Polub mnie

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dlaczego nie śpię?

Zrobiłam, co było do zrobienia, praca poukładana, odfajkowana, żadnych zaległości... Mogłabym skorzystać i pójść spać... Dlaczego tego nie robię? Przecież uwielbiam spać, kocham te chwile, kiedy wtulona w poduszkę odpływam w zupełnie inne miejsca.

Zielone spojrzenie gdzieś tam, a ja... siedzę i staram się ducha swego wysłać do niego. Żeby był przy nim i żeby sam zaczerpnął z tej obecności, bliskości. Ale on dziś lękliwy, narzucać się nie chce, walczy... I rozmawia sam ze sobą. A może ze mną rozmawia? I "nie, nie pójdę, bo zielone spojrzenie zasługuje na chwile tylko dla siebie". I "nie, nie pójdę, bo może wcale tego nie chce". Próbuję go przekonać, że wszystko wygląda inaczej niż on to sobie wydumał i zapiera się w związku z tym. Ale nie. On jest uparty, jak osioł. Nie i kropka. Więc siedzi obok, męczy się, tęskni, ma ochotę na moją herbatę. W wersji zimnej jest tak samo obłędna, jak w gorącej.
Biała, z granatem, Lipton. Och, chciałby łyk... albo dwa. Ale nie! Nie dam mu. Niech usycha z tęsknoty, niech się męczy z pragnieniem, skoro taki głupi, że woli katować się, zamiast pójść i błąkać się gdzieś blisko zielonego.

A ja? Dlaczego nie śpię? A dlatego, że rozmowy z duchem strapionym, mimo że trudne, bywają owocne.

sobota, 27 lipca 2013

Wstrząsnęło mną - czyli dzieci umierają w samochodach

Obejrzałam ---> FILM KAMPANII SPOŁECZNEJ i zamarłam ze łzami w oczach... trzeba przyznać - gra na rodzicielskich uczuciach. I dobrze!
Wcześniej dane mi było przeczytać "Śmierć dziecka w samochodzie - szokująca kampania w USA" i nie mogę przestać o tym myśleć. No nie mieści mi się w głowie, że dla kwestii, które powinny być oczywiste, potrzeba aż kampanii społecznych. Liczby są porażające. Ja, w swej (niestety, muszę chyba przyznać) naiwności śmiałam sądzić po zapoznaniu się z tytułem, że to incydent jakiś, że jedna jakaś nierozgarnięta "mama" zostawiła dziecko i dramat. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie jedna. Że nie tylko w USA, że u nas też. Nie pojmuję! No nie pojmuję, jak można być tak bezmyślnym.

Nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się zostawić Małej Wiedźmy samej. Kiedy wózek nie mieścił się w sklepie, po prostu wybierałam inny (sklep, nie wózek) lub zlecałam zakupy Panu Mężowi. Nie zostawiłam jej ani pod sklepem, ani pod blokiem, ani nawet pod drzwiami do mieszkania (kiedy okazało się, że muszę nagle po coś wrócić). Wydawało mi się to oczywiste, naturalne i jedyne słuszne. Pominę roztaczanie wizji, pominę to wszystko, co mogło się stać i przeciwdziałając czemu NIE ZOSTAWIAŁAM Małej Wiedźmy bez nadzoru. Widziałam wózki pod sklepami, często miałam okazję dostrzec, że stoją tam kilkanaście minut. I miałam okazję zostać zatrzymana przez policję szukającą na naszym osiedlu kilkumiesięcznego niemowlęcia. Wypytywali, czy nie widziałam, czy nie słyszałam itd. I serce mi stanęło, bo nie mogłam sobie wyobrazić, jakie trzeba mieć rozumowanie, żeby zostawić dziecko w wózku i pójść gdzieś.

