Polub mnie

czwartek, 29 maja 2014

Zielone Wzgórza...

Stało się. Zarezerwowaliśmy miejscówkę na nasz wakacyjny wyjazd. Już niebawem (jak zwykle, początkiem czerwca) wyruszamy całą naszą trójką nad magiczną Solinę. Nie mogę się doczekać. Nie byłam tam od czasu, kiedy Mała Wu mieszkała jeszcze w moim brzuchu i miała kilka milimetrów.
Polańczyk jest dla mnie miejscem szczególnym. Miejscem, które jak chyba żadne inne wiąże się z taką mnogością nie tylko wspomnień, ale i emocji, że na zawsze już wyrył sobie w moim sercu szczególne miejsce.
Nie mogę się doczekać. Nie byłam na urlopie od czasu, gdy byłam w ciąży (a Mała Wu, jak wiadomo, w lutym skończyła 4 lata). Niemal przebieram nogami z radości i niecierpliwości. Kto był, ten wie, że nad Soliną jest wyjątkowo, że wszystko, absolutnie wszystko jest tam inne niż wszędzie. Tam chłonie się prawdziwą magię, taką ekscytującą, taką sugestywną, namacalną, niemal posiadającą kształt. Tam odpoczywam naprawdę, znajduję tam spokój, ukojenie, zapomnienie, czas tam staje, nie napastowują terminy, nie dzwoni telefon, nikt się nie chce wprosić na kawę z obiadem i kolacją oraz podwieczorkiem, nie myślę co na obiad, do kiedy rachunek za prąd i rata za kartę kredytową... tam się zachwycam w pełni i nieustannie dziwię się czemuś, czemu najbliżej do "różnicy w powietrzu"
Bardzo cieszę się z tego wyjazdu, wiedziałam że jeśli pojedziemy w tym roku, to tam i tylko tam, uwielbiam tam wracać, bo mi tam dobrze, jak nigdzie indziej.
Z Polańczyka wracałam w ciąży dwa razy. Gdy urodziła się Mała Wu, mój niewyparzony język obiecał jej, że zabiorę ją tam, gdzie zdarzają się cuda, gdzie ona "się cudem zdarzyła". Chwilę nam to zajęło, ale już niebawem spełnię obietnicę.
To tylko kilka dni, bo praca Pana Męża nie pozwala w tej chwili na ciągły długi urlop, możemy więc co jakiś czas na kilka dni, ale... dla mnie cudownie, że możemy wyjechać nawet na tych kilka dni.
Jestem szczęśliwa. I wzruszona.
Ach!


/grafika należy do serwisu globtroter.pl/

niedziela, 18 maja 2014

Ruszyło mnie...

Nie miałam w planach posta dziś, ale... jak w tytule - ruszyło mnie. Przez przypadek spojrzałam...


I aż mnie ścisnęło... Jakieś 8-10 lat temu byłam na miejscu tej kobiety. Było podobnie, z tą tylko różnicą, że mną poniewierano nie w ramach "testów społecznych". Napadł na mnie człowiek, którego nie chciałam poczęstować papierosem (nie palę, nie miałam przy sobie). I nie dało mu się wyjaśnić, że nie mam. Tłukł mnie, kopał, uderzał pięściami... Minęło nas mnóstwo ludzi i nikt - NIKT nie zareagował. Ok, bali się, niech będzie, ale żeby nie zadzwonić choćby na policję? Gdy mi się udało wykorzystać jego zachwianie (był pod wpływem, ale sił mu nie brakowało), uciekłam na drugą stronę ulicy, prawie na czworaka dopełzłam do Tesco, gdzie wiedziałam, że w tej chwili robią zakupy moi rodzice (ja byłam już po ślubie, umówiliśmy się na "rajd po sklepach"). Ochrona, która mnie zauważyła, chciała natychmiast wzywać pogotowie, musiałam wyglądać słabo, skoro ochroniarze wzięli mnie na ręce i nieśli, jakbym była w kawałkach. Dalej historia była już banalna - mego oprawcy nie schwytano, mimo iż policja objechała osiedle... Na szczęście poza krwiakami, podartą sukienką, stłuczeniami, sińcami i zdartą skórą z bardzo wielu płaszczyzn mego ciała - nic poważnego mi się nie stało. Na szczęście był pijany, a ja na tyle przytomna, by wykorzystać moment i zwiać... Ale gdyby nie?
Do dziś, choć minęło już tyle lat, nie umiem pojąć, dlaczego NIKT mi nie pomógł. Prosiłam o pomoc, błagałam przechodniów. Udawali, że mnie nie widzą. W tamtym momencie chciałam tylko wydostać się spod lawiny ciosów, nie myślałam o ludziach, wołałam o pomoc chyba instynktownie... Później do mnie dotarło, że mogłam zostać okaleczona na całe życie, zabita na oczach ludzi, przy ruchliwej ulicy na dużym osiedlu i NIKT nie kiwnąłby palcem.
Nie rozumiem, jak można było się tak zachować, jak można było ignorować sytuację, w której ktoś maltretuje kobietę błagającą o pomoc... Wiele umiem sobie wytłumaczyć, wiele jestem w stanie zrozumieć, ale obojętności w takich i tym podobnych okolicznościach... no nie umiem.
Dlaczego?
Dlaczego NIKT choćby nie zadzwonił na policję. Komisariat znajdował się o kilka minut spacerem od miejsca napaści. Radiowóz przyjechałby zapewne na tyle szybko, by w razie czego uratować mi życie. Dlaczego nikt nie pomyślał?
Nie oczekiwałam, że nagle samotnie przechodzące tamtędy kobiety rzucą mi się na ratunek, nie spodziewałam się, że emeryci będą uprawiać boks z moim oprawcą, ale młodzi, zdrowi mężczyźni idący w 4-5-osobowej grupie? A jeśli jednak nikt dla obcej baby nie chciał ryzykować (jestem to w stanie zrozumieć, serio), dlaczego NIKT nie zadzwonił?

