Polub mnie

piątek, 19 grudnia 2014

Wyszły bosssssssskie!


Nasze pierniczki. Znaczy... może powinnam użyć cudzysłowu, wszak niektórzy uważają, że pierniczki bez miodu to ciastka korzenne, a nie pierniczki... Tak czy siak, są bardzo aromatyczne, bardzo wyraziste w smaku i bardzo sugestywnie działające na najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Dziś "robiła" się druga tura, tym razem były to pierniki z dziurką, do powieszenia na choinkę. Mała Wu miała takie życzenie, żeby "można było, mamo, chodzić ciągle i wykradać z choinki". Heh, wykradanie z choinki też przywołuje w pamięci beztroskie, dziecięce Święta, kiedy to i babcia, i mama dbały o każdy detal, składający się na pełnię magii. Magii Małej Wu skąpić nie będę. I choć mam wątpliwości, czy uda mi się podarować jej jej aż tyle, ile mnie podarowano w dzieciństwie, zrobię wszystko, by kiedyś i jej myśli wracały do dziecięcych wspomnień z przyjemnością.

Obiecałam przepis. Niech więc formalności stanie się zadość, niewyparzony język bowiem niesforny czasem, a czasem nieokrzesany, jednak kłamstwem się brzydzi, zaś niedotrzymana obietnica jest dla niego niczym atramentowa plama na honorze.



Pierniczki bez miodu:

1/2 kg mąki
20 dkg cukru pudru
40 g przyprawy do pierników
3 łyżki kakao
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
25 dkg masła
2 jajka
2 łyżki mleka
aromat pomarańczowy

Z podanych składników zagnieść gładkie, jednolite ciasto i odstawić na kilka godzin do lodówki (nie zaszkodzi mu, gdy będzie tam leżało i całą noc). Następnie rozwałkować i wykrawać pierniczki. Piec w 180-200 stopniach około 12-15 minut. Dekorować ostudzone.

U mnie udekorowana jest zaledwie część. Dekorowanie mamy w planach jutro i pojutrze. Sądzę, że Mała Wu będzie miała i w tym roku mnóstwo frajdy z tego dekorowania, bo już samo wykrawanie ciastek i "miętoszenie" ciasta było dla niej świetną zabawą.

Co poza tym? Likier kukułkowy. To też był mój pierwszy raz. Dziś "się zrobił". Aktualnie odczekuje w lodówce swoje 48 godzin na "przegryzienie się". Jest kremowy, bardzo z mojej bajki i... świetnie smakuje z pierniczkiem ;) Sprawdziłam, gdyż wyszło mi o 50 ml więcej, niż mieściła butelka, więc żal było wylać... a zatem nalałam do kieliszka i odstawiłam do lodówki. Przed chwilą próbowałam.
Przepis na likier jest bajecznie prosty, efekt zaś... zachwycający (dla kogoś, kto lubi tego typu trunki).

Listy zakupów świątecznych wciąż nie posiadam. Jakimś cudem stworzyłam listę 12 potraw wigilijnych i na tym stanęło. Nie wiem, jak ja to ogarnę, ale jestem zadziwiająco spokojna. Czyżby starość? :D


P.S. Pierniki mają oczywiście głęboko czekoladowy kolor, jak na zdjęciu z lukrem... reszta wyszła taka, gdyż dobry aparat towarzyszy Panu Mężowi w pracy, zatem musiałam przy sztucznym oświetleniu bawić się telefonem.

sobota, 13 grudnia 2014

Zrobiłam sobie...

... czekoladową breję, która pachnie tak, że... z trudem powstrzymuję się przed jej lizaniem ;)
Ale poważnie... Zrobiłam ciasto na pierniczki. Wstępnie miały być takie, jak rok temu, ostatecznie uznałam, że przecież żadne wyzwania mi niestraszne i spróbuję czegoś nowego. Spróbuję pierniczków bez miodu, za to z kakao. Jestem ciekawa, co z tego wyjdzie, jakie będą i czy Mała Wu będzie miała taki ubaw, jak w zeszłym roku. Breja aktualnie spoczywa w lodówce, ma tam leżakować przez 12 godzin od zagniecenia. To jej minus. Nie lubię takiego rozwlekania prac w czasie. Ale co tam. Raz w roku mogę się poświęcić. Zwłaszcza, że to poświęcenie przede wszystkim dla Małej Wu.
Jutro bierzemy się za pierniczki. Chyba nawet przymknę oko na ryzyko salmonelli i pozwolę Małej Wu wykrawać ciastka... W końcu nie jest już taka mała, więc... uda się upilnować, by nie wzięła brudnych rączek do buzi.
Przyznaję szczerze, że jestem bardzo, bardzo ciekawa, jak smakuje piernik bez miodu. I jestem bardzo, bardzo ciekawa, jak będą wyglądały nasze jutrzejsze prace.
To tyle w kwestii brei. Na pewno postaram się dopisać ciąg dalszy do jej historii.

A teraz w kwestii wyjaśnień. Czas biegnie jak szalony. Nie wiem, jakim cudem po poniedziałku jest nagle piątek. I coraz bardziej mi z tym źle. Ale nie o tym chciałam. W związku z jego szaleństwem, jakby nie mam weny na pisanie. No dobrze, wena by się znalazła. Nie mam sił i ochoty. Ostatnio padam wieczorem zaraz po tym, jak Mała Wu zasypia w swoim łóżku (czyli w tygodniu jakoś o 19:15). Mam ochotę poczytać, pooglądać, ale gdzie tam. Oczy jak z ołowiu, zamykają się i kropka.Wybaczcie więc nieobecność, proszę.

Opowiedziałabym o Mikołaju, który podrzucił prezent mojemu dziecku przez okno, dodając długi list, a następnie spotkał się z owym dzieckiem w przedszkolu... o piskach radości z tej okazji i tym błysku w oku, o szczęśliwych okrzykach "nie pomylił się, mamo, nie pomylił się!", ale... daruję sobie, bo znów się rozpiszę, a oczy jakby wołają o drzemkę, tym bardziej, że miniona noc z okazji sprzedaży naszego starego samochodu panu ze Lwowa, była ciężka, zaś spałam może ze 3 godziny...
W weekend Mała Wu chodzi spać później, bo naiwnie wierzę, że późniejsze położenie jej sprawi, że i rano później wstanie... ale nie. Ona w weekend wstaje tak, jak do przedszkola (czyli między 5:00 a 6:00), ale gdy się spóźnię z położeniem jej w tygodniu, to rano jest oczywiście "mamoooo, jeszcze trochęęęęęęę, spać mi się chce).

Dobrze. To dziś wszystko. Jeśli pierniczki wyjdą smaczne, poczęstuję Was przepisem :D

czwartek, 20 listopada 2014

Kilka słów - wyjaśnień

Przyszłam się wytłumaczyć, bo już co nieco wiem.
Alpstedt / Foter / CC BY-NC-SA
Stanęło przede mną widmo czerniaka i mój świat się zawalił. Wizje w mojej głowie, duszący ścisk w gardle za każdym razem, gdy spojrzałam na Małą Wu, nachalne myśli, które w końcu stały się nie tylko zmorą dnia, ale także koszmarami nocnymi. Nie chcecie wiedzieć, co widziałam oczami wyobraźni, co myślałam i jak reagowałam.
To w ogóle dziwna sytuacja była.
Pieprzyki, które podejrzewałam miałam od zawsze jakby. Nie wiem, czy "dorobiłam się" ich w dzieciństwie, czy się z nimi urodziłam, były zwyczajne, symetryczne, jednokolorowe, niewielkie, o wyraźnych granicach. Jeden z nich został mi zdrapany przez któreś dziecko, którym się opiekowałam. Zmienił się więc po wygojeniu. Stał się jakby dwuczęściowy - niemal przezroczysta podstawa z ciemną plamką na środku. Drugi był na brzuchu, zmienił się nie wiem kiedy, czy w ciąży, czy po ciąży, nagle stał się dwukolorowy, niesymetryczny, o niewyraźnych granicach... Miałam gdzieś zawsze z tyłu głowy myśl, by to skontrolować, ale zawsze było coś...
Aż do dnia, kiedy Małej Wu pojawiła się dziwna wysypka na nogach. Poszłam studiować medyczne publikacje dotyczące wysypek, żeby ocenić, czy jest sens pakować się z tym do przychodni pełnej grypy i innych zarazków, czy to może nic poważnego. Wśród wysypek chorobowych nie znalazłam niczego, co można by choć próbować porównać z tym, co Mała Wu miała na nogach, przyjęłam więc teorię, że to odparzenia... ona jest nauczona w pomieszczeniach biegać boso, często bez spodni czy rajstop, nawet zimą, w przedszkolu przez kilka godzin szaleje i poci się w legginsach, rajstopkach czy dresach. Wydumaliśmy z Panem Mężem, że musiał jej pot ściekać po nogach, ona biegała i obtarła. W trakcie wysypkowych studiów, nie wiadomo jak - bo szukałam wysypek - pojawił się artykuł o czerniaku. Poczułam się, jakby mi ktoś podsunął pod nos ostrzeżenie. Co lepsze, zdjęcie w publikacji wyglądało dokładnie tak, jak mój zmieniony pieprzyk na brzuchu.
porschelinn / Foter / CC BY
Wpadłam w panikę. Spełniał 3 z 4 kryteriów diagnostycznych raka skóry. Zadzwoniłam umówić się na wizytę u onkologa, najlepszego w okolicy, ale terminy miał na styczeń/luty, pani jednak powiedziała mi, żebym przyjechała w dzień, kiedy przyjmuje i zapiszą mnie, skoro pierwszy raz - ominę kolejkę. Tak chciałam zrobić, ale po chwili pomyślałam, że... że ja jeszcze nie wiem, czy to rak, a "pchając" się tak na wizytę, być może zabieram miejsce komuś, kto ma już diagnozę i tego miejsca potrzebuje.
Zadzwoniłam więc do tej samej kliniki, której właścicielem jest ów onkolog i zapytałam, jak długo trzeba czekać na wizytę u dermatologa. Uznałam, że jeśli mu wyjdzie, że "to pewnie rak", to się wepchnę do onkologa tak, jak mi radziła pani z recepcji, a jeśli nie - to nie będę miała wyrzutów sumienia, że choremu kolejkę zajęłam.
Do dermatologa czekałam 2 tygodnie. Minęły wczoraj. Jestem po wizycie.
Te 2 tygodnie... były koszmarem...
Widziałam razu pewnego dziewczynkę, niosącą ze sklepu chleb, gazetę i pierniki w kształcie serca i ryczałam (idąc ulicą), że moja córka nie przyniesie mi chleba ze sklepu i pierników, bo nie będzie wtedy miała mamy. Niestety to nie były jedyne wizje, które wywoływały u mnie napady płaczu i poczucia niesprawiedliwości.