A teraz to. Serce stawało mi na myśl o dziecku w wózku, a tu okazuje się, że kreatywność co niektórych przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Nie pojmuję, choć do niedawna miałam wrażenie, że moja wyobraźnia jest niemal nieograniczona, że wiele we mnie empatii, że umiem wczuć się, wytłumaczyć, zrozumieć. Nigdy nie naraziłam dziecka na coś, co dla mnie jest niekomfortowe. Pomińmy na razie kwestię bezpieczeństwa. Kiedy było mi gorąco, nie zakładałam Małej Wiedźmie swetra, czapki i chustki na dokładkę, coby jej nie przewiało. Kiedy mnie się chciało nieustannie pić, wiedziałam, że i ona, która sama jeszcze nie umiała prosić o wodę, ma zwiększone potrzeby. Kiedy z zamkniętego samochodu buchał żar, że aż mdliło, kiedy nie wsiadałam do niego, tylko otwierałam okna i drzwi, żeby się przewietrzył, nie przyszło by mi do głowy wepchnąć tam dziecka. Nie rozumiem, jakim trzeba być bezmózgim stworzeniem, żeby zostawić dziecko w zamkniętym samochodzie. Jestem pewna, że nikt z tych zostawiających sam nie odważyłby się siedzieć przy zasuniętych szybach, bez wody, wentylacji czy klimatyzacji wręcz. A jednak - dla siebie komfort chłodu i bezpieczeństwa, a dziecko - niech się dusi i gotuje na śmierć. Gratuluję pomysłowości!

Złość we mnie wzbiera, a jednocześnie maksymalne zdziwienie. Statystyki z zakończenia pierwszego filmu są porażające. Jakim cudem dorośli, mający o sobie zdanie: inteligentni, rozumni, mądrzy ludzie, zachowują się jak trzylatek w stosunku do lalki? Nie pojmuję, jak można być tak bezmyślnym. Jak można nie wysilić się choć trochę i nie pomyśleć. Jestem w szoku tym bardziej, że wydawało mi się, że moje zachowanie jest naturalnym zachowaniem, że nie trzeba żadnej filozofii, żeby zachowywać się w określony sposób, a na nas - rodzicach ciąży odpowiedzialność opieki i zapewnienia dziecku bezpieczeństwa, więc wszelkie zmierzające ku temu działania są niemal instynktowne. Okazuje się jednak, że nie są.
Dziwi mnie skala zjawiska, liczby mnie dziwią i bolą i nie mogę pojąć, jakim cudem... Jak można dopuścić do czegoś takiego. Jak robić beztrosko zakupy, plotkować, rozmawiać przez telefon i robić cokolwiek innego mając świadomość, że zamknęło się własne dziecko w upalnym samochodzie.
Że niby zamknięte, to bezpieczne? Że nikt nie porwie, nie skrzywdzi?
Ludzie! Używajcie mózgów! To nie boli!

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ryba:)

Mała Wiedźma kocha wodę. A my, kochamy Małą Wiedźmę (i wodę). Mała Wiedźma kocha też aquapark w Strzyżowie. Kocha go miłością odwzajemnioną, bo to miejsce przyjazne dzieciom (i Małym Wiedźmom), urodzonym rybom i tym, którzy dopiero próbują pokochać wodne szaleństwa. My też uwielbiamy się tam bawić.Ceny przyjazne, ratownicy życzliwi, pomocni i czujni, woda czyta i ciepła. Moc atrakcji, po prostu można wejść i nie wychodzić.

O tak! Ja i Mała Wiedźma mogłybyśmy tam szaleć od rana do wieczora. Pan Mąż potrzebuje przerw na
celebrowanie paskudnego nałogu. W każdym razie stało się. Wiedźma była tam ostatnio latem ubiegłego roku. Ponieważ musimy tam dojechać, a potem dość długo wracać, ustaliliśmy, że wypady jesienno-zimowe są ryzykowne. Czekała więc Mała Wiedźma całą jesień i calusieńką długą zimę na to, by móc w końcu znów zamoczyć tyłek w kryształowo czystej wodzie. Dopytywała, kiedy wreszcie będzie to lato, odliczała po swojemu, że jeszcze mamy urodziny, później Mikołaj, Boże Narodzenie, jej urodziny i jeszcze trochę czasu i już będzie lato, kiedy drzewa się zazielenią, a ludzie zdejmą kurtki i czapki i będzie można chodzić w krótkich spodenkach. I doczekała się wreszcie.

Jechała podekscytowana, nie mogła się doczekać. Już dzień wcześniej przygotowała swoje kąpielówki, poleciła mi znaleźć czepek, poskładała swój szlafrok i wszystko zapakowała do torby. Umówiliśmy się na wspólne pływanie z siostrą mą, jej córcią dwa lata młodszą od Małej Wiedźmy i siostrzeńcem naszym, dwa i pół roku starszym od Wiedźmy.

