Polub mnie

sobota, 27 września 2014

Facebookowe wyzwanie...

flyzipper / foter / CC BY-NC-SA
Kilka dni temu "zaproszona" zostałam do wzięcia udziału w "książkowym łańcuszku". Pominę wszystkie towarzyszące temu "zaproszeniu" uczucia i.. przejdę do rzeczy.
"Zapytana"  zostałam o książki, które na mnie wpłynęły, coś zmieniły… Zanim więc przyszedł mi do głowy jakikolwiek tytuł czy autor, doszłam do wniosku, że przede wszystkim wpłynęła na mnie moja pierwsza czytanka i pierwsza książka do matematyki – nauczyłam się czytać i liczyć – a więc nagle wszystko się zmieniło. Następny etap rozważań doprowadził do wniosku: KAŻDA przeczytana książka w jakiś sposób na mnie wpłynęła. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie przeczytałam takiej, która byłaby neutralna, nie wywołała zupełnie żadnych emocji, żadnych przemyśleń, żadnych uczuć, nie skłoniła do… „czegoś”. Nawet te, które na koniec okazywały się być „słabe” – wywołały jakąś reakcję. Wynika z tego, że tak naprawdę mogłabym zrobić listę dowolnych 10 książek, które miałam okazję przeczytać i „odhaczyć zadanie”
Ale… jako że postanowiłam nie tylko odhaczyć, to… w bólach, ale powstała lista dziesięciu nieprzypadkowych (aczkolwiek wymienionych w całkowicie przypadkowej kolejności).

pirate johnny / Foter / CC BY-NC-ND
1. Książka kucharska (a właściwie książki kucharskie)…
Kiedy babcia próbowała nauczyć mnie czegokolwiek, co związane było z kulinariami, rzucałam pewnie i z zawadiackim uśmiechem: „nie trzeba, babciu! Ja sobie znajdę męża, który będzie świetnie gotował i to on będzie gotował w naszym domu”. Ona zaś uśmiechała się tajemniczo i mruczała z subtelnym powątpiewaniem: taaaaak.
Część planu została zrealizowana. Ta pierwsza część. Owszem, gotuje świetnie. Gorzej z drugą częścią.
Książki kucharskie, których w spadku po babci dostałam całe tony, pozwoliły mi inaczej spojrzeć na to moje twarde „ja się do gotowania nie nadaję, więc nie będę”. Początkowo zastępowały własną inwencję, nie były nawet inspiracją, tylko najzwyklejszym szablonem, ale… Ale zmieniły bardzo wiele, żeby nie powiedzieć WSZYSTKO. Dziś natomiast stanowią natchnienie (zwłaszcza ich spisy treści, bo od tamtego czasu przestałam lubić szablony, wierząc że SAMA mogę ciekawiej, inaczej i bardziej „po mojemu”)

2. Baśnie - Wilhelm i Jakub Grimm.
Tak naprawdę, to była książka mojej siostry, ale o ile „akt własności” można było dzielić, o tyle trudno było nakazać jednej z nas, by zatkała uszy, gdyż czytana jest książka tej drugiej. „Baśnie” to książka z czasów, kiedy jeszcze nie umiałam czytać, najczęściej więc czytała je mama, choć zdarzało się, że i babcia czasem. Dlaczego Baśnie? Bo były napisane w sposób całkowicie odmienny od wszystkiego, co nam wtedy czytano. Bo świat przedstawiony w nich nie był na siłę lukrowany, kolorowany i łagodzony. Zło było złe i przerażało. Baśnie z jednej strony pozwalały prowadzić po czytaniu wielogodzinne rozmowy o prawdziwym świecie i prawdziwym życiu, w którym nie każda ścieżka usłana jest różami, w którym żyją nie tylko piękne księżniczki i dobre wróżki, ale także złe macochy, groźne wilki i oszuści, czyhający na skarb w twojej kieszeni. Z drugiej jednak wpajały nieśmiertelne wartości (nagradzane, jak to w bajkach) i podsuwały recepty na odnalezienie się w tym NIE-TYLKO-PIĘKNYM-ŚWIECIE.