W każdym razie, żeby nie przedłużać. Obie zmiany, z którymi przyszłam, są niegroźne. Jedna to zmiana barwnikowa jakaś (to na brzuchu, które nie dawało mi spać), a z drugiej zrobił się włókniak z pigmentem.
Lekarka obejrzała wszystko inne (no dobra, pokazałam, co mam, a ona oglądała to, co uznała za warte oglądania) i znalazła na ramieniu malutki pieprzyk, którego ja nie podejrzewałam o nic niebezpiecznego. Powiedziała więc, że za pół roku do kontroli, "bo niby mały, niby symetryczny, ale nacieka głęboko i ma kilka (powiedziała ile, ale starałam się nie zemdleć) bardzo ciemnych punktów". Orzekła, że być może znamię błękitne, a być może... tu urwała i z uśmiechem powtórzyła, że za pół roku do kontroli.

Nick Kenrick . / Foter / CC BY-NC-SA
W domu pomyślałam, że z wrażenia zapomniałam pokazać rękę, ale... Jestem spokojniejsza. Oczywiście, całkiem spokojna będę za pół roku, ale mam nadzieję, że zacznę znów spać spokojnie i nie będę widziała swojej córki, jako sieroty, nie będę rozpaczała, że tylu rzeczy braknie jej wraz ze mną...

sobota, 15 listopada 2014

Najpierw nie miałam czasu...

Pixelmädchen6 / Foter / CC BY-SA

... teraz natomiast nie mam zapału. Pokomplikowało się tak, że jestem w "jakby totalnej rozsypce psychicznej". Trwam w zawieszeniu, które dobija, mimo że jeszcze pozwala się łudzić, mieć nadzieję.
Odezwę się... jak się wyjaśni. Słowo.

sobota, 27 września 2014

Facebookowe wyzwanie...

flyzipper / foter / CC BY-NC-SA
Kilka dni temu "zaproszona" zostałam do wzięcia udziału w "książkowym łańcuszku". Pominę wszystkie towarzyszące temu "zaproszeniu" uczucia i.. przejdę do rzeczy.
"Zapytana"  zostałam o książki, które na mnie wpłynęły, coś zmieniły… Zanim więc przyszedł mi do głowy jakikolwiek tytuł czy autor, doszłam do wniosku, że przede wszystkim wpłynęła na mnie moja pierwsza czytanka i pierwsza książka do matematyki – nauczyłam się czytać i liczyć – a więc nagle wszystko się zmieniło. Następny etap rozważań doprowadził do wniosku: KAŻDA przeczytana książka w jakiś sposób na mnie wpłynęła. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie przeczytałam takiej, która byłaby neutralna, nie wywołała zupełnie żadnych emocji, żadnych przemyśleń, żadnych uczuć, nie skłoniła do… „czegoś”. Nawet te, które na koniec okazywały się być „słabe” – wywołały jakąś reakcję. Wynika z tego, że tak naprawdę mogłabym zrobić listę dowolnych 10 książek, które miałam okazję przeczytać i „odhaczyć zadanie”
Ale… jako że postanowiłam nie tylko odhaczyć, to… w bólach, ale powstała lista dziesięciu nieprzypadkowych (aczkolwiek wymienionych w całkowicie przypadkowej kolejności).

pirate johnny / Foter / CC BY-NC-ND
1. Książka kucharska (a właściwie książki kucharskie)…
Kiedy babcia próbowała nauczyć mnie czegokolwiek, co związane było z kulinariami, rzucałam pewnie i z zawadiackim uśmiechem: „nie trzeba, babciu! Ja sobie znajdę męża, który będzie świetnie gotował i to on będzie gotował w naszym domu”. Ona zaś uśmiechała się tajemniczo i mruczała z subtelnym powątpiewaniem: taaaaak.
Część planu została zrealizowana. Ta pierwsza część. Owszem, gotuje świetnie. Gorzej z drugą częścią.
Książki kucharskie, których w spadku po babci dostałam całe tony, pozwoliły mi inaczej spojrzeć na to moje twarde „ja się do gotowania nie nadaję, więc nie będę”. Początkowo zastępowały własną inwencję, nie były nawet inspiracją, tylko najzwyklejszym szablonem, ale… Ale zmieniły bardzo wiele, żeby nie powiedzieć WSZYSTKO. Dziś natomiast stanowią natchnienie (zwłaszcza ich spisy treści, bo od tamtego czasu przestałam lubić szablony, wierząc że SAMA mogę ciekawiej, inaczej i bardziej „po mojemu”)

2. Baśnie - Wilhelm i Jakub Grimm.
Tak naprawdę, to była książka mojej siostry, ale o ile „akt własności” można było dzielić, o tyle trudno było nakazać jednej z nas, by zatkała uszy, gdyż czytana jest książka tej drugiej. „Baśnie” to książka z czasów, kiedy jeszcze nie umiałam czytać, najczęściej więc czytała je mama, choć zdarzało się, że i babcia czasem. Dlaczego Baśnie? Bo były napisane w sposób całkowicie odmienny od wszystkiego, co nam wtedy czytano. Bo świat przedstawiony w nich nie był na siłę lukrowany, kolorowany i łagodzony. Zło było złe i przerażało. Baśnie z jednej strony pozwalały prowadzić po czytaniu wielogodzinne rozmowy o prawdziwym świecie i prawdziwym życiu, w którym nie każda ścieżka usłana jest różami, w którym żyją nie tylko piękne księżniczki i dobre wróżki, ale także złe macochy, groźne wilki i oszuści, czyhający na skarb w twojej kieszeni. Z drugiej jednak wpajały nieśmiertelne wartości (nagradzane, jak to w bajkach) i podsuwały recepty na odnalezienie się w tym NIE-TYLKO-PIĘKNYM-ŚWIECIE.

3. Opowieści z Narni - C.S.Lewis.
Opowieści z Narni czytałam sobie sama. Czytałam wielokrotnie, bo zachwyciła małą mnie za pierwszym razem, oczarowała pięknem historii i sugestywnością opisów, dzięki którym mogłam zamknąć oczy i zobaczyć, nie przeoczając nawet najdrobniejszych detali. Zachwyciła, oczarowała i sprawiła, że regularnie miałam życzenie do niej wracać.






4. Mały Książę - Antoine de Saint-Exupéry.
Po pierwszym przeczytaniu marzyłam o przyjacielu, który kochałby mnie, jak Mały Książę różę. Marzenie potęgował zapewne fakt, że dostrzegałam znaczące podobieństwa między sobą a kapryśnym i wymagającym kwiatkiem, z boku zaś wiedziałam, że z taką różą „wytrzyma” mało kto.
Z czasem (i każdym kolejnym czytaniem) zaczęłam dostrzegać w książce inne wątki, na inne kwestie zwracać uwagę, inne prawdy chłonąć. I za każdym razem „wyciągałam” z niej coś innego. Pomijając doskonałą lekcję nie tylko przyjaźni, ale obcowania z ludźmi, traktowania ich we właściwy sposób, odpowiedzialności „za to, co oswojone”, Mały Książę kazał mi zapamiętać, że z chwilą, kiedy umrze we mnie dziecko, jakim kiedyś byłam, stanę się tylko smutnym, nieszczęśliwym i samotnym dorosłym.



5. Wychowanie bez porażek - Thomas Gordon
Gdy pewien bliski mi wówczas dorosły polecił tę książkę, uznałam że oszalał. Miałam 14 lat i prawdę mówiąc „w nosie miałam wychowanie”. Bo kogo ja niby miałam wychowywać? Psa? Lalkę? Obawiam się, że w tym czasie nie posiadałam już ani psa, ani lalki
W każdym razie… Książka była mi polecana regularnie w tak tajemniczy sposób, że w końcu uległam i… połknęłam w kilka dni. Nagle przestało mi przeszkadzać, że jeszcze przez wiele lat nie będę miała nikogo do wychowywania. Nagle okazało się, że wbrew pozorom tytułowe wychowanie nie odnosi się tylko do relacji rodzic-dziecko. Świetnie napisana, aż prosiła się o wypróbowanie w praktyce tego, co w niej objawione. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszystkie, absolutnie wszystkie „sztuczki” działały nawet na linii ja-rodzice.
Wychowanie bez porażek pozwoliło mi inaczej spojrzeć na moją komunikację z innymi, na to, jak często pomija się w niej kwestie najbardziej istotne, jak nieświadomie stawia się siebie – nad innymi i dziwi się, że „wszystko jest nie tak”.
Wychowanie bez porażek to książka nie tylko dla rodziców. Powiedziałabym nawet, że w pierwszej kolejności – dla ludzi, pacjentów, pracowników, szefów, dzieci, sióstr i braci, przyjaciół i sąsiadów, żon i mężów…

6. Solaris - Stanisław Lem.
Zaskakująca. Ekscytująca. I w końcu refleksyjna aż do bólu. Pamiętam, że po przeczytaniu poczułam się, jakbym dostała prztyczka w nos. Ja – która chciałabym zrozumieć wszystko, co do zrozumienia, udowodnić, co do udowodnienia, zawsze mieć na wszystko sposób, wiedzieć, dotknąć, sprawdzić, zaszufladkować, nazwać, posegregować…





7. Bracia Lwie serce - Astrid Lindgren.
Pierwszy mój raz z Braćmi  był wynikiem podsłuchania rozmowy dwóch nauczycielek nauczania początkowego. Fragment książki był w programie (nie pamiętam) drugiej lub trzeciej klasy. Panie wyrażały swoją dezaprobatę, bo jak to tak? Coś takiego dzieciom? No nie godzi się! „Jeszcze się któreś weźmie i zabije”. Nie będę ukrywać, że to chyba to ostatnie zdanie sprawiło, że zaraz po lekcjach pomaszerowałam do biblioteki.
Chwila po przeczytaniu całości była moim pierwszym razem, kiedy uznałam, że „nasza pani” wcale nie jest nieomylna i najmądrzejsza na świecie. Miałam żal, że to nie była lektura w całości, a tylko jakiś fragment w „czytance”. Książka mnie wzruszyła, zachwyciła i pozwoliła dostrzec, że słabość będzie słaba tylko wtedy, gdy się na nią bezczynnie zgodzę.