Podjechaliśmy na obszerny parking i czekaliśmy na siostrę. Potem szybko dzieciarnia buty do szafek, a Pan Mąż nabywa odpowiednią ilość odpowiednich zegarków. Panie do jednej szatni, panowie do drugiej i po chwili mogliśmy wejść na basen.
Wiedźma niemal wyłaziła ze skóry. Droga od pryszniców do części dla dzieci musiała być dla niej nieskończenie długa, gdybym tylko nie trzymała jej za rękę... Ach!

Wszyscy doskonale się bawiliśmy, korzystając z jacuzzi, 60-metrowej zjeżdżalni rurowej, hydromasaży, szalejąc w "rwącej rzece". Pan Mąż zabrał Wiedźmę na basen sportowy, gdzie na jednym z torów ustawiono to przeszkód. Nie przeszkadzała jej chłodniejsza woda, doskonale bawiła się wojując na torze.
Kochamy to miejsce, bo jest pełne pozytywnych emocji i ludzkich uśmiechów. Mały czy duży bawi się tam identycznie. Dla mnie jest to czas, kiedy mogę na chwilę przestać myśleć o pracy, terminach, briefach, deadlinach, spotkaniach, projektach i reszcie. Czas, kiedy możemy być tylko dla siebie i na chwilę znów stać się beztroskimi dziećmi.

Dla mam z maluchami w szatni znajdują się komfortowe i kolorowe przewijaki, woda w basenie rekreacyjnym jest tak ciepła, że nie obawiałabym się wejść do niej z maleńkim niemowlęciem, a do tego czyta i bezpieczna, co nie tylko widać gołym okiem - potwierdzają to również regularne badania. Podoba mi się, że dla jakości wody nie ma żadnych norm, badania na obecność bakterii grupy coli lub bakterii grupy coli typ kałowy (termotolerancyjne), gronkowców koagulazo-dodatnich i pałeczek ropy błękitnej (Pseudomonas aeruginosa)  muszą wynosić 0. Dzięki temu wiem, że kąpiąc się, pływając i bawiąc zarówno ja, jak i moja rodzina - jesteśmy maksymalnie bezpieczni.



/foto w ramce jest własnością Parku Wodnego w Strzyżowie/

piątek, 19 lipca 2013

Historia pewnych nóg...

