Polub mnie

sobota, 19 września 2015

Długo...

... żeby nie powiedzieć "bardzo długo" zbierałam się do napisania tego posta. Od mojej ostatniej notki minęło stosunkowo niewiele czasu, a tak naprawdę mam wrażenie, że było to wszystko w innym życiu. Wakacje spędziliśmy bajecznie, było cicho, błogo, tylko my i my i my... A później wizyta u mojej siostry, w drodze powrotnej... Takie zwykłe "zajedźcie na kawę". I zajechaliśmy. Gadki - szmatki, opowiastki, w końcu zostańcie na noc. I zostaliśmy. A w międzyczasie udało się siostrze przekonać mnie, bym nie odkładała zaplanowanej na 2 tygodnie później wizyty u lekarza mego rodzinnego, tylko skorzystała z okazji i poszła następnego dnia. Nic mi nie dolegało, ale jednak kaszel (nie żeby zaraz jakiś straszny, ot po prostu kaszel od czasu do czasu) i temperatura, która wieczorami dochodziła do 38,5 nie dawały mi spokoju. Poszłam, poprosiłam o skierowanie na badania, a jako że nigdy nie robiono mi RTG płuc, dostałam skierowanie i na to. Lekarz się śmiał, że zdrowo wyglądam, że za tydzień możemy się umówić z wynikami. No to się umówiliśmy. Badania robiłam w poniedziałek. We wtorek lekarz rodzinny dzwonił do moich rodziców (tylko do nich miał numer), że mam się pilnie do niego zgłosić, bo jest kiepsko. Płacz, strach i "co ja zrobię z dzieckiem?" - to moje pierwsze reakcje na widmo szpitala. Z grubsza... w płucu wyszło zacienienie, w badaniach silna anemia, trzycyfrowe OB, CRP też znacznie powyżej normy... Dostałam skierowanie do szpitala chorób płuc i tam czekałam, co będzie dalej. Była spirometria, bronchoskopia, tomografia komputerowa, USG szyi i brzucha... Przez weekend czekałam na wyniki, jak na zbawienie. A po weekendzie okazało się, że "dalej nic nie wiadomo". Odpadłam, siedziałam w korytarzu szpitala i wyłam. Z bezsilności, sfrustrowana tym, że "na pewno coś wiedzą, tylko czemu nic nie mówią?", przerażona, bo przecież jestem za młoda na umieranie. Lekarce prowadzącej ewidentnie było mnie żal, pobiegła do chirurgów i umówiła termin kolejnego badania. Biopsja węzłów. Przeniesiono mnie na inny oddział, ale zanim to zrobiono, zapytałam jej, co myśli. Upewniła się, że chcę szczerości i odrzekła: jak dla mnie, na 90% poważna choroba, na 10% niepoważna. Z zapuchniętymi oczami spytałam: tak poważna, że umrę? Wtedy zerwała się, jak wybudzona ze snu, pogłaskała mnie po kolanie i mówi: nie, tak żeby leczyć.
Następnego dnia wycięto mi dwa węzły chłonne i orzeczono, że po obiedzie będę mogła pójść do domu. Nie chcę mówić, ile łez wylałam leżąc w tym szpitalu i czekając. Ile razy zapytałam w duszy: dlaczego ja? I "co ja tu właściwie robię?". Nigdy nie paliłam, nawet nie podpalałam, alkoholu nie lubię, zdrowo się odżywiam, dbam o siebie, badam i co? I jak to ja mam guz w płucu?
Wycięte węzły miały zostać zbadane histopatologicznie, po 2 tygodniach miałam się zgłosić po wynik. Czekanie było straszne, a jeszcze straszniejsze to, że wynik wstępny właściwie niczego nie wniósł. "Węzeł podejrzany o ziarnicę, materiał przekazano do Centrum Onkologii w Warszawie, celem dalszego badania i ustalenia diagnozy". Niby coś, a jednak dalej nic. Kolejne czekanie. I w końcu, po miesiącu diagnoza stuprocentowo pewna. Chłoniak Hodgkina. Klasyczny. Wracałam z tego szpitala i nie wiedziałam, czy to źle, czy dobrze. Znów musiałam zamknąć się w sypialni i wypłakać. Robiłam to przez ten czas już wielokrotnie. Żeby dziecko nie widziało, żeby się nie bało, żeby nie stresowało.