3. Opowieści z Narni - C.S.Lewis.
Opowieści z Narni czytałam sobie sama. Czytałam wielokrotnie, bo zachwyciła małą mnie za pierwszym razem, oczarowała pięknem historii i sugestywnością opisów, dzięki którym mogłam zamknąć oczy i zobaczyć, nie przeoczając nawet najdrobniejszych detali. Zachwyciła, oczarowała i sprawiła, że regularnie miałam życzenie do niej wracać.






4. Mały Książę - Antoine de Saint-Exupéry.
Po pierwszym przeczytaniu marzyłam o przyjacielu, który kochałby mnie, jak Mały Książę różę. Marzenie potęgował zapewne fakt, że dostrzegałam znaczące podobieństwa między sobą a kapryśnym i wymagającym kwiatkiem, z boku zaś wiedziałam, że z taką różą „wytrzyma” mało kto.
Z czasem (i każdym kolejnym czytaniem) zaczęłam dostrzegać w książce inne wątki, na inne kwestie zwracać uwagę, inne prawdy chłonąć. I za każdym razem „wyciągałam” z niej coś innego. Pomijając doskonałą lekcję nie tylko przyjaźni, ale obcowania z ludźmi, traktowania ich we właściwy sposób, odpowiedzialności „za to, co oswojone”, Mały Książę kazał mi zapamiętać, że z chwilą, kiedy umrze we mnie dziecko, jakim kiedyś byłam, stanę się tylko smutnym, nieszczęśliwym i samotnym dorosłym.



5. Wychowanie bez porażek - Thomas Gordon
Gdy pewien bliski mi wówczas dorosły polecił tę książkę, uznałam że oszalał. Miałam 14 lat i prawdę mówiąc „w nosie miałam wychowanie”. Bo kogo ja niby miałam wychowywać? Psa? Lalkę? Obawiam się, że w tym czasie nie posiadałam już ani psa, ani lalki
W każdym razie… Książka była mi polecana regularnie w tak tajemniczy sposób, że w końcu uległam i… połknęłam w kilka dni. Nagle przestało mi przeszkadzać, że jeszcze przez wiele lat nie będę miała nikogo do wychowywania. Nagle okazało się, że wbrew pozorom tytułowe wychowanie nie odnosi się tylko do relacji rodzic-dziecko. Świetnie napisana, aż prosiła się o wypróbowanie w praktyce tego, co w niej objawione. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszystkie, absolutnie wszystkie „sztuczki” działały nawet na linii ja-rodzice.
Wychowanie bez porażek pozwoliło mi inaczej spojrzeć na moją komunikację z innymi, na to, jak często pomija się w niej kwestie najbardziej istotne, jak nieświadomie stawia się siebie – nad innymi i dziwi się, że „wszystko jest nie tak”.
Wychowanie bez porażek to książka nie tylko dla rodziców. Powiedziałabym nawet, że w pierwszej kolejności – dla ludzi, pacjentów, pracowników, szefów, dzieci, sióstr i braci, przyjaciół i sąsiadów, żon i mężów…

6. Solaris - Stanisław Lem.
Zaskakująca. Ekscytująca. I w końcu refleksyjna aż do bólu. Pamiętam, że po przeczytaniu poczułam się, jakbym dostała prztyczka w nos. Ja – która chciałabym zrozumieć wszystko, co do zrozumienia, udowodnić, co do udowodnienia, zawsze mieć na wszystko sposób, wiedzieć, dotknąć, sprawdzić, zaszufladkować, nazwać, posegregować…





7. Bracia Lwie serce - Astrid Lindgren.
Pierwszy mój raz z Braćmi  był wynikiem podsłuchania rozmowy dwóch nauczycielek nauczania początkowego. Fragment książki był w programie (nie pamiętam) drugiej lub trzeciej klasy. Panie wyrażały swoją dezaprobatę, bo jak to tak? Coś takiego dzieciom? No nie godzi się! „Jeszcze się któreś weźmie i zabije”. Nie będę ukrywać, że to chyba to ostatnie zdanie sprawiło, że zaraz po lekcjach pomaszerowałam do biblioteki.
Chwila po przeczytaniu całości była moim pierwszym razem, kiedy uznałam, że „nasza pani” wcale nie jest nieomylna i najmądrzejsza na świecie. Miałam żal, że to nie była lektura w całości, a tylko jakiś fragment w „czytance”. Książka mnie wzruszyła, zachwyciła i pozwoliła dostrzec, że słabość będzie słaba tylko wtedy, gdy się na nią bezczynnie zgodzę.


