Polub mnie

wtorek, 31 grudnia 2013

Postanowień nie będzie!


W moim przypadku i tak niczego by nie zmieniły... Będą życzenia... Życzę sobie dziś, by ten nadchodzący rok był szczególny, przepełniony ciepłem, miłością, wspólnymi chwilami, wzruszeniami i uśmiechami. By pełen był gestów, drobiazgów, które budują szczęście. Życzę sobie, bym za rok mogła spojrzeć wstecz i bym nie musiała się niczego wstydzić, bym niczego nie żałowała. Życzę sobie, by najpiękniejszy, najlepszy dzień mijającego roku był jednocześnie najgorszym tego, który przyjdzie. By nikt nie odszedł... za to by pojawiło się wielu wspaniałych ludzi. O tak! Tego sobie życzę. I Wam również!

czwartek, 26 grudnia 2013

Boże Narodzenie jest dla mnie...

...czasem szczególnym... Z jednej strony zdecydowanie wolę Wielkanoc, czego nigdy nie ukrywałam i nie ukrywam, z drugiej zaś... Wielkanocy mimo wszystko brakuje tej szczypty tajemnicy, która sprawia, że Boże Narodzenie jest jedyne w swoim rodzaju. Boże Narodzenie jest dla mnie czasem ukradkowych łez.... Tak, tak, popłakuję słuchając kolęd i ubierając choinkę, popłakuję patrząc na nią i widząc przy niej kilkuletnią siebie... Popłakuję wiedząc, że Święta bez babci są... inne. Tęsknię za nią szczególnie w czasie Bożego Narodzenia. Babcia była wyjątkowa, brakuje mi jej każdego dnia, żal mi, że moje dziecko jej nie pozna, że nie nauczy się od niej tego wszystkiego, czego nauczyłam się ja...
"I kto ją teraz nauczy manier, kto pokaże, jak zachowują się damy, kto pokaże, jak się dyga i wskaże drogę zachowując pokorę, pozostając w cieniu, nie chełpiąc się wiedzą i nie wywyższając wielkością?" - zapytała kiedyś w akcie desperacji Zielonego Spojrzenia. Ono zaś odpowiedziało niemal bez zastanowienia - "ty oczywiście". I w zasadzie zgadzam się z tym, ja nauczę, ale... Mam wrażenie, że to już nie będzie to samo. Nie czuję się kompetentna, mimo iż czuję się prawdziwym "dyplomem z wyróżnieniem" złożonym babci i jej pedagogicznemu talentowi.
Tak, Boże Narodzenie w sposób szczególny wpływa na moją melancholię. Sytuację pogarsza fakt, że cały czas czuję, że babcia jest gdzieś przy mnie, blisko, że opiekuje się mną i moim dzieckiem... A jednak łapczywa jestem, czuję jej bliskość, chciałabym móc dotknąć. Poczuć jeszcze raz aksamit jej policzka, miękkość skóry i te kochające dłonie, które tyle wycierpiały.
Myślę sobie... że gdyby mieszkała razem z nami, moje dziecko poczuło by magię Świąt szczególnie, poczułoby ją całą sobą, ta magia wrosła by w nie, jak wrosła kiedyś we mnie. Wiedziałoby, że to magia, nie iluzja, doskonale znałoby różnicę. Żal mi... żal tym bardziej, że mam wrażenie, jakby wraz z moją babcią zakończyła się era "takich babć". Nie stawiam zarzutów tym nowym, ale... aż ciśnie się na usta "a gdzie im tam do tamtych?!?"
/Photo credit: Vitor_Esteves / Foter.com / CC BY /