Dawno, dawno temu...
goliłam nogi zwykłą damską maszynką (a jeszcze dawniej - "niedamską", czyli najczęściej taką, jaką kupił sobie tato, ale to zamierzchłe czasy). Ponieważ mam ciemne włosy, do tego genetycznie jakoś chyba obciążone - mocne są i szybko rosną, a te cechy udzieliły się również włosom na nogach, zatem golić je trzeba było codziennie, maksymalnie co dwa dni, co irytowało mnie niesamowicie zwłaszcza latem i na wakacjach.
Tym sposobem przeszłam na wyższy etap. Plastry z woskiem. O taaak! Nie zapomnę swojego pierwszego razu. Dziś, patrząc z perspektywy około 6 lat, śmiać mi się chce z tego, jaki obraz pokazują moje wspomnienia, ale wtedy... Wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Pierwszej depilacji dokonał Pan Mąż, bo ja... Ja nie wyobrażałam sobie samodzielnego, celowego zadawania sobie bólu. I dobrze! Pan Mąż nie wiedział, czy współczuć mi, czy umierać ze śmiechu. Robił więc naprzemiennie jedno i drugie, niespecjalnie nad zmiennością panując. Achhh - rozrzewniłam się. W każdym razie on zrywał, a ja zaciskałam między nogami poduszkę i wyłam, jak na pogrzebie najbliższej mi osoby. Do tego co jakiś czas rzucałam mu kąśliwe uwagi i częstowałam innymi złośliwościami. To był pamiętny raz - nie ma co.
Depilował mnie woskiem przez bardzo długi czas. I rzeczywiście, każdy następny był łagodniejszy i mniej bolesny. Aż przywykłam,  a włosy stały się rzadsze i słabiej osadzone, więc mogłam depilować i oddawać się radosnej rozmowie. Pytano mnie, czy boli. Nie, nie bolało. Po latach już nie bolało. Było średnio przyjemne, ale trudno mi to nazwać bólem (choć ja jestem dziwna, bo ból to dla mnie uczucie, jakiego doznałam próbując wstać z łóżka po cc i oczywiście to, co czułam wiele lat przed cc, podczas pierwszej depilacji).
Przyszedł czas na kolejny poziom. Wpadł mi do głowy depilator, policzyłam, że porównując z kosztem plastrów, stosunkowo szybko zwróci się zakup tego urządzenia. Wydumałam też, że skoro przeżyłam plastry, to co mi może zrobić taki depilator?
Rozważałam różne opcje, czytałam, który lepszy i czym kierować się przy wyborze. Szłam do sklepu z nastawieniem na zakup czegoś z bajerami, ultradźwiękami, masażem, chłodzeniem etc. Nabyłam zwykłą niezwykłość marki Philips 
i po pierwszych domowych testach jestem w niej zakochana i nie oddam nikomu!
Nie ma bajerów, nie chłodzi, nie masuje, nie traktuje zbawiennymi w skutkach ultradźwiękami, ale...
No właśnie. Przede wszystkim byłam zaskoczona bezbolesnością i przyjemnością zabiegu. Depilowałam sobie nogi radośnie i w pewnym momencie przyszło mi do głowy: "nieeee, wyrywanie włosów nie może nie boleć", wtedy to poleciłam Panu Mężowi przeczytanie, czy to aby na pewno depilator jest, bo może przypadkiem nabyłam zwykłą golarkę.
I proszę. Depilator jak się patrzy. Depilowałam więc i zachwycałam się, jak to szybko, jak przyjemnie i jak dokładnie. O tak! Plastry (żadne!) nigdy nie pozostawiły nóg w takim stanie. Gładkość skóry po depilatorze osiągalna była wyłącznie po kremie do depilacji (który jednak działa dość krótko i włosy, nie jak po maszynce, ale jednak po kilku dniach odrastają).
Zachwyciłam się i taka zachwycona chodzę, mając świadomość, że kupując depilator Philips HP6401, dokonałam najlepszego zakupu i najkorzystniejszej zamiany. Do plastrów nie wrócę, choćby nie wiem co.
Pana sprzedawcę, który ruszył nam w sklepie na pomoc zapytałam, co sądzi o wyborze (bo czułam się między tymi depilatorami, jak dziecko we mgle). Zażartował, a właściwie podchwycił żart Pana Męża, że nie depiluje nóg, to nie udzieli mi rady z doświadczenia, choć takie są najlepsze, ale...
I po ale strzelił krótki, acz treściwy wykład, zwieńczony zdaniem "Philips dba o swoich klientów, dlatego w razie problemów, na pewno nie będzie pani zawiedziona, bo właściwie się sprawą zajmą". Wtedy wiedziałam już, że wybrałam słusznie.

czwartek, 18 lipca 2013

Tobie dziś...

I to nieprawda, że Ciebie już nie ma,

co dzień mnie budzisz ptakami o świcie.

Prawdziwie wolna - spokojem wiecznym,

bo po drugiej stronie czeka NOWE ŻYCIE!


Mojej pierwszej Księżniczce w PIĄTE Anielskie Urodziny

niedziela, 14 lipca 2013

Mamy wolne

Ja i Pan Mąż... Nawet plany były, żeby wyskoczyć gdzieś, bawić się dobrze, śmiać, szaleć i korzystać... Ale nie wyszło. Jak zwykle, kiedy możemy sobie pozwolić na chwilę słodkiego szaleństwa - leje. Tak jest i tym razem. Leje nieprzerwanie od piątkowego wieczoru. Tym sposobem i grill odpada i wygrzewanie ciał na słońcu nad wodą. A ta... ta - tak mi się marzy...Nabyłam dziś górę od bikini i mam wizję. Muszę co prawda znaleźć coś, co będzie udawało spódniczkę i zasłaniało "napakowane" uda, ale nie zamierzam rezygnować ze słońca. O ile oczywiście raczy się pokazać.