8. Zaklęci - Graham Masterton.
Historię związaną z tą książką przeczytać można TUTAJ, więc nie będę się powtarzać (zachęcam do lektury).
Od tamtej chwili moje postrzeganie horrorów zmieniło się o 180 stopni.

9. Ostatnie miejsce - Laura Lippman
Nie pamiętam tak naprawdę, jakim cudem weszłam w posiadanie tej książki. Pamiętam, że należała do mojej drugiej siostry i że natknęłam się na nią (książkę, nie siostrę) podczas jakiegoś rodzinnego spotkania.
Pamiętam również, że choć kryminały doceniałam już wcześniej, „Ostatnie miejsce” pozwoliło mi sobie przypomnieć, jak przyjemnie się je czyta. Wciągająca historia i tajemnicza forma, w której została przekazana sprawia, że trudno przestać czytać, gdy już się zaczęło.
Dlaczego właśnie ten, spośród wszystkich przeczytanych przeze mnie kryminałów? Bo główna bohaterka w pewnym aspekcie wydaje się być mną. Boi się tego, co ja, dokładnie tak, jak ja, a przy tym „obchodzi się z tematem” w sposób, który uważałam za mój autorski.
Czytając, ściskało mnie, gdy okazywało się, że i jej przemyślenia nad „obiektem strachu” są jakby podsłuchane u mnie.


10. Oszustwo - Philip Roth.
Wybornie inteligentne mistrzostwo w igraniu z czytelnikiem. To jest jedna z tych książek, po przeczytaniu której mówię „wow”, brzmiąc jednocześnie w sposób zachwycony, zdziwiony i niedowierzający.
Po Oszustwo sięgnęłam w wyniku zgrabnej pokusy: „Dwoje ludzi spotyka się w wynajętym pokoju. On jest żonaty, ona zamężna. Intrygujący romans, intrygujący dialog – tyle że on jest pisarzem i wszystko okazuje się względne, nieoczywiste, fikcja splata się z rzeczywistością...” Tylko tyle, by wiedzieć, że MUSZĘ. I cieszę się, że tak się stało, bo i czytanie było przyjemnością i zakończenie czytania. Czasem nawet zastanawiam się, czy aby przypadkiem zakończenie nie dało mi je więcej (i bynajmniej nie z powodu bylejakości treści).

Teraz czas na nominację... Nominuję KAŻDEGO, kto ma ochotę podzielić się swoimi dziesięcioma książkami.

środa, 24 września 2014

A jednak...

Giovanni 'jjjohn' Orlando / Foter / CC BY-NC-ND
... a jednak "terapia", jak ją nazwałam, mimo iż bolesna i trudna, przynosi skutki. I tak. Nie sądziłam, że w jej trakcie będzie tak trudno. Ale i nie sądziłam, że wyniknie z niej tyle dobrego. Że będę się uśmiechała na samo wspomnienie i znów będę miała się czego uchwycić. Zielone Spojrzenie, jak ty to robisz? Od... hmmm, od dobrych 3 lat z hakiem zastanawiam się, jak ty to robisz. I jedyne, co dziś przychodzi mi do głowy to to, że prawdą jest stwierdzenie, które dojrzewało we mnie już od jakiegoś czasu, a które zostało wypowiedziane wczoraj "na głos". My rzeczywiście idealnie do siebie pasujemy. Nie ma innego wytłumaczenia. Żadne inne nie pasuje do wszystkich elementów układanki. Trzeba więc chyba przyjąć, że inne nie istnieje, a to jest jedynym właściwym.
Dobrze mi. Tak bardzo mi dobrze, że... że chyba nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio byłam tak szczęśliwa, tak spokojna i tak pewna.
Jestem Ci wdzięczna, Zielone Spojrzenie za to, że nie tylko dajesz mi siebie i nie wymagasz niczego w zamian. Nie tylko za to, że mogę ci nie dziękować, a ty i tak wiesz, jak ważnym elementem mojego życia jesteś. Nie tylko za każdą chwilę, każde wyciągnięcie ręki, każdy uśmiech i ten błysk w oku, który sprawia, że w danej chwili wiem, że to dla mnie na wyłączność. Jestem ci wdzięczna również za to, że sprowadziłeś mnie na ziemię, dałeś kopa na opamiętanie i podarowałeś... coś, co w twoich ustach brzmi, jak wyznanie. Doceniam to tym bardziej, że nie rzucasz nimi na lewo i prawo, skąpisz wręcz... Ależ mi dobrze.