Cieszę się Świętami, jesteśmy razem, lenimy się, żadne z nas nie spogląda na zegarek, żadne nie sprawdza terminów, nie otwiera kalendarza, nie pije kawy w biegu i nie stresuje się tym, że "termin", że "klient", że "zlecenie", że "już czas", że "nie zdążę", że "problem", że... cokolwiek. Żyjemy powoli i delektujemy się każdą chwilą. Mamy czas dla siebie i czas na robienie różnych rzeczy razem. Mamy czas, by się wyspać albo choć próbować (no dobrze, ja mam czas). A jednak czegoś mi brakuje, za czymś tęsknię. Nie tylko "kogoś" i "za kimś", wszak za babcią tęsknię każdego dnia, mimo iż minęło już tyyyyyle lat... tęsknię za jej obecnością, za ciepłem, które wnosiła ze sobą do mieszkania, za opanowaniem, uśmiechem, tajemnicą. Dobrze wiem, że wszystko się zmienia i nic nie jest na zawsze. Dobrze wiem, że z czasem nie wygram i że tak musiało być... a jednak walczę z tym, choć dobrze wiem, że to walka przegrana na starcie.
Brak mi Świąt, jakie pamiętam z dzieciństwa. I cierpię z tego powodu.
Atmosfera i magia to nie gesty, rytuały, tradycje, nie tylko to. To ludzie! Można odtwarzać ruchy, przepisy, pomysły i zachowania, można stawać na głowie, by "było, jak wtedy", a jednak gdy brakuje człowieka, aurze też czegoś brakuje. Czegoś istotnego, najważniejszego, czegoś, co sprawia, że mimo całej radości, uśmiechów i pozytywnych emocji, gdzieś głęboko w środku odczuwa się gorycz i walczy z bólem, na zewnątrz zaś... kapią ukradkowe łzy. Ukradkowe, bo... bo nie ma kogoś, kto był w stanie je zrozumieć.

środa, 25 grudnia 2013

...


Dziś tylko tyle... wszystkim zaś, którzy zawędrują tu w trakcie Świąt życzę, by ten szczególny czas przyniósł Wam wszystko to, czego brakuje codzienności i za czym tęsknicie wtedy, gdy pochłania Was praca, obowiązki, zwyczajność każdego dnia!

niedziela, 22 grudnia 2013

Czekamy...