8. Zaklęci - Graham Masterton.
Historię związaną z tą książką przeczytać można TUTAJ, więc nie będę się powtarzać (zachęcam do lektury).
Od tamtej chwili moje postrzeganie horrorów zmieniło się o 180 stopni.

9. Ostatnie miejsce - Laura Lippman
Nie pamiętam tak naprawdę, jakim cudem weszłam w posiadanie tej książki. Pamiętam, że należała do mojej drugiej siostry i że natknęłam się na nią (książkę, nie siostrę) podczas jakiegoś rodzinnego spotkania.
Pamiętam również, że choć kryminały doceniałam już wcześniej, „Ostatnie miejsce” pozwoliło mi sobie przypomnieć, jak przyjemnie się je czyta. Wciągająca historia i tajemnicza forma, w której została przekazana sprawia, że trudno przestać czytać, gdy już się zaczęło.
Dlaczego właśnie ten, spośród wszystkich przeczytanych przeze mnie kryminałów? Bo główna bohaterka w pewnym aspekcie wydaje się być mną. Boi się tego, co ja, dokładnie tak, jak ja, a przy tym „obchodzi się z tematem” w sposób, który uważałam za mój autorski.
Czytając, ściskało mnie, gdy okazywało się, że i jej przemyślenia nad „obiektem strachu” są jakby podsłuchane u mnie.


10. Oszustwo - Philip Roth.
Wybornie inteligentne mistrzostwo w igraniu z czytelnikiem. To jest jedna z tych książek, po przeczytaniu której mówię „wow”, brzmiąc jednocześnie w sposób zachwycony, zdziwiony i niedowierzający.
Po Oszustwo sięgnęłam w wyniku zgrabnej pokusy: „Dwoje ludzi spotyka się w wynajętym pokoju. On jest żonaty, ona zamężna. Intrygujący romans, intrygujący dialog – tyle że on jest pisarzem i wszystko okazuje się względne, nieoczywiste, fikcja splata się z rzeczywistością...” Tylko tyle, by wiedzieć, że MUSZĘ. I cieszę się, że tak się stało, bo i czytanie było przyjemnością i zakończenie czytania. Czasem nawet zastanawiam się, czy aby przypadkiem zakończenie nie dało mi je więcej (i bynajmniej nie z powodu bylejakości treści).

Teraz czas na nominację... Nominuję KAŻDEGO, kto ma ochotę podzielić się swoimi dziesięcioma książkami.

środa, 24 września 2014

A jednak...

Giovanni 'jjjohn' Orlando / Foter / CC BY-NC-ND
... a jednak "terapia", jak ją nazwałam, mimo iż bolesna i trudna, przynosi skutki. I tak. Nie sądziłam, że w jej trakcie będzie tak trudno. Ale i nie sądziłam, że wyniknie z niej tyle dobrego. Że będę się uśmiechała na samo wspomnienie i znów będę miała się czego uchwycić. Zielone Spojrzenie, jak ty to robisz? Od... hmmm, od dobrych 3 lat z hakiem zastanawiam się, jak ty to robisz. I jedyne, co dziś przychodzi mi do głowy to to, że prawdą jest stwierdzenie, które dojrzewało we mnie już od jakiegoś czasu, a które zostało wypowiedziane wczoraj "na głos". My rzeczywiście idealnie do siebie pasujemy. Nie ma innego wytłumaczenia. Żadne inne nie pasuje do wszystkich elementów układanki. Trzeba więc chyba przyjąć, że inne nie istnieje, a to jest jedynym właściwym.
Dobrze mi. Tak bardzo mi dobrze, że... że chyba nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio byłam tak szczęśliwa, tak spokojna i tak pewna.
Jestem Ci wdzięczna, Zielone Spojrzenie za to, że nie tylko dajesz mi siebie i nie wymagasz niczego w zamian. Nie tylko za to, że mogę ci nie dziękować, a ty i tak wiesz, jak ważnym elementem mojego życia jesteś. Nie tylko za każdą chwilę, każde wyciągnięcie ręki, każdy uśmiech i ten błysk w oku, który sprawia, że w danej chwili wiem, że to dla mnie na wyłączność. Jestem ci wdzięczna również za to, że sprowadziłeś mnie na ziemię, dałeś kopa na opamiętanie i podarowałeś... coś, co w twoich ustach brzmi, jak wyznanie. Doceniam to tym bardziej, że nie rzucasz nimi na lewo i prawo, skąpisz wręcz... Ależ mi dobrze.

sobota, 6 września 2014

Okołoprzedszkolny post specjalny

Pamiętam, że miałam dużo do napisania, bo i dużo się działo. Szkoda, że nie miałam wtedy jak, bo dziś... jakby wena nie ta. Ale... Moja Duża Mała Wu jest już naprawdę dużą i mądrą dziewczynką. Rok przedszkolny rozpoczęła z uśmiechem na ustach i... płaczem - gdy po nią przyszłam. Tak - tego dnia naprawdę miałam traumę. Ja po dziecko, a ono do mnie z takim żalem w głosie, z drżącą brodą i oczkami mrugającymi chyba milion razy na sekundę po to, by powstrzymać napływ łez rzecze: ale mamo, jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś przyjść po mnie tak szybko? Całą drogę do domu łkała, że wszystkie dzieci mogły zostać, tylko ona musiała iść do domu. Obiecałam więc, że rozważę z Panem Mężem kwestię przedłużenia jej czasu pobytu w tej bajecznej placówce. Traumy by pewnie nie było, gdyby moja szanowna teściowa nie dorzuciła swoich trzech groszy i nie podsunęła mi pod nos teorii, wedle której (w skrócie) jestem tak fatalną matką, że moje dziecko woli być z obcymi paniami, niż ze mną. Przeczołgało mnie - nie przeczę. Przepłakałam niemal cały dzień. Na szczęście Zielone Spojrzenie trzymało rękę na pulsie i w stosownym momencie sprowadziło mnie na ziemię, po czym podało rękę i pomogło się podnieść.
Drugiego dnia obierałam ją ja i Pan Mąż. Też z trudem powstrzymywała płacz (ale tego dnia jeszcze przyszliśmy po nią zgodnie z tym, co zadeklarowaliśmy przy rekrutacji), ustaliliśmy że od następnego razu będzie zostawała dłużej.
Następnego razu jednak nie było, bo oto noc z wtorku na środę była koszmarem, zaś środa sama w sobie "dniem zasmarkańca". W przedszkolu jest odgórny zakaz przyprowadzania zakatarzonych dzieci, który to zakaz był dla mnie nie lada zagadką (gdyż ja - wyrodna matka swego dziecka nie traktuję kataru, jak choroby). Po chwili zastanowienia uznałam jednak, że to w zasadzie dobrze, bo jeśli dziecko, jak moja Mała Wu "smarka", gdyż się przeziębiło, to po 2-3 dniach w domu będzie mogło wrócić do przedszkola, jeśli jednak ów katar jest początkiem/objawem czegoś poważnego - zarazi pół grupy. Oczywiście co niektórzy pukali mi w czoło, że kto to widział z katarem zatrzymać w domu - miałam pukanie w nosie. Uważam się za w miarę inteligentną osobę, więc nie będę robiła idiotki z siebie, ani z pani. Skoro mi powiedziano, że zakaz - to ja się do tego zakazu stosuję. I uważam, że fajnie by było, gdyby każdy rodzic się stosował.
Przy okazji odkryłam świetny - nieapteczny sposób na katar i infekcje dróg oddechowych. Co to takiego? Kasza jaglana. Odkąd przeszłam na bezglutenową dietę o niskim IG szukam nowości, których jeszcze nie jadłam. Nie wiem, być może jako dziecko, jadałam jaglankę, ale... nie pamiętam. W każdym razie, jej smak pasuje mi bardzo. Gdy tak wzdychałam nad nią, że taka z mojej bajki, taka dobra, taka lekka i taka inna niż wszystko, wpadł mi w ręce artykuł o pozytywnych właściwościach kaszy jaglanej. Wśród nich właśnie to, że znakomicie odśluzowuje, idealnie sprawdzi się więc, jako "lek na katar" (nie tylko u dzieci), a także na mokry kaszel. Kaszę jaglaną przygotować można naprawdę na milion sposobów. Można na słodko, można z bakaliami, można ugotować na sypko i polać jogurtem, posypać owocami, można jej użyć zamiast makaronu czy kaszy do obiadu, a także ugotować na sypko i zalać mlekiem. Wszystko jest kwestią inwencji, a smakuje świetnie na słodko i słono.
To tyle o jaglance.
Dziecko ozdrowiało.
Dziś już szalało na placu zabaw z koleżankami, choć trzeba przyznać, że noc ze środy na czwartek była dla mnie prawdziwą traumą i wolałabym już nigdy więcej czegoś takiego nie przeżywać. Przerażająco było do godziny 1:00 mniej więcej - łzy kapały Małej Wu z zamkniętych oczu, mimo że spała. Nieustannie łykała coś (znaczy katar pewnie) z takim okrutnym wysiłkiem, wyglądało i brzmiało to tak, jakby jej ktoś na siłę przez gardło całe śliwki przeciskał. Nogi jej drżały, zaciśnięte z całej siły pięści też... No koszmar - już myślałam, że to się jednak na katarze nie skończy. O północy spociła się tak, że wszystko było mokre, jakby ktoś ją dopiero z basenu wyjął, do tego wielkie krople potu dosłownie wszędzie. Przebrałam, zmieniłam pościel i orzekłam, że skoro tak się wypociła, to wstanie zdrowa. Godzinę później weszłam do sypialni  i zobaczyłam "przemienienie". Przestała łykać, rozluźniła piąstki, oczy miała spokojne, twarz taką błogą, nogi nie drżały... wiedziałam, że wszystko się zmieniło.
W poniedziałek wraca do przedszkola.

No proszę, proszę... jak na barka weny, to chyba całkiem porządny słowotok ;)
Pozdrawiam Was serdecznie.

P.S. Drugie zdjęcie przedstawia "chorą" Małą Wu kilka chwil po tym, jak Pan Mąż zainstalował mi swój dla mnie prezent - widoczny na zdjęciu fotel brazylijski. Początkowo nie miałam jak się "nasiedzieć", bo byłam przez dziecko nieustannie podsiadana. W końcu odpuściła. Tak mi się w każdym razie wydawało. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to pozór. Odpuściła przede mną, by dogadać z tatusiem ukochanym zakup drugiego fotela, "takiego jak mamy, tylko w innym kolorze".

wtorek, 2 września 2014

Dużo się dzieje...