sobota, 6 września 2014

Okołoprzedszkolny post specjalny

Pamiętam, że miałam dużo do napisania, bo i dużo się działo. Szkoda, że nie miałam wtedy jak, bo dziś... jakby wena nie ta. Ale... Moja Duża Mała Wu jest już naprawdę dużą i mądrą dziewczynką. Rok przedszkolny rozpoczęła z uśmiechem na ustach i... płaczem - gdy po nią przyszłam. Tak - tego dnia naprawdę miałam traumę. Ja po dziecko, a ono do mnie z takim żalem w głosie, z drżącą brodą i oczkami mrugającymi chyba milion razy na sekundę po to, by powstrzymać napływ łez rzecze: ale mamo, jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś przyjść po mnie tak szybko? Całą drogę do domu łkała, że wszystkie dzieci mogły zostać, tylko ona musiała iść do domu. Obiecałam więc, że rozważę z Panem Mężem kwestię przedłużenia jej czasu pobytu w tej bajecznej placówce. Traumy by pewnie nie było, gdyby moja szanowna teściowa nie dorzuciła swoich trzech groszy i nie podsunęła mi pod nos teorii, wedle której (w skrócie) jestem tak fatalną matką, że moje dziecko woli być z obcymi paniami, niż ze mną. Przeczołgało mnie - nie przeczę. Przepłakałam niemal cały dzień. Na szczęście Zielone Spojrzenie trzymało rękę na pulsie i w stosownym momencie sprowadziło mnie na ziemię, po czym podało rękę i pomogło się podnieść.
Drugiego dnia obierałam ją ja i Pan Mąż. Też z trudem powstrzymywała płacz (ale tego dnia jeszcze przyszliśmy po nią zgodnie z tym, co zadeklarowaliśmy przy rekrutacji), ustaliliśmy że od następnego razu będzie zostawała dłużej.
Następnego razu jednak nie było, bo oto noc z wtorku na środę była koszmarem, zaś środa sama w sobie "dniem zasmarkańca". W przedszkolu jest odgórny zakaz przyprowadzania zakatarzonych dzieci, który to zakaz był dla mnie nie lada zagadką (gdyż ja - wyrodna matka swego dziecka nie traktuję kataru, jak choroby). Po chwili zastanowienia uznałam jednak, że to w zasadzie dobrze, bo jeśli dziecko, jak moja Mała Wu "smarka", gdyż się przeziębiło, to po 2-3 dniach w domu będzie mogło wrócić do przedszkola, jeśli jednak ów katar jest początkiem/objawem czegoś poważnego - zarazi pół grupy. Oczywiście co niektórzy pukali mi w czoło, że kto to widział z katarem zatrzymać w domu - miałam pukanie w nosie. Uważam się za w miarę inteligentną osobę, więc nie będę robiła idiotki z siebie, ani z pani. Skoro mi powiedziano, że zakaz - to ja się do tego zakazu stosuję. I uważam, że fajnie by było, gdyby każdy rodzic się stosował.
Przy okazji odkryłam świetny - nieapteczny sposób na katar i infekcje dróg oddechowych. Co to takiego? Kasza jaglana. Odkąd przeszłam na bezglutenową dietę o niskim IG szukam nowości, których jeszcze nie jadłam. Nie wiem, być może jako dziecko, jadałam jaglankę, ale... nie pamiętam. W każdym razie, jej smak pasuje mi bardzo. Gdy tak wzdychałam nad nią, że taka z mojej bajki, taka dobra, taka lekka i taka inna niż wszystko, wpadł mi w ręce artykuł o pozytywnych właściwościach kaszy jaglanej. Wśród nich właśnie to, że znakomicie odśluzowuje, idealnie sprawdzi się więc, jako "lek na katar" (nie tylko u dzieci), a także na mokry kaszel. Kaszę jaglaną przygotować można naprawdę na milion sposobów. Można na słodko, można z bakaliami, można ugotować na sypko i polać jogurtem, posypać owocami, można jej użyć zamiast makaronu czy kaszy do obiadu, a także ugotować na sypko i zalać mlekiem. Wszystko jest kwestią inwencji, a smakuje świetnie na słodko i słono.
To tyle o jaglance.
Dziecko ozdrowiało.
Dziś już szalało na placu zabaw z koleżankami, choć trzeba przyznać, że noc ze środy na czwartek była dla mnie prawdziwą traumą i wolałabym już nigdy więcej czegoś takiego nie przeżywać. Przerażająco było do godziny 1:00 mniej więcej - łzy kapały Małej Wu z zamkniętych oczu, mimo że spała. Nieustannie łykała coś (znaczy katar pewnie) z takim okrutnym wysiłkiem, wyglądało i brzmiało to tak, jakby jej ktoś na siłę przez gardło całe śliwki przeciskał. Nogi jej drżały, zaciśnięte z całej siły pięści też... No koszmar - już myślałam, że to się jednak na katarze nie skończy. O północy spociła się tak, że wszystko było mokre, jakby ktoś ją dopiero z basenu wyjął, do tego wielkie krople potu dosłownie wszędzie. Przebrałam, zmieniłam pościel i orzekłam, że skoro tak się wypociła, to wstanie zdrowa. Godzinę później weszłam do sypialni  i zobaczyłam "przemienienie". Przestała łykać, rozluźniła piąstki, oczy miała spokojne, twarz taką błogą, nogi nie drżały... wiedziałam, że wszystko się zmieniło.
W poniedziałek wraca do przedszkola.