Nie wiadomo jeszcze nic. Początki były obiecujące, później dramatyczna zmiana sprawiła, że zapakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy do Magicznego Przemyśla zwrócić kociaka. Po drodze jednak stało się coś megadziwnego... Dziecko zaczęło się "poprawiać", więc podjęliśmy decyzję o tym, że jednak zaczekamy.
Po kolei jednak. Nosek jest przesłodkim, maleńkim kociakiem, który został do nas przywieziony wczoraj z Magicznego Przemyśla. Człowiek, który do tej pory opiekował się nim, doskonale znał historię dziwnej a'la alergii Małej Wiedźmy. Zgodził się więc zaczekać i dać jej organizmowi czas na reakcję. W ogóle, zgodnie z wcześniejszymi zamierzeniami, postanowiliśmy przetestować teorię o tym, że Mała Wiedźma ma problem z białkiem kociczek. A zatem stał się wczoraj kot, koteczek wręcz. Malutki, choć Wiedźma twierdzi, że bardziej średni. Ma ok. 3 miesięcy, więc wg mnie - jest malutki.
No i tak... Coby Wiedźma nie odchorowała ewentualnego zwrócenia kota, wcisnęliśmy jej z Panem Opiekunem "kit", że oto Pan Opiekun ma ważne sprawy do pozałatwiania w urzędach, do których nie wpuszczą go z kotem, a więc przywiózł go do nas, żeby Wiedźma mogła się z nim pobawić i żebyśmy się malcem zaopiekowali na czas tych załatwień. Ona więc myśli, że kot jest pożyczony.
Cała historia jest niesamowicie dziwna
Najpierw nie było jej nic, później zaczerwieniła jej się broda... Już myśleliśmy z Panem Opiekunem, że sprawa przesądzona, ale Pan Mąż mój wykazał się lotnością umysłu i zapytał, czy zabawki kocie, z którymi właśnie biega Wiedźma należały także do innych kotów. Okazało się, że owszem. Zabraliśmy i po chwili broda zaczęła "przygasać". Nie wiem, ile trwały testy, pewnie około godziny i nic się nie działo, więc pożegnaliśmy się z Panem Opiekunem i miało być ok. Niedługo jednak po tym, jak opuścił nasz dom, Wiedźma zaczęła kichać, jakiś czas później - pocierała już oczy. Jeszcze później - spuchły jej oczy, a skóra wokół nich pokryła się czymś w rodzaju bąbli. Oczy łzawiły, z nosa kapało, zadzwoniłam do Pana Opiekuna z informacją, że chyba jednak nic z tego nie będzie, bo oto dzieje się tak i tak. Zasmucił się i przyznał, że już się ucieszył, że Nosek trafił do takiego fajnego domu, ale oczywiście zgodnie z tym, jak się umawialiśmy, możemy kota zwrócić. Mała się pogarszała, więc ubrałam ją i siebie i zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu. Po drodze, jakieś 10 km od naszego domu, stanęliśmy żeby zatankować. I co się okazało? Mimo iż Wiedźma z
Noskiem na kolanach siedziała, cały czas go głaskała itd. nie kichnęła ani razu, a oczy znacząco sklęsły. Nie wiedzieliśmy o co chodzi, ale uznaliśmy, że może warto dać im obojgu szansę. Wróciliśmy do domu z założeniem, że damy im czas do jutra, czyli do dziś. Wczoraj sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Było jej lepiej i gorzej i znów lepiej, chwilami nawet całkiem dobrze, by zaraz potem wyglądała, jak ofiara domowej przemocy. Wieczorem uznaliśmy, że dziś odwieziemy kota. Rano wstała lepsza, oczy nie były już czerwone, ale były lekko opuchnięte. Po kontakcie z kotem znów zapuchły i zaczęły łzawić. Znów byliśmy ubrani i znów jej się poprawiło.
Zaczęliśmy wysnuwać teorie, że kot mieszkał z kociczkami, jest więc szansa, że ma na sobie ich sierść, a przede wszystkim ich białko i że to nie kota wina, a tych kociczek, że może przeczekać trzeba, dać im czasu więcej. Rozebraliśmy się (znaczy kurtki i buty pozejmowaliśmy), pragnąc zobaczyć, co będzie dalej. Nie ukrywam, że zależy mi na tym, żeby mały z nami został, ale oczywiście nie zrobię tego kosztem dziecka. Dlatego czekam. I obserwuję uważnie (nawiasem mówiąc, spałam jak królik, nasłuchując każdego jej oddechu i modląc się niemal przez całą noc, żeby nie dostała od tej alergii jakiegoś ataku). Kiedy zobaczyłam, że jest ósma, o mało nie dostałam zawału, wstałam i poszłam nasłuchiwać, czy żyje. Tak, wiem, że to idiotyczne, ale... wiem też, że nagły skurcz oskrzeli może zabić i wiem, że alergia do takiego może doprowadzić... do tego ona nigdy nie spała do ósmej... gdy wstaje o siódmej piętnaście-dwadzieścia, to już jest powód do świętowania.
No, w każdym razie, mam wrażenie, że jest coraz lepiej. Nie chcę się nastawiać, bo z każdą chwilą bardziej przywiązuję się do Noska, ale... reakcja Wiedźmy jest zdecydowanie łagodniejsza. Chciałam przy okazji dodać, że efekt, który sprawił, że ruszyliśmy w drogę do Magicznego Przemyśla był co najmniej dziesięć razy słabszy niż ten, po którym oddaliśmy białą kotkę damę.
Tak więc jeszcze nic nie wiadomo, jeszcze czekamy, jeszcze obserwujemy, jeszcze nie pozwalamy sobie na kocie szaleństwo zakupowe, ale... zdjęć już trochę jest, bo Nosek jest strasznym przytulasem i to, że Wiedźma chce go za-kochać na amen wcale mu nie przeszkadza. Mało tego, kiedy ona zajmie się puzzlami, lalkami, wózkiem czy samochodem z przyczepą dla konia, on do niej podbiega (kot, nie koń z przyczepy) i zaczepia, zachęcając do zabawy.
Ciekawa jestem, jak to się skończy. Czyżby rzeczywiście maluch musiał pozbyć się obcego białka? Czyżby to rzeczywiście było przejściowe, bo nie od niego? Czas pokaże. Na szczęście Pan Opiekun jest wyrozumiały i myśli trzeźwo, dlatego nie ograniczył nas czasowo, pozwolił podejmować decyzje na spokojnie i obiecał, że się do nich dostosuje, a w razie potrzeby, kota przyjmie nawet za kilka tygodni, gdybyśmy mieli życzenie tak długo przeprowadzać testy.