... więc obiecuję napisać, ale póki co - gorąca prośba

Dziewczynka jest tylko 2 miesiące młodsza od mojej Małej Wu, a tyle już wycierpiała, że można by setkę dorosłych obdzielić. Potrzebne są pieniądze na jej leczenie. I to jest okrutne. Wyobrażam sobie, że inaczej jest, kiedy rodzic słyszy: dziecka nie da się uratować, a zupełnie inaczej, gdy słyszy: można by je uratować, ale potrzebne są pieniądze. Ta świadomość, że życie zależy od portfela. Przerażająca.
Ale do rzeczy! Na Facebooku działa Bazarek dla Mai - tu więc prośba do wszystkich ludzi o wielkim sercu - zajrzyjcie. Może coś Wam się spodoba? A może posiadacie przedmioty, które moglibyście przekazać na licytacje dla Mai? Dla kupujących to tylko kilka lub kilkanaście złotych - niewiele, ale zebrane razem mogą sprawić cud. Uratować życie.
Dla zainteresowanych historią Mai - BLOG [klik]
Ja oczywiście już włączyłam się w akcję i mam nadzieję mieć jeszcze okazję. Wierzę, że wspólnymi siłami uda się uratować dziewczynkę.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Wydawać by się mogło...

Ian Sane / foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
... że dopiero co pisałam o odhaczaniu listy. Poważnie, mam wrażenie, że to było może z tydzień temu... A tu proszę... Zostało 6 dni. Moja Duża Mała Wu pójdzie do przedszkola. Ależ mam w związku z tym emocjonalną huśtawkę. Nie, nie boję się o nią. Dobrze wiem, że sobie poradzi i jestem dumna z tego, jak przygotowaliśmy ją do "wyjścia" w świat. Wiem, że umie funkcjonować w grupie, umie wyrażać własne potrzeby, egzekwować swoje prawa, negocjować, przekonywać i iść na ustępstwa. Jest, jak to określiły panie przedszkolanki, które obserwowały ją w innym przedszkolu na dniach otwartych "perfekcyjnie zsocjalizowana". O nią jestem spokojna. Mam problem ze sobą. I nie jest to problem pt. odcięcie pępowiny. Ja doskonale wiem, że to dobrze, że ona idzie do przedszkola. To ja pierwsza zabiegałam o to, by poszła jeszcze przed obowiązkową zerówką. Mam takie swoje "paranoje". Ale zmierzę się z nimi. I mam nadzieję, że uda mi się je okiełznać.
W czwartek idziemy na spotkanie adaptacyjne. Ono teoretycznie dla nowoprzyjętych trzylatków, ale jako że w tym przedszkolu informacja kuleje, podejdę z dzieckiem. Nawet jeśli nie pozwolą jej się adaptować z maluchami, to mam nadzieję uzyskać kilka informacji na temat wyprawki, bo póki co nikt nic nie wie.
Cieszę się. Nie mam już dzidziusia (choć mam wrażenie, ze dopiero co się urodziła). Mam przedszkolaka - średniaka na dokładkę. Oj, będzie się działo!

niedziela, 24 sierpnia 2014

Może... Nie! NA PEWNO tak miało być...

Ian Livesey / foter / Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 2.0 Generic (CC BY-NC-ND 2.0)
Mniej więcej rok temu o tej porze, mój niewyparzony język rozważał na głos swoje może... Pamiętam dokładnie, jak mnie wtedy ściskało w środku, jak bojąc się tego, że Zielone cudem jakimś trafi tutaj i zobaczy - zakładałam kaganiec każdemu słowu, obracałam je w palcach i przyglądałam mu się dokładnie, żeby w razie, gdyby Zielone trafiło, nie odebrało tego, jak wyrzut. Dziś jestem wiele kroków dalej. Dziś nasza historia wygląda inaczej. Dziś... Dziś już nie używam "może". Dziś wiem, że tak być miało i kropka. Nie zmienia to oczywiście faktu, że wtedy bolało, pozwala jednak spojrzeć na ten ból, jak na "błogosławieństwo", na preludium, bez którego nie wydarzyłoby się to, co teraz. "Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem" - jeden z moich ulubionych wersetów. Tak trafny teraz. Bo oto właśnie zdałam sobie sprawę, że "to" się nie mogło wtedy wydarzyć. Trzeba nam było tego roku, by pozdejmować wszelkie klatki, pousuwać przeszkody, zbliżyć się do siebie, stanąć nie raz przed sobą zupełnie nago, nauczyć się siebie jeszcze bardziej. Trzeba nam było tego czasu, by wszystko się zmieniło i by można było lekkim, harmonijnym krokiem przejść do ścisku w żołądku. Tak, tak... po nim też bolało, zwłaszcza wtedy, gdy okazało się, że "dokładki nie będzie", a w każdym razie nie będzie tego lata. Nauczona doświadczeniem oraz uspokojona wnioskami, jakie wyciągnęłam z pierwotnego "może" wiem, że to właśnie tak ma być.
EOLE / foter / Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 2.0 Ogólny (CC BY-NC-SA 2.0)
Z Zielonym wszystko jest inaczej niż z każdym... i to od samego początku, którego chyba nigdy nie zapomnę. Krok za krokiem. Nie wszystko na raz. Dozując emocje, wzruszenia, doznania i wspomnienia. I choć kolejny rok czekania wydaje mi się dziś całą wiecznością, dobrze wiem, że minie zanim zdążę się obejrzeć. Tak, jak mijają ostatnie dni, tak - jak minął rok od tego pierwszego może. Sama nie wiem kiedy to się stało. I zapewne za rok o tej porze, znów nie będę wiedziała, kiedy ten czas minął.
Czas... Tak, potrzebujemy go - ja i Zielone Spojrzenie. Żeby lepiej, pełniej, dobitniej i bardziej sugestywnie przeżywać to, co jest nam dane tylko dla nas. I tak. Dam nam czas. Bo to dzięki niemu - wszystko, co przychodzi, oddziałuje na mnie bardziej i bardziej. I oczywiście, że chciałabym już i natychmiast, i zaraz, i najlepiej na miesiąc... Ale zaczekam. Bo wiem, że warto. Że się stanie. I że będzie ściskało w żołądku jeszcze bardziej, niż ostatnio.
Od tamtego dnia nie przestaję za nim tęsknić. To paradoksalne, bo "jest przy mnie" niemal codziennie. Rozmawiamy, cmokamy się na dzień dobry i do widzenia, życzymy sobie spokojnej nocy i pytamy o mijający dzień. Przegadujemy całe godziny, a ja nie przestaję za nim tęsknić. To dziwne uczucie. Bolesne. A jednocześnie takie przyjemne. Do czasu ścisku w żołądku mogłam sobie jedynie wyobrażać, nie miałam odniesienia, porównania... Później marzenia stały się rzeczywistością i od tamtej chwili wiem, ile tracę nie mając go realnie na wyciągnięcie ręki. Od tamtej chwili wiem, że jest za czym tęsknić. Do tamtego dnia byłam jak ptak, który wykluł się z jaja w klatce... Niby widział inne ptaki na wolności, ale tak naprawdę nie wiedział "jak ona smakuje", więc i tęsknić specjalnie nie miał za czym. Tego dnia zostałam wypuszczona, zasmakowałam i od tej pory wiem już, czego mi brak.
Ale nic to. Nikt nie powiedział, że w tej klatce już na zawsze... Nie mogę zmienić częstotliwości wypuszczania, ale... mogę cieszyć się tym, że w ogóle ma miejsce. I tak właśnie zamierzam robić!

środa, 20 sierpnia 2014

Widziałam anioła...

... który strzeże mojego dziecka. Szybki był, wszak byle flegmatyk nie miałby z nią szans. Sprytny był. I przewidujący. Widziałam anioła, który ochronił głowę dziecka mego przed roztrzaskaniem. Wczoraj. I do dziś mi dziwnie. To były ułamki sekund. Dziecko wie, że łańcuchy zawieszone pomiędzy słupkami to rodzaj ogrodzenia, a nie huśtawka. I wie to nie od dziś. I nigdy (znaczy nigdy odkąd wie, co to i do czego służy) nie przejawiało chęci, by używać ich do czegokolwiek. A jednak wczoraj usiadło i postanowiło się pohuśtać. Wybrało łańcuch, za którym stała ogromna (pewnie z metrowej średnicy), betonowa "donica", z której wyrastało drzewo. To były sekundy, zdążyłam zacząć "zejdź-z-taaaaaa...", ale ona już "huśtnęła" się, przeważyło ją i runęła jak długa w tył. Oczami wyobraźni widziałam, jak jej głowa roztrzaskuje się o ten beton. No fizycznie nie było innej możliwości. A jednak. Widziałam anioła, który odsuwa ją w locie na bok, ona zaś upada na trawę. Kończy się na stłuczonym łokciu. Mam serce w gardle i nogi jak z waty. Dziecko dostaje reprymendę i wracamy do domu. Tu następuje ciąg dalszy, przypominamy z Panem Mężem dziecku, dlaczego nie wolno się huśtać na łańcuchach, mówimy, co mogło się stać. Mam zawał na samą myśl. Dziecko przyrzeka, że już nigdy-prze-nigdy. Wierzę, bo i ono się wystraszyło.
Tak. Widziałam anioła, choć był szybszy niż dźwięk, więc właściwie tylko ruch powietrza widziałam.
Świetnego ma anioła.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Już wiem, gdzie od dziś kupować będę zabawki.