Aquapark mi się marzy (na szczęście do aquaparku mam jednoczęściowy strój w ulubionym fioletowym kolorze), Mała Wiedźma rok temu była tam taaaka szczęśliwa... ale przecież nie pojadę w takie ulewy ponad 30 km do aquaparku. Tym bardziej, że Pan Mąż z okazji wolnego wziął i się rozchorował. No dobrze, może rozchorował, to zbyt dużo powiedziane, ale... coś go boli dolny odcinek kręgosłupa, więc łazi jak połamany, a krótki wypad samochodem po większe zakupy kończy się godzinnym jękiem.
Eh! A tak mi się ładnie marzyło, że Solina, że rodzinne strony, że w nieznane... Mam oczywiście nadzieję, że jeszcze nic straconego, ale nie napalam się aż tak, coby mniej boleśnie przeżyć ewentualne rozczarowanie. Tym bardziej, że w mojej pracy szykuje się rzekomo gorący okres. Fajnie by było:) I szkoda, że nie można mieć wszystkiego;)

Oko się leczy, ciemność powoli staje się coraz jaśniejsza, choć prawda jest taka, że mój mózg nadal otrzymuje dwa różne obrazy z obydwu oczu. I wariuje od tego. A ja razem z nim. Nerwowa jestem, drażliwa i prawdę mówiąc przerażona. Tym bardziej, że wyleczenie zapalenia jeszcze o niczym nie świadczy i możliwe jest, że mimo tegoż wyleczenia, oko będzie widziało słabiej lub przestanę na nie widzieć zupełnie.
I to mnie przeraża. Nie umiem sobie tego wyobrazić, a przecież mam wyobraźnię niemal nieograniczoną (tak mówią). Niby mam się nie nakręcać i póki co nie wybiegać myślą aż tak daleko do przodu, a jednak nie umiem przestać o tym myśleć.

Leżę więc. I myślę. Nie tylko o tym, co będzie lub co może być i jak może być, ale także o tym, kogo mam przy sobie. Kogo mam naprawdę i komu na mnie zależy. Nie chcę tego, nie o takim myśleniu marzyłam, a jednak samo przychodzi, wpycha się po chamsku i wrzeszczy, jak opętane: spójrz co się dzieje! Przejrzyj na oczy! Wyciągnij wnioski i przestań się łudzić!
A ja nie. Ja słucham, nawet potakuję, ale przestać nie umiem. Jeszcze nie teraz. Jeszcze się chwytam ostatnich skrawków tzw. rozsądku, jeszcze przywołuję w pamięci dowody na fałszywość twierdzeń tych nachalnych myśli, jeszcze traktuję, jak wyjątek, jak chwilowe trudności. Bo nie umiem uwierzyć, nie umiem przyjąć do wiadomości i pogodzić się z tym.

Eh!

Zdecydowanie wolałabym uciekać myślami zupełnie gdzieś indziej. Do kogoś innego. Szkoda, że nie można mieć wszystkiego.


A poza wszystkim - zakochałam się w muffinkach. W ich najróżniejszych odsłonach, wychodzących spod moich rąk. Teraz - planuję zakupy. Silikonowe formy w różnych kształtach. Zakochałam się i chcę je! Teraz muffinki będą wyjątkowe i niepowtarzalne - jak ja;)

wtorek, 9 lipca 2013

Skąd moja fascynacja nocą...

Przez zielone spojrzenie. To jego i tylko jego wina. Zanim zjawiło się w moim życiu, noc była do spania i tylko do spania. Taaak, kto mnie znał, wiedział, że co, jak co, ale spać uwielbiam. Dziś wiele się nie zmieniło, a jednocześnie zmieniło się wszystko. Zielone spojrzenie pokazało mi noc, jakiej do tej pory nie znałam, o jakiej nie wiedziałam, że istnieje. Pokazało mi noc oczyszczającą, szczerą, prostą, bez masek, sztucznych uśmiechów, dobrych min do złej gry, pokazało mi noc, która pozwala stanąć nago i pokazać wszystko. Albo prawie wszystko, w każdym razie tyle, na ile chcę sobie pozwolić. I zakochałam się w tej nocy, która wielokrotnie przyniosła mi ukojenie. W dzień to już nie to samo. Nie ten klimat, nie ten spokój, nie ta tajemnica.
Noc z zielonym spojrzeniem zawsze jest wyjątkowa i zawsze owocna. Co by się w moim życiu nie działo, czego bym nie chciała i jak bym nie przeżywała, nocą - wszystko się zaczyna. Każdy pomysł, każde zwierzenie, każda opowieść pozwalająca przetrawić.
Dziś te noce są inne, ale kocham je jeszcze bardziej. Siadam w ciszy, kiedy nikt już nic nie mówi, kiedy nic jej nie mąci, ani telewizor, ani radio, ani muzyka, nic... i pozwalam sobie na wszystko. A w każdym razie na wiele więcej niż to, na co pozwalam sobie za dnia.
I oczyszczam się, koję nerwy, łagodzę smutki, rozwiązuję problemy. Marzę, zachwycam się, płaczę lub umieram ze śmiechu.
Siadam i spoglądam w stronę zielonego spojrzenia. I choć czasem ze strachem, czasem zalękniona, bo świadoma przemijania, a może bo niedowierzająca, że mnie się mogło zdarzyć na zawsze... w każdym razie spoglądam i dobrze mi.
Noc otwiera moim myślom wszelkie furtki, a mnie zabrania je zamykać, pozwala im brykać, pchać się, debatować, pokazuje mi wersje, opcje, scenariusze, a ja chłonę, bo wiem, że z pierwszym promieniem porannego słońca zniknie magia nocy, zielone spojrzenie zostanie, ale wszystko będzie inne, bez klimatu, bez ciszy spokoju, nagości.
Nie, nieeee, dzień nie jest zły, nie jest gorszy, jest po prostu inny.
Więc się fascynuję i zachwycam, nocą - jakiej do niedawna nie znałam i jakiej bez zielonego spojrzenia nigdy bym nie poznała. Dziś wiem jedno - ominęłoby mnie wówczas coś niesamowitego, cudownego, pięknego i takiego specjalnie dla mnie.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Zachwyciłam się!