czwartek, 19 grudnia 2013

Tajemniczy Mikołaj

Zostałam dziś zaskoczona maksymalnie. Tak bardzo, że trudno mi przywołać w pamięci inną, podobnie zaskakującą sytuację. Mikołaj z e-mama za pośrednictwem pana kuriera dostarczył dziś dla Małej Wiedźmy prezent. Słynę z dziwnych min kiedy coś lub ktoś mnie zaskoczy, ale dziś... Zdecydowanie przeszłam samą siebie. Mikołaja się nie spodziewałam, dlatego niezwykle zdziwił mnie popołudniowy domofon. Kurier - słyszę. Otwieram i dumam, jaki kurier? W duszy się dziwię, bo niczego nie zamawiałam ostatnio, wszystko już przyszło. Ale czekam. Otwieram drzwi, a tam człowiek z wielkim pudłem. Pytam więc grzecznie, do kogo ta paczka. On zgłupiał i dyktuje mi adres. Mówię więc zdziwiona, że to tu, ale pytam dla kogo ta paczka? No to szuka, czyta... zrobiłam wielkie oczy. Kurier widząc moje zdziwienie zabiera mi paczkę. Wtedy mówię, że pani taka i taka to ja. Zatem oddaje mi ją. Mówię, że nie zamawiałam, więc znów mi zabiera. Pytam, czy za pobraniem, on zaś odpowiada, że nie, że opłacona jest. Gapię się na niego i w sumie nie wiem, czego
oczekuję. Moje zdziwienie osiąga chyba szczyt. On widząc to rzuca, że to chyba zabawki.
Ma pani dzieci? - pyta w panice
No mam, jedno - odpowiadam automatycznie
To niech pani bierze - radośnie radzi.
No dobra, ale nie zamawiałam - powtarzam, jak zaprogramowana.
No i tak ta paczka wędruje z rąk do rąk, kurier mi ją daje --> zabiera--> daje--> ja oddaję--> on mi daje-->zabiera;)
W końcu już całkiem zrozpaczony czyta mi dane firmy, która widnieje, jako nadawca. Następnie pyta czy mi to coś mówi. Odpowiadam, że już sama taśma z logo e-mama.pl mi mówi, ale "JA NIE ZAMAWIAŁAM" :D
on: ale ona jest opłacona
ja: ale to pewnie pomyłka, zaraz pan będzie musiał wrócić po nią
znów się na siebie gapimy prawie tak samo zdziwieni...
mówi w końcu: no dziwne to
Stoimy, gapimy się na siebie trzymając tę paczkę na spółkę.. w końcu on taki zrezygnowany rzecze:
przyjmie ją pani?
ocknęłam się i mówię, że przyjmę
on: a podpisze pani przyjęcie? jak coś, to ja wrócę
Podpisałam
on: to pewnie zabawki :D
Z otwartą gębą wróciłam do domu
Pan Mąż pyta, co to takiego, więc mówię, że "pewnie zabawki". Patrzy na mnie z pytajnikami w oczach, ale widząc, że sama mam podobne zarządza, by pójść i rozpakować. Poszliśmy więc do kuchni i rozdziewiczyliśmy pudło. Szukamy jakiejś kartki, faktury z odroczoną płatnością, czy czegokolwiek innego. Nie znajdujemy. Pusto. W pudle są tylko bajecznie piękne zabawki.
Mała Wiedźma spogląda i woła: o jaaaaaaaa, marzyłam o takim pojeździe!!!
Ja zaś stoję, patrzę na zawartość pudełka i dalej: to pomyłka - na pewno - bo "JA NICZEGO NIE ZAMAWIAŁAM" :D
Wiedziałam, gdzie szukać Mikołaja z e-mama, poszłam więc zapytać co to wszystko znaczy, jak i
dlaczego i w ogóle jakim cudem... Dowiedziałam się, że w tym czasie grasują Mikołaje. Podziękowałam więc pięknie i nieustannie zszokowana poszłam delektować się widokiem szczęśliwej Wiedźmy.
Zabawki są piękne, starannie wykonane, intensywnie kolorowe, no bajeczne po prostu! Wiedźma od razu się zakochała i nieustannie się bawi, bo zarówno podarowany jej Samochód Toli z przyczepą dla konika, jak i Prześmieszna krówka to zabawki absolutnie ponadczasowe i zachwycające.
Przyznaję, łza mi się w oku zakręciła, gdy szok powoli zaczął mijać. To niezwykle przyjemne, a jednocześnie dziwnie mi było, bo choć to prezenty dla Wiedźmy, a nie dla mnie, wciąż miałam w głowie "ale za co?", "ale nie zasłużyłam" itp.
W każdym razie... oczarował mnie ten prezent, nie tylko dlatego, że jest cudownie piękny, fantastycznie bezpieczny i taki wszechstronny, ale także dlatego, że e-mama.pl pełne jest takich cudeniek.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Pierniczki były dziś...