A właściwie wiem to nie od dziś. Wiem od kilku dni. Zdecydowałam się napisać o tym dopiero teraz, gdyż przez kilka dni nie mogłam wyjść z szoku. Pozytywnego.
Ale od początku.
Siostrzeniec Pana Męża, będący jednocześnie jego chrześniakiem obchodził niedawno drugie urodziny. Pomysłów na prezent było kilka, ale w sumie żaden nie porwał mnie na tyle, by "wziąć i kupić". W domu owego siostrzeńca nie praktykuje się imprez urodzinowych, więc nie było ciśnienia, żeby ten prezent nabyć w jakimś określonym czasie. Czekałam więc, aż coś mnie urzeknie. No i urzekło. W stacjonarnym (dużym) sklepie nabyliśmy Scramble bug.  Jeździk wyglądał ciekawie, informacja na opakowaniu dedykowała zabawkę dzieciom w wieku 1-3, nazwa producenta również pozytywnie się kojarzyła, więc postanowiliśmy kupić. Wszystko było do tego momentu pięknie. Zapłaciliśmy za zabawkę i wróciliśmy do domu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że w pudełku są dwa zamiast czterech kółek... Prawdę mówiąc, miałam ochotę się rozpłakać. Oczywiście próbowaliśmy reklamować, ale "przemiła" obsługa rzeczonego sklepu reklamacji nie tylko nie uwzględniła, ale nawet nie przyjęła, bo: (cytat) mogliście państwo sami wyjąć te kółka (koniec cytatu). Jasne, o niczym innym nie marzę każdego dnia mojego życia, tylko o tym, by wyłudzić ze sklepu dwa dodatkowe kółka do jeździka. Bezradność i złość, jakie czułam, trudne są do opisania nawet dla mnie. Jest zabawka. Fajna zabawka. Nadaje się na śmietnik. Bo co to za jeździk bez kółek?
Gdy emocje nieco opadły, postanowiłam poszukać w necie sprzedawców scramble bug. Uznałam, że być może posiadają też części. Niestety. Nie posiadali. Pan Mąż wyczytał z anglojęzycznego opakowania dane importera zabawki w Polsce. Postanowiłam więc w akcie desperacji napisać i tam. Przy okazji moja frustracja sięgała zenitu. Wiele godzin przeszukiwałam net pod kątem części do scramble bug i nic. Absolutnie nic. Zero.
Odpowiedź przyszła szybko. Spodziewałam się mniej lub bardziej elokwentnego "spadaj", bo w sumie co ich obchodzi, że potrzebuję kółek? Nie jestem firmą, z którą mogliby nawiązać współpracę na dłużej, nie kupiłam zabawki w ich sklepie internetowym, nie kupiłam u nich, kupiłam gdzieś, więc mój problem z kółkami też mogliby mieć gdzieś. Okazało się, że nie mają. Przemiły pan koordynator ds. logistyki poprosił o spisanie indeksu z opakowania, po czym ustalił parametry nabytego przez nas jeździka. Okazało się jednak, że nie dysponują kółkami do niego. Już myślałam, że przepadło i zabawka trafi na śmietnik. No, skoro nawet importer nie dysponuje częściami zamiennymi, to nie znajdę ich już nigdzie. Pan koordynator sugerował reklamację w sklepie, ale gdy dowiedział się, że to od reklamacji zaczęliśmy i nic nie wskóraliśmy orzekł, że może zorganizować kółka od innego modelu, pasujące do naszego, jednak w innym kolorze. Do tego zapytał, czy takie rozwiązanie będzie dla nas ok. Myślałam, że śnię. Oczywiście, że było O.K. Chciałam, żeby z zabawki dało się korzystać, kolor to najmniejszy problem. Pan koordynator poprosił o dane i numer telefonu, zadzwonił do Pana Męża mego, ustalił szczegóły i następnego dnia kurier dostarczył cztery kółka do jeździka. Całkowicie nieodpłatnie. Nie wiem, czy jestem bardziej zaskoczona, czy bardziej zadowolona.
Na koniec reklama. Tak, tak - w dzisiejszych czasach rzetelność trzeba nagradzać i warto polecać firmy, które w tak profesjonalny sposób podchodzą do klientów. Zdaję sobie sprawę, że mogli mieć mnie w głębokim poważaniu, a jednak zajęli się profesjonalnie moim "kółkowym problemem".
Dziś wiem, że zabawki dla dzieci z mojego otoczenia kupowane będą już tylko w TM Toys -> tutaj:
Profesjonalizm w każdym calu, życzliwość, kreatywność w poszukiwaniu rozwiązań satysfakcjonujących klienta, bardzo ludzkie podejście i najwyższe standardy. Klasa, której pozostanę wierna. Bardzo dziękuję!



/logo jest własnością TM TOYS/

czwartek, 24 lipca 2014

Zaczęło się odhaczanie listy...

Foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
Tak, tak, został miesiąc z minihakiem i moja duża Mała Wu pójdzie do przedszkola. Niedawno dowiedziałam się, do której przypisano ją grupy oraz z kim w tej grupie będzie. Nazwiska opiekunki nie znam, ale mały to dla mnie problem, nie mam "znajomości" w środowisku tutejszych przedszkolanek, więc czy pani nazywać będzie się X czy Y - nic mi to nie powie. Ponadto na nic ta wiedza nie mogłaby wpłynąć, nie przepisałabym dziecka do innej grupy ze względu na to, że "mi się ta pani nie podoba". Dziecko musi się uczyć, że w życiu bywa różnie. Kiedyś - nie będzie sobie wybierało szefa, współpracowników itd. Musi umieć pracować z różnymi ludźmi, nikt się z nią nie będzie cackał, więc...
W każdym razie (bo ja wcale nie o tym chciałam), tworzę listę rzeczy do kupienia i załatwienia. I powoli, bardzo powoli "odhaczam" rzeczy załatwione. Mała Wu ma już wymarzony worek na buty, miękkie baletki do chodzenia w przedszkolu i trampki "na drogę" do przedszkola. Obawiam się tych baletek, a raczej Małej Wu się obawiam, wszak ona zgodnie z zaleceniami fizjoterapeutki wychowywana na bosaka, więc ma nie lada problem z utrzymaniem na nogach jakichkolwiek butów czy kapci, gdy jest w pomieszczeniu. Zresztą... na dworze - w piaskownicy czy na placu zabaw z miękkim, bezpiecznym podłożem też bardzo chętnie zdejmuje buty. Stresuję się więc, że panie przedszkolanki będą miały z moją Małą Wu przeprawę o buty. Wybrałam baletki, bo one mimo wszystko najbardziej przypominają chodzenie boso, ale czy to pomoże? Nie wiem, w domu baletek używa okazjonalnie (choć ma kilkanaście par) i zwykle tylko do jakiegoś tanecznego projektu.
Regularnie odwiedzam stronę przedszkola, szukając informacji na temat zebrania. Przyznaję bez bicia, że nieco przeraża
Nono Fara / foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
mnie zaprowadzenie dziecka do przedszkola 1 września bez wcześniejszego "ustalenia zasad". Myślałam, że takie zebranie to standard, że nauczycielki informują rodziców o wymaganiach co do ubioru na przykład, mówią o zasadach panujących w przedszkolu itd. A tu okazuje się, że być może wcale takiego zebrania nie będzie i wszystko ustali się z czasem. Nie lubię tak.
Nie martwię się o Małą Wu, wiem, że sobie poradzi, dobrze ją wychowałam i dobrze przygotowałam do "pójścia między ludzi/dzieci", martwię się o siebie. Że dam plamę organizacyjnie. Że czegoś nie ogarnę, z czymś nawalę, coś popsuję itd.
W przedszkolu funkcjonuje elektroniczny system ewidencji czasu pobytu dzieci, zastanawiam się więc na przykład, jak bez wcześniejszego "zdobycia karty" zarejestruję czas pobytu pierwszego dnia i każdego kolejnego dnia poprzedzającego jakieś powiedzmy grupowe zebranie rodziców...
Siostra - mama siedmiolatka, który od września zaczyna szkołę, uspokaja, że wszyscy jakoś dają radę, więc dam i ja - nie powiem, trochę mnie uspokoiła pewnymi wyjaśnieniami, ale... jak to ja - chciałabym tego zebrania, bo chciałabym wiedzieć co będzie i jak będzie.
Póki co jednak, cieszymy się wakacjami, a Mała Wu pyta codziennie czy to już, czy dziś już idzie do przedszkola. Cieszę się, że chociaż ona czeka na wrzesień bez stresu ;)

środa, 9 lipca 2014

Ściska mnie w żołądku...