No to mam w środku dnia swoją noc, swój mrok umiłowany, swoją tajemniczą ciemność. 

Doigrałam się, ale przy okazji miałam szansę bardzo pozytywnie się zaskoczyć. W wyniku nagłego pogorszenia stanu mojego chorego oka, trafiłam wczoraj na ostry dyżur i to, czego przyszło mi tam doświadczyć, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Z natury jestem osobą, która nie rości sobie od obcych specjalnego traktowania. Zależy mi wyłącznie na tym, by mnie w miarę możliwości szanowano. Nic więcej, żadnych taryf ulgowych, żadnego pieszczenia się, głaskania po głowie itd. Przyznam, że gdyby nie nagła sytuacja i stan, który przyprawiał mnie o dreszcze oraz, który przestraszył mnie porządnie, w życiu na żaden ostry dyżur bym się nie wybrała.Kiedy zobaczyłam, ilu ludzi czeka tam na okulistę (mimo, że rano dzwoniliśmy zapytać, czy lekarz mnie z takimi objawami przyjmie) miałam plan wyjścia stamtąd i przeczekania jakimś cudem do poniedziałku. 

Ale od początku:
Czwartek był dniem bólu głowy, koszmarnego bólu, ale uznałam, że w ten sposób głowa ma daje mi do zrozumienia, że mój tryb życia jej się nie podoba, że za mało snu, za dużo pracy itd. Zignorowałam. W piątek zaczęto zwracać mi uwagę, że mam brzydkie oko, że czerwone, że jakieś takie... Uznałam, że od komputera, na nim w końcu pracuję. Popołudniu bolało już porządnie i prawdę mówiąc, nie wiem, co sobie myślałam, ale... też na coś zrzuciłam. Za radą czuwającego zielonego spojrzenia nabyłam krople ze świetlikiem i liczyłam, że minie. W sobotę nie mijało, ale pakowałam w siebie leki p/bólowe i uznałam, że jeśli nie minie, w poniedziałek udam się do okulisty. Nie miałam szans. Noc z soboty na niedzielę przyniosła ból tak silny, że nie dawałam rady stać na nogach, do tego pogorszenie widzenia, okrutny światłowstręt i zaciskanie się powieki, nad którym to zaciskaniem zupełnie nie miałam władzy. Oko się ewidentnie broniło (a ta obrona bolała jeszcze bardziej). Usiadłam i rozpłakałam się, jak dziecko.Bałam się. W końcu zapadła decyzja, że należy na ten ostry dyżur i kropka. Zadzwoniliśmy, zapytaliśmy i kazano nam przyjechać na 12:00 (kiedy dzwoniliśmy była najpierw 6:00, a później 8:00, bo o 6:00 kazano nam dzwonić później). Żartowałam, że gdybym miała nóż w oku, albo jakiś patyk do szaszłyków, a oni by mi kazali czekać do 12:00 to miałabym fajnie. Jechałam przestraszona i nastawiona negatywnie. Zdecydowanie nie chciałam tam być, ale z drugiej strony, zdecydowanie chciałam, żeby ból minął, żeby ktoś mi pomógł.

