czerń zmieni zupełnie znienawidzony przeze mnie żółty.
Zaraz po ostatniej chemii (wziętej 17.09) okazało się, że się Mała Wu pochorowała. Najpierw pediatra, następnie laryngolog i antybiotyk, bo w opinii tej drugiej - nie ma wyjścia. Początki były trudne, bo ja zdechła po chemii, a ona mnie potrzebowała, więc zarwałam kilka nocy. Ale się wylizała. Na kontroli okazało się, że jest jeszcze w uchu płyn, jednak pani doktor nie uznała za stosowne, by przedłużyć antybiotyk. Wydało mi się to dziwne, ale w końcu to nie ja jestem lekarzem, prawda? Młoda tydzień do przedszkola pochodziła i co? I nawrót. Nietrudno chyba wyobrazić sobie, jak się zirytowałam.W ogóle myślę, że trzeba mi będzie ją zmienić, bo nie mam do niej już zaufania. Nie dość, że przepisuje z uporem maniaka syrop "na katar", który to syrop szkodzi dziecku memu, bo zamiast ten katar wysuszać, to go tak zagęszcza, że i nos zatkany i uszy od razu, to jeszcze poleca preparaty, za które ma profity. W czasie mojej ostatniej u niej wizyty poprosiliśmy z Panem Mężem o polecenie sprayu do higieny uszu, który byłby lepszy/skuteczniejszy od tego, którego dotychczas używaliśmy. No więc zapytała, jaki mam. Powiedziałam, ona zaś zapisała na kartce nazwę innego. Chwała Bogu, że ja nie taka prędka w kupowaniu. Poczytałam, poszukałam i co? I przepisała preparat, który ma kropka w kropkę skład taki sam, jak ten mój, tylko producent inny i cena dwa razy wyższa. Myślałam, że mnie trafi. Posłałam siostrę do apteki, coby sprawdziła, czy aby na pewno mam rację i to, co nie działało pod nazwą mojego, nie zadziała pod droższą nazwą. I oczywiście, pani w aptece potwierdziła, że obydwa preparaty są tym samym, tylko z różnych koncernów. Poleciła inny spray, z innym składem. A na koniec ta akcja z płynem w uchu. Już pomijam wszystko, ale dziecka żal przecież...
W weekend jej się wróciło tykanie i ból ucha. Miałam posłać Pana Męża z nią w poniedziałek (5.10. czyli w dzień kolejnej mojej chemii) do pediatry, ale uznałam, że spróbuję pociągnąć autorskie leczenie i pójść z nią do pediatry we wtorek. Chciałam jej opowiedzieć o powodach, dla których wolałabym tę laryngolog omijać z daleka itd. I wychodzi na to, że wyleczyłam ucho dziecka mego. Tak. Bez antybiotyku. Tak sobie myślę, że może i początkowo nie był potrzebny? Może infekcja była wirusowa? Nasza pediatra leczyła w ubiegłym roku uszy Małej Wu bez antybiotyku i  było ok. Oczywiście, gdy już był potrzebny, to zapisała i podziałało, ale pamiętam infekcje ucha, które się wyleczyły bez nich...

Teraz o mnie... Chemię zaplanowaną miałam na piątek. W czwartek zrobiłam badania, żeby w piątek mieć pierwszeństwo... No i niestety, w czwartek popołudniu Moja Pani Doktor osobiście do mnie zadzwoniła, żeby przekazać, że wyniki znów złe, więc wdrażamy steryd i czekamy do poniedziałku. Z duszą na ramieniu szłam w ten poniedziałek na badania... Ale okazało się, że niepotrzebnie. Wyniki skoczyły w górę tak, że lekarka orzekła: no pięknie, pani Kasiu, jest nawet więcej, niż potrzeba. Chemię dostałam. Ale wieczór po niej to był ostry hardkor...
Właściwie niewiele z niego pamiętam, rzygałam jak opętana, telefon się urywał, a ja prosiłam Boga, żeby nie zejść, bo byłam sama z dzieckiem. W przerwach między rzyganiami, przytulałam głowę do ściany obok muszli i zwyczajnie odlatywałam (przysypiałam znaczy, ze zmęczenia). Nie miałam czasu na żal do teściowej, że widziała, że coś mnie bierze, a spokojnie poszła i nawet z grzeczności nie zapytała, czy zostać. Żal ów przyszedł wczoraj, gdy nieco lepiej się poczułam.
Ale wracając do poniedziałku, z mącącą się głową i uczuciem, jakoby wszystkie moje wnętrzności zamierzały uciec ode mnie do klozetu, siłą woli chyba, udało mi się położyć dziecko. Na kolanach, żeby w razie czego mocno nie walnąć głową o podłogę. Hardkorowe doznania to jedno, ale strach, że sama z nimi jestem... to był dramat.
Napisałam Panu Mężowi smsa, że idę do łóżka, może przestanę wymiotować i że jak wróci, niech sprawdzi, czy aby w tym łóżku nie umarłam.
Następnego dnia (wtorek, 6.10) czułam się, jakby mi ktoś głowę bejsbolem stłukł, ale... przynajmniej nie wymiotowałam i dałam radę chodzić na dwóch nogach. Środa (7.10.) - głowa boli, mdli mnie, ale mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej.
Tak czy inaczej, cztery wlewy za mną. To jakby połowa, o ile faktycznie uda się zamknąć leczenie w ośmiu wlewach. Następna chemia wyznaczona jest na 19 października. Wtedy też poza zwykłą morfologią z rozmazem, zrobią mi badania potrzebne do tomografii. Z tego wywnioskowałam, że po kolejnej chemii będziemy badać odpowiedź organizmu na leczenie. Jestem pełna nadziei, bo węzłów, które byłam w stanie wyczuć i które były duże już właściwie nie czuję (poza jednym, który stał się maleńki). A gdyby tak jeszcze radioterapii dało się uniknąć... cudnie by było.
Poza tym oswoiłam się z chustkami i już nie tylko w "turbanie" wychodzę, ale i w zwykłych chustkach. To mi na psychikę dobrze robi, bo peruka kłóciła się z moim wnętrzem ;) Dlaczego? Bo była w jakiś sposób oszustwem, próbą okłamania świata, że nic się nie stało. Była "nie moja". W chustkach mi dobrze i w nosie mam ludzi, którzy się na mnie gapią.
Amen.