Jest rozpoznanie, teraz lekarz... Dzwonimy i co? Nie ma terminów do końca roku. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Jest lipiec, a do onkologa nie ma terminów. Na szczęście już wcześniej znajoma Pana Męża oferuje, że "załatwi" wizytę, jeśli tylko diagnoza się potwierdzi. W czwartek dostaję wynik z Centrum Onkologii, we wtorek jestem już przyjęta przez lekarkę. Dowiaduję się z grubsza co i jak. Dostaję skierowanie na badania, tomografię brzucha, szyi i miednicy, ekg oraz trepanobiopsję szpiku. Tego ostatniego boję się najbardziej. Badanie zostaje umówione na czwartek, mam przyjść, ma się odbyć zabieg i w piątek mam być w domu. Trzęsę się ze strachu, zwłaszcza, że wyczytałam w necie mnóstwo informacji, wedle których lepiej już umrzeć, niż dać sobie zbadać szpik w ten sposób. Że z bólu po ścianach się chodzi, że życie staje przed oczami, że pacjenci drą się w niebogłosy, szarpią, próbują uciekać. Jestem spanikowana maksymalnie. Ale udaje mi się opanować. Idę do tego szpitala z myślą, że zacisnę zęby, wytrzymam, zrobią mi i wrócę do domu. Niestety, zaczynają się schody. Hemoglobina na poziomie 8 sprawia, że żaden lekarz nie odważy się na trepanobiopsję. Muszę wyrazić zgodę na transfuzję. Wyrażam, bo przecież wiem, że bez badania, nie zaczną mnie leczyć, bez leczenia - umrę. Czekam na krew. Mój plan diabli wzięli. Rozpadłam się i moja pewność siebie. Szpital mnie dołuje, frustruje i sprawia, że ryczę bez opamiętania. Muszę zaczekać na kontrolę po podaniu krwi. Dwie doby. Wyję. Ze strachu i z tęsknoty za dzieckiem. Staram się postawić się do pionu, przetłumaczyć głupiej głowie, że muszę i dam radę, bo twarda babka ze mnie. Ale głowa ma mnie w nosie. Głowa twierdzi, że wcale twarda nie jestem, że wymięknę...
Wyniki okazują się zadowalające, hemoglobina 10,4 - poniżej normy, ale na tyle wysoko, by móc przeprowadzić biopsję. Proszę Boga o mężczyznę - lekarza. Bo się, głupia, naczytałam, że kobiety nie umieją tego robić, że za słabe, że przez to zabieg się wydłuża, boli jeszcze bardziej itd. Wszyscy mi mówią, że dam radę, pielęgniarki wspierają, podpowiadają, że tyle przeszłam, to i to zniosę, że spokojnie. Dostaję leki i kroplówkę, mam czekać pół godziny. To chyba najdłuższe pół godziny w moim życiu. W końcu przychodzi po mnie pielęgniarka, prowadzi do gabinetu, a tam... pani doktor. Kobieta. Spoglądam na nią, a ona anielskim głosem i z twarzą pełną łagodności mówi: pani Kasiu, zrobię to najszybciej, jak się tylko da. W jakiś sposób mi ulżyło. Zmobilizowałam się, położyłam, zacisnęłam w ręku chusteczkę podarowaną mi przez mamę. Wmawiałam sobie, że dam radę. Że mam dobre, silne geny, babci mej bowiem na żywca łamali źle zrośnięte dwie ręce i wytrzymała, to i ja wytrzymam. Pani doktor długo mnie badała, szukała właściwego miejsca, a następnie wszystko tłumaczyła. Czułam się niepewnie, ale bezpiecznie. Znieczulenie i zaczęło się. Zacisnęłam zęby, ścisnęłam chusteczkę i usłyszałam: teraz będzie szarpać. Wiedziałam więc, że to już końcówka. Chwila - moment i było po wszystkim. Byłam zdziwiona, gdy wypychając pobrany materiał z igły biopsyjnej, lekarka potwierdziła, że się udało i że koniec. Upewniłam się jeszcze z pięć razy, po czym odwróciłam głowę w jej stronę i wyznałam: jest pani boska, pani doktor. Ucieszyło ją to. A mnie fakt, że dałam radę. W tym miejscu oświadczam, że żadne życie nie stanęło mi przed oczami, nie miałam ochoty gryźć ścian, chodzić po nich, uciekać. Oczywiście, było nieprzyjemnie, w końcu wbito mi grubą igłę w kość, ale... to zdecydowanie było doświadczenie do przeżycia. Nie powiem, że trepanobiopsja nie boli, ale powiem, że zdecydowanie nie ma się czego bać.
Tego samego dnia wypuszczają mnie do domu, mam w końcu do zrobienia jeszcze tomografię. Tego samego dnia wiem też, że za 10 dni zaczynam swoją walkę, swoją pierwszą chemię.
Aktualnie jestem po trzeciej - pierwszą dostałam na oddziale, przez co spędziłam tam znów 4 dni, kolejne dwie w oddziale dziennym, dzięki czemu dziecko nie odczuło mej nieobecności. Węzły na szyi znacząco się zmniejszyły, większość wręcz jest niewyczuwalna, nocne poty minęły, gorączki również. Wiem, że to jeszcze nie musi o niczym znaczyć, ale ja się nie poddam i nie umrę. Obie moje babcie dożyły późnej starości, kobiety w mej rodzinie są długowieczne i ja nie zamierzam się z tej tradycji wyłamywać. Pokonam tego raka, pokażę mu, że ze mną się nie zadziera i że dam radę.
A o tym, jak wiele zmieniło się przez chorobę w moim życiu... jak wiele uświadomił mi rak - następnym razem.