Lotus Carroll / foter / Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic (CC BY-NC-SA 2.0)
...od wczoraj i przestać nie może. Myśli grzecznie wrócić chcą na właściwe tory, ale im nie wychodzi. No nie wychodzi i kropka. Wciąż wracają do ciebie, wciąż serwują obrazy, powtarzają dźwięki, odtwarzają filmy... Około pięciu tysięcy czterystu sekund z tobą na wyciągnięcie ręki. Bajka, która stała się rzeczywistością. Bajka i ambiwalencja, jak zwykle. Pan Mąż twierdzi, że to kwestia mojego upośledzenia oraz tego, że zawsze chcę więcej i nie umiem cieszyć się z tego, co mam. Nie do końca się z nim zgadzam, ale... być może "co ja tam wiem". Wróćmy jednak do ciebie, Zielone Spojrzenie. Do tych sekund, kiedy jak jeszcze nigdy dotąd chciałam "wchłonąć" cię jeszcze bardziej, wziąć na zapas... Nie. To nieprawda. Chciałam, żeby każda z tych sekund trwała wieczność, żeby się nie skończyła, nie mijała, nie ustępowała miejsca następnej. Nie, ten jeden, jedyny raz nie spoglądałam na zegarek z tradycyjnym już lękiem, chciałam, żeby było i żeby trwało, a o czasie zapomniałam. Było mi dobrze i nawet niewyparzony język działał, jak należy. Z realnym bólem łamiącego się serca wyszeptałam "muszę iść", to było moje najtrudniejsze wyznanie. Nie chciałam tego mówić, a przede wszystkim nie chciałam tego robić. I choć wiem, że to nierealne - chciałam tam z tobą zostać już na zawsze. Jeszcze "odprowadzę cię" i "jak chcesz" - balsam na moje krwawiące właśnie serce, polewane niczym octem - świadomością, że być może to mój ostatni raz, być może już nigdy więcej nie będzie mi dane... Weź na zapas - szepczą myśli z jednej strony pijane ze szczęścia, a z drugiej... drżące. "Jak chcesz" słyszę i myślę "chcę, oczywiście że chcę", jeszcze krok, jeszcze pięć, spacer chodnikiem w tę i z powrotem - oczywiście, że chcę, marzę o tym, bo każdy krok, to kolejne wspólne sekundy, kolejna sposobność, by chłonąć, by "brać na ten zapas". Koniec. Jeszcze jedno przytulenie, jeden pocałunek, którego nawet nie mam siły ukrywać (ochoty też nie) i muszę się odwrócić. Wsiadam do samochodu ze spoconymi oczami. Mam żal, że nie wyszło inaczej, że nie mogłam więcej, bardziej, dłużej. Nie, nie umiem w tamtej chwili cieszyć się tym, co dostałam, a jednocześnie rozpływam się nad twoją obecnością, nad tym, co mi pokazałeś, co dałeś, jak przyjąłeś i potraktowałeś. Oczy mam błędne, nieobecne. Trawią. Przywołują obrazy, które jeszcze kilkanaście sekund wcześniej były rzeczywistością. Przywołują doznania. Trzęsące się ręce, opierane podstępnie na krześle dla niepoznaki, miękkość twojej skóry, zapach, oczy, gesty, ruchy, ten błysk, który fascynuje i te wszystkie pozytywne emocje, jakimi emanowałeś. Nie znam się na aurach, ale jeśli miałabym takową zdefiniować, wskazałabym właśnie na tę twoją emanację. Aura cudowności, błogości,
Josep Ma. Rosell / foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
bezpieczeństwa... Mam ochotę nie tylko na miłosne wyznania, ale także na ich wykrzyczenie. Niewyparzony język niemal wije się, a przedzierające się przez głowę obrazy tylko potęgują jego potrzebę. Nie, krzyków nie będzie. SMS. Musi wystarczyć. Czytam. Zły. Cenzura. Ma być subtelnie. Pół-żartem. Żeby cię nie osaczać. Czytam. Niech będzie. Odczuwam niedosyt, ale muszę się z nim pogodzić. Powoli dociera do mnie, co się właśnie stało. Zdaję sobie sprawę, że choć wyglądało to na niemożliwe - stało się i miałam okazję tego doświadczyć. Pięć tysięcy czterysta sekund absolutnego, niczym nie zmąconego szczęścia. I co z tego, że nie pięćset tysięcy czterysta? Pięć tysięcy czterysta to o pięć tysięcy czterysta więcej od niczego. To mnóstwo. Pławię się w tej zakodowanej gładkości skóry, miękkości policzka, szczerości uścisków i serdeczności uśmiechów. W tym błysku w oczach się pławię i delektuję, od czasu do czasu tylko odpowiadając na pytania Pana Męża brzmiące "co ci?" Z każdą sekundą jestem fizycznie coraz dalej od ciebie, a mimo to czuję, jakbyś było blisko, tuż obok i wiąż patrzyło na mnie, uśmiechało się właśnie do mnie, obejmowało i czule mówiło "nie histeryzuj", "nie rozklejaj się". Mija mnóstwo czasu. Pięknego, bo z tobą, mimo że bez ciebie. I nagle trrrrrrrrach. Są. Myśli. Podszepty, które sprawiają, że nagle przestaję na swoim czuć miękkość twojego policzka.To nic - mówią - to tylko kwestia tego, że Zielone Spojrzenie jest imponująco dobrze wychowane. To dlatego było, jak było. To przez wzgląd na nieprzeciętną kulturę, wyborne maniery i resztę zachwycających cech potraktowało cię tak, a nie inaczej. Musiało, bo tylko takie "standardy" traktowania gości mieszczą się w jego kanonach. Dumam więc nad tym, rozważam na miliony najróżniejszych sposobów. W końcu postanawiam rozważać cię, Zielone Spojrzenie, na głos. Pan Mąż przysłuchuje się uważnie. "To dlatego, że ty byś wszystko chciała mieć podane na tacy, a najlepiej tłustym drukiem". Zgadzam się z nim. W tym wypadku ma rację. Przytakuję na głos. "A to się tak nie da" - dopowiada i milknie. Niemal automatycznie kontynuuję więc swoje rozważania, stawiając tezy i obalając je lub podpierając argumentami. Po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że dobre maniery nie muszą wykluczać się przecież z tym, że tobie na tym spotkaniu zależało tak samo, jak mnie. Że sprawiło ci tyle samo przyjemności i tak samo, jak ja chciałeś, by trwało dłużej. Powoli i niepewnie formułuję wnioski, podpieram argumentami. Jeden. Drugi. Piąty. Każdy następny silniejszy od poprzedniego. Na koniec absolutny "gwóźdź programu". Olśnienie niemal. Pan Mąż rzuca mi szybkie spojrzenie (wszak prowadzi, więc nie może pozwolić sobie na nie-szybkie) i stwierdza "wiesz? gdybyś ty nie była taka narwana, gdybyś się zastanowiła nad czynami, nie deklaracjami, to nie potrzebowałabyś żadnego tłustego druku". Zdaję sobie sprawę, że on ma rację. Milczę, ale bezwiednie zaczynam się uśmiechać. On zaś dopowiada: jak pomyślisz, to do całkiem sensownych wniosków dochodzisz.
Philerooski / foter / Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic (CC BY-NC-SA 2.0)
Cóż. Zostaje mi myśleć. Innej opcji w tej chwili brak. Myśleć i chwycić się z całych sił ciebie z tych nieustająco kotłujących się w mojej głowie wizji. Trzymać je. I tylko im wierzyć. Naiwne? Być może, ale... czymże są słowa? Czyż nie tylko popisem zdolności niewyparzonych języków. Popisem. Kto umie, ten słowami może zaczarować. I wszystko pięknie, tylko czasem okazuje się, że efektem jest nie magia, a iluzja. Czyny zaś... one zawsze świadczą o intencjach.

Tak. Tak właśnie wyglądają dziś moje wspomnienia z wczorajszego wyjątkowego dnia. Piękne są. Niebo z zachodzącym nad Wisłą słońcem też było piękne. Bajecznie cudowne, ale gdyby porównać je z tymi wspomnieniami... blado wypadną :)

poniedziałek, 7 lipca 2014

Z zaskoczenia...

Nagle, niespodziewanie, choć nic na to nie wskazywało... stanie się nowy samochód - spełnione marzenie Pana Męża. I stanie się spotkanie z Zielonym Spojrzeniem - spełnione marzenie moje.
Jutro.
Ach. Nie mogę się doczekać. A jednocześnie... jakby boję się trochę. Ale "niemogęsiędoczekać" jest zdecydowanie silniejsze. Cokolwiek stanie się później, jakkolwiek będzie później, chcę tego spotkania.
Bardzo.






Photo credit: pumpkincat210 / Foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)

czwartek, 26 czerwca 2014

Więc teraz wszystko jasne...

Już wiem, co się stało z tymi obłędnie bajecznymi zachodami słońca, które z taką lubością fotografowałam. Już wiem, gdzie teraz słońce zachodzi w bajecznej scenerii kosztem zwyczajnego zniknięcia u mnie... Poszło do ciebie, Zielone Spojrzenie. I żal mi trochę, ale... jeśli patrząc na to jesteś choć w połowie tak szczęśliwe, jak ja bywałam - niech zostanie nawet na zawsze.
Tęsknię. Wgapiam się jak obłąkana w to twoje niebo i zasypiające słońce myśląc, że może oto właśnie w tej chwili patrzymy na to samo... nasze oczy skierowane w tę samą stronę, więc można uznać, że twarze blisko siebie. Patrzę i próbuję się nasycić nie tylko widokiem, ale także tobą - tłumacząc sobie, że w zdjęciu tym cząstka ciebie, że twój kawałek nieba przed moimi oczami oznacza, że jestem obok ciebie. Wariactwo, a jednak przynosi coś w rodzaju ulgi. Delikatnie łagodzi tęsknotę,  a przy tym boleśnie ją podsyca. Ambiwalencja, która boli niemal fizycznie. Wpatruję się więc ze wszystkich sił, jakby to właśnie od nich zależało czy stanę przy tobie, czy nie. I w zieloną "kropkę" wgapiam się bezczelnie ukradkiem. Milczę, bo teoria wysnuła się sama, ale potrzeba mi tego 'podglądania', spoglądania w twoją stronę i patrzenia na twoje niebo. A ty - podsuwasz je bezwiednie (no chyba, że jednak umiesz czytać w myślach) i niejako zapraszasz "chodź, stań obok, popatrzymy". Boli mnie. I mam nadzieję, że to już długo nie potrwa, choć... jakaś cząstka mnie stara się chyba złagodzić ewentualny ból szepcząc: to koniec, powolny, delikatny, stopniowy, ale koniec, oswój się z tym, przygotuj, pogódź. Odsuwam ją na bok, knebluję niemal, ale... ona i tak szepcze. Niedobrze.
Zielone zgasło, koniec z podglądaniem, koniec z... przytulaniem mego ducha do twojego, nie ma cię. Jest niebo, pewnie pociemniałe już, jak u mnie, ale co mi tam, po-wgapiam się, a nuż patrzysz teraz w to samo miejsce?

piątek, 13 czerwca 2014

Wróciliśmy

Jestem z powrotem. Jestem zachwycona, oczarowana, pozytywnie zmęczona, a jednocześnie maksymalnie wypoczęta. Opalona jestem, a jakże! Wszak pogoda udała nam się cudowna, ani jednego pochmurnego dnia, ani kropli deszczu, tylko słońce, które rozpieszcza. Achh. Żałuję, że nie mogliśmy zostać dłużej.
Miałam ochotę na jakąś długą notkę okraszoną milionem zdjęć, ale... chwilowo nie mam sił (dziś odgruzowywałam mieszkanie, wstawiłam srylion prań, które następnie rozwiesiłam, rozpakowałam jedną z dwóch naszych toreb, pochowałam w szafach ubrania, które trzeba było zdjąć ze sznurków, by zwolnić miejsce do suszenia temu srylionowi prań... Nie umiem się w okamgnieniu przestawić z trybu "urlop" na tryb "praca". Na szczęście mój urlop trwa do niedzieli, więc mam jeszcze "chwilę" na zbratanie się ze zwyczajną codziennością.
Co do samego wyjazdu... Było pięknie. I Mała Wu miała problem z tym, że trzeba wracać. Na wodzie czuła się cudownie, świetnie się bawiła, pozdrawiała innych turystów prze-zabawnym "ahoj kamraci" i raz -dwa zjednywała sobie "fanów". Tak, tak... Ludzie, którzy z nią rozmawiali, twierdzili na koniec, że od teraz są jej fanami.
Dobrze, koniec na dziś. Niewyparzony język plącze się jakby, mimo iż zupełnie trzeźwy - czyżby upił się magią Bieszczadów? Czyżby z nadmiaru emocji i doznań nie mógł i nie chciał otrzeźwieć? Trudno powiedzieć, ale skoro musi się plątać... Niech czyni to, byle skończył przed poniedziałkiem, bo wtedy nie ma zmiłuj, trzeba zakasać rękawy i wziąć się do pracy.

Na pewno pojawią się wspomnienia z tego urlopu. Muszę tylko ochłonąć, ogarnąć rzeczywistość i "zebrać się w sobie.