No proszę, proszę... jak na barka weny, to chyba całkiem porządny słowotok ;)
Pozdrawiam Was serdecznie.

P.S. Drugie zdjęcie przedstawia "chorą" Małą Wu kilka chwil po tym, jak Pan Mąż zainstalował mi swój dla mnie prezent - widoczny na zdjęciu fotel brazylijski. Początkowo nie miałam jak się "nasiedzieć", bo byłam przez dziecko nieustannie podsiadana. W końcu odpuściła. Tak mi się w każdym razie wydawało. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to pozór. Odpuściła przede mną, by dogadać z tatusiem ukochanym zakup drugiego fotela, "takiego jak mamy, tylko w innym kolorze".

wtorek, 2 września 2014

Dużo się dzieje...

... więc obiecuję napisać, ale póki co - gorąca prośba

Dziewczynka jest tylko 2 miesiące młodsza od mojej Małej Wu, a tyle już wycierpiała, że można by setkę dorosłych obdzielić. Potrzebne są pieniądze na jej leczenie. I to jest okrutne. Wyobrażam sobie, że inaczej jest, kiedy rodzic słyszy: dziecka nie da się uratować, a zupełnie inaczej, gdy słyszy: można by je uratować, ale potrzebne są pieniądze. Ta świadomość, że życie zależy od portfela. Przerażająca.
Ale do rzeczy! Na Facebooku działa Bazarek dla Mai - tu więc prośba do wszystkich ludzi o wielkim sercu - zajrzyjcie. Może coś Wam się spodoba? A może posiadacie przedmioty, które moglibyście przekazać na licytacje dla Mai? Dla kupujących to tylko kilka lub kilkanaście złotych - niewiele, ale zebrane razem mogą sprawić cud. Uratować życie.
Dla zainteresowanych historią Mai - BLOG [klik]
Ja oczywiście już włączyłam się w akcję i mam nadzieję mieć jeszcze okazję. Wierzę, że wspólnymi siłami uda się uratować dziewczynkę.