wtorek, 13 maja 2014

stęskniona...

Nasycić się tobą, Zielone Spojrzenie, niemal niemożliwe, bo choćbyś było przy mnie nieustannie, wciąż byłoby mi mało i wciąż z lękiem spoglądałabym na zegarek, oczekując irracjonalnie brzmiącego niczym wyrok "muszę iść". Ach, beznadziejny przypadek. Chłonę więc ciebie, dotykam, głaszczę i przytulam swój policzek do twojego, żeby... żeby poczuć, zakodować, zapamiętać i delektować się tym uczuciem, gdy cię nie ma. Dotykam delikatnie, by cię przypadkiem nie... no właśnie... by przypadkiem nie spętać twojej wolnej woli, nie zamknąć ci drogi odwrotu, nie postawić pod ścianą bez wyjścia. Bo choć fakt, że odejdziesz, odsuniesz się, wyznaczysz dystans, choć to jeden z największych strachów mych, to nie chcę, byś czuło się zmuszone do stania w bezruchu, do niepodejmowania decyzji i do chronienia mnie wbrew sobie. Trudno mi to przyznać przed samą sobą, ale z dwojga, zdecydowanie wolałabym, byś było szczęśliwe z dala ode mnie niż robiło dobrą minę do złej gry, trwając obok przeciw sobie. Jestem chyba jakimś koszmarnie nieuleczalnym przypadkiem, wszak nic - absolutnie nic nie wskazuje na to, by miało ci być ze mną źle, byś chciało odejść, odsunąć się, zmienić to, co jest w coś bardziej oficjalnego, a więc mniej naszego... A jednak boję się, więc oswajam te myśli, niejako przygotowując się na coś, co może przecież nigdy nie nastąpić. Heh, cieszę się, że wszystkie moje paranoje są ci dobrze znane (no dobrze, niech będzie, że nie wszystkie, ale zdecydowana większość), że nie muszę się chować za porządną maską, która dopasuje się do narzuconych norm. Wróćmy jednak do twojego odchodzenia... wiem, że wrócisz, że nawet gdy cię nie ma, jesteś, a jednak każde takie odejście boli w jakiś
przedziwny i zupełnie dla mnie niepojęty sposób. Chwytam więc każde twoje słowo, przytulam policzek jeszcze bardziej, muskam palcami twoje dłonie, żeby "było na zapas", żebyś zostało w jakiś tajemniczy, metafizyczny sposób, gdy fizycznie już cię nie będzie. Jeszcze słowo, jeszcze uśmiech, jeszcze pytanie na koniec, jeszcze muśnięcie, które niby delikatne, ale odciska się piętnem w moim sercu. Taniec na granicy uronienia łzy, walka logiki z odczuciami, "zostaw je, niech idzie, przecież musi i wróci", "zostawię, ale jeszcze sekundę, jeszcze jeden oddech, jedno muśnięcie, jedno wtulenie policzka", "puść, nie zniknie", "a jeśli? wezmę na zapas", "na zapas się nie da, niech idzie", "może i się nie da, ale wezmę"...
Zatrzymuję każdą sekundę, każde słowo twoje dzielę na sylaby i celebruję, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, powściągam niewyparzony język, żeby nie zabierać sobie czasu, w którym to ty możesz mówić do mnie. O tak, mów do mnie jeszcze, ludzie nas nie słyszą... A przecież nie żegnamy się na rok czy tydzień. Mało ważne, rok czy trzy dni, boli tak samo. Jakiś czas temu uznałam, że wiele się zmieniło i nic nie jest już takie, jak kiedyś. Cóż... dziś mam świadomość, że zmienność jest oczywistością, naturalną koleją rzeczy, ja zaś... dziś mogę cieszyć się tym, że nadal... że odchodząc wciąż wzbudzasz we mnie takie uczucia oraz, że gdy cię nie ma, wciąż tak samo mi ciebie brakuje.