*******************************************************************************







W ramach P.S. chciałam dodać, że magię urlopu zakłóciły wiadomości tv, z których to dowiedzieliśmy się o tragedii, jaka miała miejsce w Rybniku, słuchałam jak w transie głosu dziennikarza, docierało do mnie każde słowo, każde zdanie, po czym wracało: trzylatka zamknięta w samochodzie, zmarła, 8 godzin w zamkniętym samochodzie, zostawiona na słońcu...
Musiałam wyjść, bo bliska byłam jakiejś trudnej do wytłumaczenia histerii. Wyszłam i zdałam sobie sprawę z tego, że wciąż dzieją się rzeczy, które nie mieszczą mi się w głowie, których nie umiem pojąć, wyjaśnić, zrozumieć. I nie mam na myśli umierających dzieci, a zapominających o nich rodziców.
Post sprzed roku wrócił do mnie, jak bumerang (Tutaj, gdyby ktoś jeszcze nie czytał i miał ochotę). Wiem, że to jednak inna sytuacja (przynajmniej tak wynika z aktualnych danych), ale... kojarzy się jakby mimowolnie, do tego okazuje się, że mimo wszystko nie brak takich, którzy zostawiają "na pięć minut". Błagam! Myślcie!

czwartek, 29 maja 2014

Zielone Wzgórza...

Stało się. Zarezerwowaliśmy miejscówkę na nasz wakacyjny wyjazd. Już niebawem (jak zwykle, początkiem czerwca) wyruszamy całą naszą trójką nad magiczną Solinę. Nie mogę się doczekać. Nie byłam tam od czasu, kiedy Mała Wu mieszkała jeszcze w moim brzuchu i miała kilka milimetrów.
Polańczyk jest dla mnie miejscem szczególnym. Miejscem, które jak chyba żadne inne wiąże się z taką mnogością nie tylko wspomnień, ale i emocji, że na zawsze już wyrył sobie w moim sercu szczególne miejsce.
Nie mogę się doczekać. Nie byłam na urlopie od czasu, gdy byłam w ciąży (a Mała Wu, jak wiadomo, w lutym skończyła 4 lata). Niemal przebieram nogami z radości i niecierpliwości. Kto był, ten wie, że nad Soliną jest wyjątkowo, że wszystko, absolutnie wszystko jest tam inne niż wszędzie. Tam chłonie się prawdziwą magię, taką ekscytującą, taką sugestywną, namacalną, niemal posiadającą kształt. Tam odpoczywam naprawdę, znajduję tam spokój, ukojenie, zapomnienie, czas tam staje, nie napastowują terminy, nie dzwoni telefon, nikt się nie chce wprosić na kawę z obiadem i kolacją oraz podwieczorkiem, nie myślę co na obiad, do kiedy rachunek za prąd i rata za kartę kredytową... tam się zachwycam w pełni i nieustannie dziwię się czemuś, czemu najbliżej do "różnicy w powietrzu"
Bardzo cieszę się z tego wyjazdu, wiedziałam że jeśli pojedziemy w tym roku, to tam i tylko tam, uwielbiam tam wracać, bo mi tam dobrze, jak nigdzie indziej.
Z Polańczyka wracałam w ciąży dwa razy. Gdy urodziła się Mała Wu, mój niewyparzony język obiecał jej, że zabiorę ją tam, gdzie zdarzają się cuda, gdzie ona "się cudem zdarzyła". Chwilę nam to zajęło, ale już niebawem spełnię obietnicę.
To tylko kilka dni, bo praca Pana Męża nie pozwala w tej chwili na ciągły długi urlop, możemy więc co jakiś czas na kilka dni, ale... dla mnie cudownie, że możemy wyjechać nawet na tych kilka dni.
Jestem szczęśliwa. I wzruszona.
Ach!


/grafika należy do serwisu globtroter.pl/

niedziela, 18 maja 2014

Ruszyło mnie...

Nie miałam w planach posta dziś, ale... jak w tytule - ruszyło mnie. Przez przypadek spojrzałam...


I aż mnie ścisnęło... Jakieś 8-10 lat temu byłam na miejscu tej kobiety. Było podobnie, z tą tylko różnicą, że mną poniewierano nie w ramach "testów społecznych". Napadł na mnie człowiek, którego nie chciałam poczęstować papierosem (nie palę, nie miałam przy sobie). I nie dało mu się wyjaśnić, że nie mam. Tłukł mnie, kopał, uderzał pięściami... Minęło nas mnóstwo ludzi i nikt - NIKT nie zareagował. Ok, bali się, niech będzie, ale żeby nie zadzwonić choćby na policję? Gdy mi się udało wykorzystać jego zachwianie (był pod wpływem, ale sił mu nie brakowało), uciekłam na drugą stronę ulicy, prawie na czworaka dopełzłam do Tesco, gdzie wiedziałam, że w tej chwili robią zakupy moi rodzice (ja byłam już po ślubie, umówiliśmy się na "rajd po sklepach"). Ochrona, która mnie zauważyła, chciała natychmiast wzywać pogotowie, musiałam wyglądać słabo, skoro ochroniarze wzięli mnie na ręce i nieśli, jakbym była w kawałkach. Dalej historia była już banalna - mego oprawcy nie schwytano, mimo iż policja objechała osiedle... Na szczęście poza krwiakami, podartą sukienką, stłuczeniami, sińcami i zdartą skórą z bardzo wielu płaszczyzn mego ciała - nic poważnego mi się nie stało. Na szczęście był pijany, a ja na tyle przytomna, by wykorzystać moment i zwiać... Ale gdyby nie?
Do dziś, choć minęło już tyle lat, nie umiem pojąć, dlaczego NIKT mi nie pomógł. Prosiłam o pomoc, błagałam przechodniów. Udawali, że mnie nie widzą. W tamtym momencie chciałam tylko wydostać się spod lawiny ciosów, nie myślałam o ludziach, wołałam o pomoc chyba instynktownie... Później do mnie dotarło, że mogłam zostać okaleczona na całe życie, zabita na oczach ludzi, przy ruchliwej ulicy na dużym osiedlu i NIKT nie kiwnąłby palcem.
Nie rozumiem, jak można było się tak zachować, jak można było ignorować sytuację, w której ktoś maltretuje kobietę błagającą o pomoc... Wiele umiem sobie wytłumaczyć, wiele jestem w stanie zrozumieć, ale obojętności w takich i tym podobnych okolicznościach... no nie umiem.
Dlaczego?
Dlaczego NIKT choćby nie zadzwonił na policję. Komisariat znajdował się o kilka minut spacerem od miejsca napaści. Radiowóz przyjechałby zapewne na tyle szybko, by w razie czego uratować mi życie. Dlaczego nikt nie pomyślał?
Nie oczekiwałam, że nagle samotnie przechodzące tamtędy kobiety rzucą mi się na ratunek, nie spodziewałam się, że emeryci będą uprawiać boks z moim oprawcą, ale młodzi, zdrowi mężczyźni idący w 4-5-osobowej grupie? A jeśli jednak nikt dla obcej baby nie chciał ryzykować (jestem to w stanie zrozumieć, serio), dlaczego NIKT nie zadzwonił?

wtorek, 13 maja 2014

stęskniona...

Nasycić się tobą, Zielone Spojrzenie, niemal niemożliwe, bo choćbyś było przy mnie nieustannie, wciąż byłoby mi mało i wciąż z lękiem spoglądałabym na zegarek, oczekując irracjonalnie brzmiącego niczym wyrok "muszę iść". Ach, beznadziejny przypadek. Chłonę więc ciebie, dotykam, głaszczę i przytulam swój policzek do twojego, żeby... żeby poczuć, zakodować, zapamiętać i delektować się tym uczuciem, gdy cię nie ma. Dotykam delikatnie, by cię przypadkiem nie... no właśnie... by przypadkiem nie spętać twojej wolnej woli, nie zamknąć ci drogi odwrotu, nie postawić pod ścianą bez wyjścia. Bo choć fakt, że odejdziesz, odsuniesz się, wyznaczysz dystans, choć to jeden z największych strachów mych, to nie chcę, byś czuło się zmuszone do stania w bezruchu, do niepodejmowania decyzji i do chronienia mnie wbrew sobie. Trudno mi to przyznać przed samą sobą, ale z dwojga, zdecydowanie wolałabym, byś było szczęśliwe z dala ode mnie niż robiło dobrą minę do złej gry, trwając obok przeciw sobie. Jestem chyba jakimś koszmarnie nieuleczalnym przypadkiem, wszak nic - absolutnie nic nie wskazuje na to, by miało ci być ze mną źle, byś chciało odejść, odsunąć się, zmienić to, co jest w coś bardziej oficjalnego, a więc mniej naszego... A jednak boję się, więc oswajam te myśli, niejako przygotowując się na coś, co może przecież nigdy nie nastąpić. Heh, cieszę się, że wszystkie moje paranoje są ci dobrze znane (no dobrze, niech będzie, że nie wszystkie, ale zdecydowana większość), że nie muszę się chować za porządną maską, która dopasuje się do narzuconych norm. Wróćmy jednak do twojego odchodzenia... wiem, że wrócisz, że nawet gdy cię nie ma, jesteś, a jednak każde takie odejście boli w jakiś
przedziwny i zupełnie dla mnie niepojęty sposób. Chwytam więc każde twoje słowo, przytulam policzek jeszcze bardziej, muskam palcami twoje dłonie, żeby "było na zapas", żebyś zostało w jakiś tajemniczy, metafizyczny sposób, gdy fizycznie już cię nie będzie. Jeszcze słowo, jeszcze uśmiech, jeszcze pytanie na koniec, jeszcze muśnięcie, które niby delikatne, ale odciska się piętnem w moim sercu. Taniec na granicy uronienia łzy, walka logiki z odczuciami, "zostaw je, niech idzie, przecież musi i wróci", "zostawię, ale jeszcze sekundę, jeszcze jeden oddech, jedno muśnięcie, jedno wtulenie policzka", "puść, nie zniknie", "a jeśli? wezmę na zapas", "na zapas się nie da, niech idzie", "może i się nie da, ale wezmę"...
Zatrzymuję każdą sekundę, każde słowo twoje dzielę na sylaby i celebruję, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, powściągam niewyparzony język, żeby nie zabierać sobie czasu, w którym to ty możesz mówić do mnie. O tak, mów do mnie jeszcze, ludzie nas nie słyszą... A przecież nie żegnamy się na rok czy tydzień. Mało ważne, rok czy trzy dni, boli tak samo. Jakiś czas temu uznałam, że wiele się zmieniło i nic nie jest już takie, jak kiedyś. Cóż... dziś mam świadomość, że zmienność jest oczywistością, naturalną koleją rzeczy, ja zaś... dziś mogę cieszyć się tym, że nadal... że odchodząc wciąż wzbudzasz we mnie takie uczucia oraz, że gdy cię nie ma, wciąż tak samo mi ciebie brakuje.