Zdziwiłam się już na wstępie.
Przede wszystkim eWUŚ, na izbie nie stałam godzinę, jak to bywało do tej pory, przemiła pani w ciągu 2 minut sprawdziła moje dane z dowodu, oddała mi go i podała kartkę z pieczątką szpitala, wczorajszą datą i informacją "eWUŚ potwierdzony". Wskazała gdzie w szpitalu oddział okulistyczny i gdzie mam zaczekać na lekarza. Byłam przed czasem, więc musiałam czekać. Okazało się, że ludzi tam co nie miara i  wszyscy do okulisty, robiło się zamieszanie, bo część z nich czekała gdzie indziej, więc zapowiadało się na wojnę, kto pierwszy. Byłam bliska powrotu do domu, uznawszy, że nafaszeruję się lekami i zaczekam do poniedziałku, wtedy pójdę do okulisty, ale Pan Mąż zwrócił uwagę, że całkiem sprawnie idzie. Poszłam więc z duszą na ramieniu. Uznałam, że skoro taki tłum, to mnie lekarz pogoni, że z taką błahostką przychodzę. Gdy przyszła moja kolej, okazało się, że zarówno pielęgniarka, która tam pomagała i wypełniała ograniczone do minimum formalności [nie musiałam pilnować podbicia legitymacji, nie musiałam dyskutować, czy ubezpieczyciel właściwą pieczątkę przybił, ona nie wypełniała piętnastu kart, odpisała mój pesel, imię i nazwisko i po sprawie]. Pani doktor miła i słodka, jakby niczym innym nie marzyła, tylko o przyjmowaniu chmary pacjentów ostrego w niedzielne południe [spodziewałam się tam nastroju skazańca, który wolałby siedzieć w pokoju socjalnym i popijać kawusię]. No, w każdym razie po obejrzeniu mych oczu, po wydaniu przerażonego "o Boże" poleciła pielęgniarce podać mi to i tamto i coś jeszcze i orzekła, że to ostre zapalenie naczyniówki. Sama, bez proszenia, opowiedziała o możliwych powikłaniach w postaci zrostów i wyjaśniła, że wobec tego przepisuje środek porażający akomodację i rozszerzający źrenicę, regularne rozszerzanie zmniejszy ryzyko zrostu, bo zrost, to znaczne ograniczenie widzenia lub wręcz utrata wzroku w tym oku [w zależności w jakiej oko jest kondycji], następnie wyjaśniła po co i dlaczego przepisuje dwa kolejne leki: krople ze sterydami i maść z antybiotykiem [musiałam mieć wtedy megazdziwioną minę - żaden lekarz jeszcze nie tłumaczył mi się z tego, że przepisuje jakiś lek, bo coś...]. Orzekła, że mam iść do kontroli najpóźniej we wtorek, a żeby mnie panie z rejestracji nie przegnały do kolejki za miesiąc czy dwa, daje dokument uprawniający do wizyty bez oczekiwania w ramach "nagłego przypadku" [powiedziała też, że kontrola jest konieczna, bo lekarz musi zdecydować, czy leczenie skutkuje, czy też należy leczyć to oko szpitalnie]. Poleciła, żebym udała się na oddział, pielęgniarka tam zadzwoniła, coby mi inne przemiłe panie zaaplikowały pierwszą dawkę antybiotyku. Wszystko było tak słodko i miło, że przez chwilę miałam wrażenie, że ja rzeczywiście opuściłam ten dyżur, jak chciałam i aktualnie śnię.
Oczywiście wiem, że to nie zasługa zmiany procedur formalnych, tylko ludzi, ale całość mnie zachwyciła. Kiedyś, przy okazji innej akcji lekarze wnosili, że chcą leczyć, a nie wypisywać papierki, może mają do tego leczenia więcej zapału, skoro się im papierologię odebrało. Jestem pod ogromnym wrażeniem zarówno ludzi (lekarki, pielęgniarek), jak i ich podejścia do pacjenta.