sobota, 3 maja 2014

Uhh

Nie sądziłam, że tak to wszystko będzie wyglądało. Święta minęły... bardzo przyjemnie. Teściowa, która dziwnym zbiegiem szpitalnych okoliczności pokrzyżowała plany spędzenia tego czasu we trójkę zachowywała się całkiem przyzwoicie, w niedzielę wyruszyliśmy do moich rodziców, gdzie spotkaliśmy się nie tylko z nimi, ale także z moimi dwiema siostrami i ich dziećmi. Siostry są aktualnie eurowdowami, więc z mężem byłam tylko ja. Dzieci się wy-bawiły, my... pogadaliśmy, pożartowaliśmy. Było super. Wróciliśmy bardzo późno, co nam się ostatnio rzadko zdarzało. Poniedziałek był domowy, rodzinny, spokojny, spacerowy i zabawowy. To bardzo przyjemny czas był. A później... Później wróciłam do pracy i zaczęła się prawdziwa rzeźnia. Przez trzy doby nie wychodziłam z domu, spałam krótko, wstawałam wyłącznie do toalety, tyrałam jak dziki wół. Po tych trzech dobach musiałam wyjść (inaczej pewnie bym oszalała) i zdziwiło mnie, jak bardzo zmieniło się otoczenie mojego domu. Alejki, w których Mała Wu jeździ rowerem zazieleniły się tak bardzo, że przez zielone korony drzew niemal nie przedostaje się światło, zakwitły bzy i czarują swoim zapachem. Posmutniałam, bo zdałam sobie sprawę, że nie tylko przeoczyłam zmiany w przyrodzie, ale ograniczyłam do minimum swoje "mamowanie". Tak, Mała Wu jest dużą i mądrą dziewczynką, potrafi się sama sobą zająć, potrafi tak zorganizować sobie czas, bym mogła pracować, niemniej moje wyrzuty sumienia nic sobie z tego Wiedźmowego przystosowania nie robią i katują mnie okrutnie. Czas od Świąt do mniej więcej teraz upłynął mi na intensywnej pracy, po tych 3 dobach wspomnianej rzeźni było już łatwiej i nawet udawało mi się późnymi popołudniami wychodzić z Małą Wu na rower, spacer itd., ale był to dla mnie (i dla niej również) bardzo trudny czas.
Tym bardziej ucieszyło mnie wolne z okazji tzw. długiego weekendu. Sytuacja w pracy popchnęła mnie do strzelenia fochem i ogłosiłam swój urlop jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem długiego weekendu. Skupiłam się na domu i dziecku, na spacerach, czytaniu, odpoczywaniu, kopaniu w piachu i szaleństwach na placu zabaw. Czuję, że ciężko będzie mi w poniedziałek przestawić się na tryb pracy, ale co tam. Ten czas, który na szczęście trwać będzie dla nas jeszcze jutro, był nam obydwu bardzo potrzebny. Oczywiście to nie tak, że nagle zaczęłyśmy wszystko robić razem, obie potrzebujemy czasu tylko dla siebie i sam na sam ze sobą, ale... udało nam się spędzić wiele wspólnych, pięknych chwil.
Do tego... poszalałyśmy zakupowo, tym sposobem ja mam wreszcie trampki i sandały (a więc brakuje mi tylko jakichś subtelnych czółenek, na które choruję), a Mała Wu ma crocksy i śliczne sportowe baleriny (trampki udało jej się kupić wcześniej). Nawet Pan Mąż skorzystał i wzbogacił się o nowe crocksy. Dziecko ma oczywiście kilka nowych zabawek (nie, to nie tak, że wynagradzam jej zabawkami własną "nieobecność"), dodatków do włosów etc. Wiosenne zakupy garderobiane są więc na ukończeniu. Do kupienia zostało mi kilka detali.
Trochę mi smutno, że jeszcze tylko 1,5 dnia i trzeba będzie się przestawiać, ale... mam nadzieję, że długo już nie powtórzy się sytuacja, w której trzeba będzie mi pracować aż tak intensywnie, jak wtedy, kiedy ów czas nazwałam rzeźnią.
Co poza tym? Hmmm, trwają intensywne rozmyślania nad urodzinami Pana Męża. To będą wyjątkowe urodziny i chciałabym zrobić coś wyjątkowego... Choć w sumie... nawet nie wiem, jaki to dzień tygodnia, czy będzie wtedy pracował itd. Fajnie byłoby wyjechać gdzieś za miasto, na jakieś ognisko czy coś... Albo nad naszą ukochaną Solinę... skąd przywieźliśmy naszą Małą Wu... Trzeba by pomyśleć. Może się uda jakić voucher albo coś... O! To może nie być całkiem głupi pomysł... Będę się rozglądać;)

Heh, tak to jest... mieć plan na krótką notkę, dzięki której blog nie porośnie kożuchem kurzu. Zawsze. Zawsze, gdy mam w planach kilka słów, okazuje się, że nie mogę przestać pisać.
Może więc tym razem tyle?
Mam nadzieję, że uda mi się wrócić do rytmu pisania w miarę regularnego. Pozdrawiam Was serdecznie i tym, którzy zajrzą tu przed końcem weekendu, życzę pięknych chwil i odpoczynku.