sobota, 3 maja 2014

Uhh

Nie sądziłam, że tak to wszystko będzie wyglądało. Święta minęły... bardzo przyjemnie. Teściowa, która dziwnym zbiegiem szpitalnych okoliczności pokrzyżowała plany spędzenia tego czasu we trójkę zachowywała się całkiem przyzwoicie, w niedzielę wyruszyliśmy do moich rodziców, gdzie spotkaliśmy się nie tylko z nimi, ale także z moimi dwiema siostrami i ich dziećmi. Siostry są aktualnie eurowdowami, więc z mężem byłam tylko ja. Dzieci się wy-bawiły, my... pogadaliśmy, pożartowaliśmy. Było super. Wróciliśmy bardzo późno, co nam się ostatnio rzadko zdarzało. Poniedziałek był domowy, rodzinny, spokojny, spacerowy i zabawowy. To bardzo przyjemny czas był. A później... Później wróciłam do pracy i zaczęła się prawdziwa rzeźnia. Przez trzy doby nie wychodziłam z domu, spałam krótko, wstawałam wyłącznie do toalety, tyrałam jak dziki wół. Po tych trzech dobach musiałam wyjść (inaczej pewnie bym oszalała) i zdziwiło mnie, jak bardzo zmieniło się otoczenie mojego domu. Alejki, w których Mała Wu jeździ rowerem zazieleniły się tak bardzo, że przez zielone korony drzew niemal nie przedostaje się światło, zakwitły bzy i czarują swoim zapachem. Posmutniałam, bo zdałam sobie sprawę, że nie tylko przeoczyłam zmiany w przyrodzie, ale ograniczyłam do minimum swoje "mamowanie". Tak, Mała Wu jest dużą i mądrą dziewczynką, potrafi się sama sobą zająć, potrafi tak zorganizować sobie czas, bym mogła pracować, niemniej moje wyrzuty sumienia nic sobie z tego Wiedźmowego przystosowania nie robią i katują mnie okrutnie. Czas od Świąt do mniej więcej teraz upłynął mi na intensywnej pracy, po tych 3 dobach wspomnianej rzeźni było już łatwiej i nawet udawało mi się późnymi popołudniami wychodzić z Małą Wu na rower, spacer itd., ale był to dla mnie (i dla niej również) bardzo trudny czas.
Tym bardziej ucieszyło mnie wolne z okazji tzw. długiego weekendu. Sytuacja w pracy popchnęła mnie do strzelenia fochem i ogłosiłam swój urlop jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem długiego weekendu. Skupiłam się na domu i dziecku, na spacerach, czytaniu, odpoczywaniu, kopaniu w piachu i szaleństwach na placu zabaw. Czuję, że ciężko będzie mi w poniedziałek przestawić się na tryb pracy, ale co tam. Ten czas, który na szczęście trwać będzie dla nas jeszcze jutro, był nam obydwu bardzo potrzebny. Oczywiście to nie tak, że nagle zaczęłyśmy wszystko robić razem, obie potrzebujemy czasu tylko dla siebie i sam na sam ze sobą, ale... udało nam się spędzić wiele wspólnych, pięknych chwil.
Do tego... poszalałyśmy zakupowo, tym sposobem ja mam wreszcie trampki i sandały (a więc brakuje mi tylko jakichś subtelnych czółenek, na które choruję), a Mała Wu ma crocksy i śliczne sportowe baleriny (trampki udało jej się kupić wcześniej). Nawet Pan Mąż skorzystał i wzbogacił się o nowe crocksy. Dziecko ma oczywiście kilka nowych zabawek (nie, to nie tak, że wynagradzam jej zabawkami własną "nieobecność"), dodatków do włosów etc. Wiosenne zakupy garderobiane są więc na ukończeniu. Do kupienia zostało mi kilka detali.
Trochę mi smutno, że jeszcze tylko 1,5 dnia i trzeba będzie się przestawiać, ale... mam nadzieję, że długo już nie powtórzy się sytuacja, w której trzeba będzie mi pracować aż tak intensywnie, jak wtedy, kiedy ów czas nazwałam rzeźnią.
Co poza tym? Hmmm, trwają intensywne rozmyślania nad urodzinami Pana Męża. To będą wyjątkowe urodziny i chciałabym zrobić coś wyjątkowego... Choć w sumie... nawet nie wiem, jaki to dzień tygodnia, czy będzie wtedy pracował itd. Fajnie byłoby wyjechać gdzieś za miasto, na jakieś ognisko czy coś... Albo nad naszą ukochaną Solinę... skąd przywieźliśmy naszą Małą Wu... Trzeba by pomyśleć. Może się uda jakić voucher albo coś... O! To może nie być całkiem głupi pomysł... Będę się rozglądać;)

Heh, tak to jest... mieć plan na krótką notkę, dzięki której blog nie porośnie kożuchem kurzu. Zawsze. Zawsze, gdy mam w planach kilka słów, okazuje się, że nie mogę przestać pisać.
Może więc tym razem tyle?
Mam nadzieję, że uda mi się wrócić do rytmu pisania w miarę regularnego. Pozdrawiam Was serdecznie i tym, którzy zajrzą tu przed końcem weekendu, życzę pięknych chwil i odpoczynku.

piątek, 18 kwietnia 2014

Plany uległy... zniszczeniu

Miałam nadzieję, że spędzimy te Święta sami - we trójkę. Było mi błogo z tą myślą. Niestety, plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Zmieniły się i tym razem. Kiedy wczoraj odwieźliśmy teściową do szpitala okazało się, że niestety, przyjęcia zostały odwołane z powodu bakterii na oddziale (możecie sobie wyobrazić moją minę, gdy najpierw pożegnałam się z teściową, zobaczyłam jak wraz z moim Panem Mężem znika za drzwiami prowadzącymi z izby przyjęć na oddziały, a następnie zobaczyłam wracającego Pana Męża i kochaną teściową... cudem udało mi się okiełznać niewyparzony język).  Na parkingu obok szpitala powiedziałam do niej niby żartem: widzi mama? Wszędzie się na mamie poznali i już nawet w szpitalu mamy nie chcą. Wysnułam teorię, że doktor, który jakimś cudem był na izbie kazał jej wejść, po czym do mikrofonu w rękawie w panice wyrzekł "kod czerwony, kod czerwony", a "ucho" dało odpowiedź: ogłoś bakterię, odeślij.
No, uznała to za wyborny dowcip.
Pozytywne jest to, że od tamtej chwili chodzi potulna, jak baranek, łasi się niemal, pyta mnie o zdanie, nadskakuje i w ogóle. Żałuję, że już nie wierzę w to, że jej tak zostanie na zawsze.
Święta więc - spędzimy w czwórkę.
Plan jest taki, by w niedzielę ruszyć po śniadaniu do moich rodziców. Będą tam moje dwie siostry eurowdowy z dziećmi (nawiasem mówiąc, urodzony kilka dni temu siostrzeniec jest bajecznie piękny). Posiedzimy, pogadamy, dzieci poszaleją. W poniedziałek zaś będziemy się napawać rodzinnymi zajęciami we troje, ale już w naszym domu.
Ostatnio zapomniałam wspomnieć, że dostałam odpowiedź z Bazy Dawców Szpiku. Wciągnięto mnie na listę potencjalnych dawców. Jestem szczęśliwa.
Zapomniałam również (chyba) napisać, że Mała Wu opanowała jazdę rowerem na dwóch kółkach. Tu jestem dumna baaaaaaaaardzo, bowiem cała nauka polegała na:
1. rower biegowy, gdy skończyła 2 lata - jeździła nim przez jeden rowerowy sezon, później wyrosła
2. rok przerwy od roweru, bo oto ukochała hulajnogę, którą dostała od chrzestnej na trzecie urodziny, zatem następy sezon przejeździła na hulajnodze
3. rower na dwóch kółkach nabyliśmy w sobotę 5 kwietnia, wtedy też Mała Wu pierwszy raz wyszła z nim na dwór. Jeździliśmy, trzymając ją... za kark.
4. w niedzielę, 6 kwietnia udało jej się opanować jazdę po gładkich nawierzchniach w stylu asfalt na boisku do koszykówki. Pękałam z dumy. Miała problemy z ruszeniem i zatrzymaniem się, przewracała się, gdy trzeba było skręcić, ale i tak byłam wpatrzona w nią, jak w obrazek.
5. w sobotę 12 kwietnia opanowała samodzielne ruszanie z miejsca, zakręcanie, jazdę po brukowanych, nierównych i wszystkich innych od asfaltowych powierzchniach, jazdę w kółko, hamowanie bez całowania polskiej ziemi itd. Pan Mąż był pełen podziwu i dla niej, i dla mnie, bo nie było go z nami w niedzielę, kiedy nauczyłam Małą Wu jeździć po asfalcie.
Od tamtej soboty jeździ, jakby urodziła się na rowerze. Już nawet ścigać się chce z innymi dziećmi. Moja Mała - Duża - Czterolatka. To jest niesamowite uczucie patrzeć na nią i delektować się jej sukcesami, podziwiać wolę walki, siłę charakteru i wyciąganie wniosków z upadków. Urzekło mnie jej "w końcu mi się uda" oraz to, że upadki determinowały jej działania, a nie sprawiały, że chciała się poddać. Mam fantastyczną córkę!

Chciałam dziś tylko kilka słów, a wyszedł całkiem pokaźny post. Wygląda na to, że o ile niewyparzony język udało się okiełznać w szpitalu, o tyle teraz... musiał odreagować :D Pogoda jest bajeczna, więc skorzystamy z okazji i pójdziemy na spacer (gdy Mała Wu wstanie z poobiedniej drzemki). Dziś odważyłam się zrobić rolady na Święta i wyszły doskonałe, miękkie, puszyste, pachnące. Część zrobię z masą makową, resztę z kremem budyniowym i śmietanowym. Zrobię kolorowe babeczki, które ostatnio robią w moim domu furorę, bo są efektowne, mokre i pyszne oraz jakieś jeszcze autorskie, przekładane różnościami ciasto. To tyle ze słodyczy (wszystkie glutenowe, więc nie dla mnie). Wieczorem zabiorę się za gotowanie jajek, szykowanie sałatek i takie tam, coby na jutro nie zostało już prawie nic do zrobienia. O. Takie mam plany. Ciekawe, ile z nich postanowi się... zniszczyć ;)

Radosnych Świąt moi Mili!