A więc siedzę sama - to znaczy niezupełnie, z Małą Wiedźmą siedzę, ale mówię o dorosłych... Siedzę i z jednej strony zachwycam się, a z drugiej fatalnie mi i nie jest to wina fizycznego samopoczucia spowodowanego chorym okiem. Mam oku zapewnić półmrok. Więc zapewniam. Zatapiam się w tym półmroku i pozwalam myślom toczyć się, jak chcą. Ale one nie chcą się toczyć. One namolne i nachalne, więc pchają się, kłębią, łokciami przepychają, chcą bym wyciągnęła wnioski. Niech sobie będą, nie mam dziś siły z nimi walczyć, a może nie dopuszczam do świadomości tego, o czym "mówią"? Może nie karcę ich, bo wiem, że mają rację, ale nie umiem im jej przyznać, bo to by oznaczało...
Jedno jest pewne, choroba, problemy i inne trudne sytuacje weryfikują ludzi, weryfikują przyjaźnie, właściwie - wszystko weryfikują.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Nocą...

Marzy mi się usiąść razem na "schodach" i gapić się w ciebie. Tak zwyczajnie, po prostu, bez zbędnych otoczek, ciemną nocą - spokojną, cichą, ciepłą i piękną. Taką nocą, jaką dzięki tobie odkryłam. Nocą tajemniczą, otwierającą nie tylko usta, ale i serce, oczyszczającą, znajdującą rozwiązania, tworzącą plany i pomysły.
Marzy mi się usiąść i spojrzeć w zieleń twoich oczu. Widzę je, tę noc widzę i pogodne, gwieździste niebo, i spokój, i bezpieczeństwo... Ach! Gdyby ta moja wyobraźnia czasami dała sobie spokój, przestała męczyć, podsycać, pokazywać to i owo. Wyłączała się zwyczajnie i "dawała żyć". Ale nie, ona tak samo uparta, jak ja, tak samo przekorna i nieogarnięta. Musi. No musi i kto jej zabroni?

Tak więc pozwoliłam, bo i cóż było robić? Kusiła, zachęcała: "spójrz, rzuć okiem tylko, jakie cudowności ci przygotowałam". Więc uległam, bo ostatnio często ulegam. I spojrzałam. I okazało się, że rację ma. Cudowności stworzyła. Twierdzi tylko, że dla mnie, a ja? Ja nie jestem pewna, czy mi to spoglądanie na zdrowie wyjdzie. Czy aby nie na płacz. Ale przyznać jej trzeba, że ma dziewczyna talent.

Wykorzystała efekt innego nocnego posiedzenia, rozmiękczenie mnie przez nie i całą gamę innych "skutków ubocznych" i proszę! Wzięła się za katowanie. To swoją drogą ciekawe uczucie, patrzeć z przyjemnością, zachwycać się, nieświadomie się uśmiechać do obrazów, wizji, planów, marzeń, a jednocześnie cierpieć katusze niemal piekielne. Dochodzę do wniosku, że to zła kobieta jest - ta wyobraźnia rzecz jasna.

Tak więc pokazała. Z najdrobniejszymi szczegółami, które w tej chwili mało ważne są. Ale byłam tam, patrzyłam, mówiłam, słuchałam. Zatapiałam się w zielone spojrzenie i chłonęłam wszystkie te pozytywne emocje, bo wiedziałam, że nieprędko, jeśli w ogóle, będę miała kolejną szansę. A jednak nie przerażało mnie to. Coś się zmieniło, tam, wtedy, niby sobą byłam, a jednak reagowałam inaczej. Nie bałam się, nie chowałam za wspomnienia, nie chwytałam ich łapczywie, nie wybiegałam myślami do przodu zastanawiając się, co będzie potem. Potem było nieważne. Dostawałam stale więcej i więcej i tym razem umiałam to dostrzec w tamtej chwili, nie po czasie, nie podczas powrotów do wspomnień, miałam świadomość swojej wyjątkowości i wyjątkowości tamtej chwili. Rozpływałam się. Słyszałam głos zielonego spojrzenia, czułam spokojny oddech, zapach... Wiedziałam, że jest tam tylko dla mnie i chce tam być. Byłam spokojna i szczęśliwa. Nie musiałam już o nic pytać, słyszeć żadnych deklaracji, wiedziałam i było mi dobrze.

Wszystko było proste, oczywiste i jasne, a jednocześnie niepozbawione tajemnicy, ekscytacji, tego
szczególnego piękna chwili, zjawiającego się wtedy, kiedy nie wykłada się kawy na ławę.


Szkoda tylko, że dzień, rzucając promyki słońca na tę tajemnicę, ekscytację, ważność i wyjątkowość... zabrał pewność, tamten nocny spokój i możliwość wgapiania się w wyjątkowość zielonego spojrzenia.

Ach! Pięknie mi się śni...