choć się ich nie spodziewałam. W ogóle, to były moje pierwsze pierniczki w życiu. Nie sądziłam, że się skuszę, zwłaszcza, że czasu mam niewiele, zmęczona jestem przewlekle itd.
Z okazji innej niż pierniczki rozmawiałam wczoraj z przyjaciółką, która pierniczkami się nagle pochwaliła. Kiedy zaczęłam ubolewać nad tym, że nie mam czasu, że nie umiem, że zmęczona, śpiąca, zabiegana i nawet nie wiem, jak Święta ogarnę, bo do Wigilii pracuję, powiedziała, że na pierniczki mogę sobie pozwolić, wszak szybkie są, tanie, proste i pyszne.
Ponieważ kilka dni temu wzbogaciłam się o nowy mikser z misą od Zelmera (bo jego poprzednik wziął i wyzioną ducha po 7 czy 8 latach ciężkiej, wytężonej pracy) postanowiłam sprzęt ochrzcić. I dziś się stały pierniczki właśnie. Wiedźma tylko dekorowała. Mam schizę na salmonellę, toxoplazmozę, listerię i im podobne świństwa, więc nie dopuszczam dziecka do surowych jajek, w przepisie jest jedno, a więc podzieliłyśmy pracę. Ja ciasto, wykrawanie, pieczenie, ona - dekoracja.
Wiem jedno - grubsze są lepsze. Wiem drugie: nie dociągną do Świąt




Gdy Wiedźma dostała pierniczki i pisaki, w domu zapadła cisza na godzinę. W czasie dekoracji bardzo skupiona była, bo to jak by nie było, poważne zadanie, ale udało mi się pstryknąć i wtedy, kiedy uśmiech zdobił jej twarz, a więc nie można już zarzucić jej, że wygląda, jak gdyby robiła to za karę ;)

Przepis, gdyby ktoś miał ochotę:
(nie muszą leżakować, można je spożywać zaraz po wyjęciu z piekarnika)

550g mąki, 
szklanka cukru pudru, 
łyżeczka sody,
jajko, 
kostka masła (może być margaryna do pieczenie), 
3/4 szkl miodu (sztuczny jest ok),
jedna przyprawa do piernika (40g)

Masło z miodem rozpuścić i lekko przestudzone dodać do całej reszty składników, następnie wymieszać mikserem - tymi świderkami takimi. No i gotowe. Piec je należy 6-7 minut w 160-180 stopniach.

sobota, 14 grudnia 2013

Dziś moja kolej...

/Photo credit: susivinh / Foter.com / CC BY-ND/
...układania Małej Wiedźmy do snu. Dziś bawiłyśmy się przednio w ciągu dnia, budując z klocków domek z wieloma pokojami, schodami i korytarzami dla Pet Shopów. Dziś udało mi się skończyć weekendowe zlecenia i mogłam pozwolić sobie na spokojne przeżywanie dnia, bez oceniania, czy uda mi się zdążyć przed deadline...
Dziś położyłam się obok niej i głaskałam jej główkę, dotykałam plecków, drapałam boczki. Patrzyłam jej prosto w oczy i delektowałam się jej zadowoleniem. Dziś usłyszałam "naprawdę?!?!? Dziękuję!!!!" gdy powiedziałam, że poleżę z nią dopóki nie zaśnie i będę głaskać, póki nie uśnie. Dziś dobrze mi, bo znów mogłam chwycić łyk tego nektaru, który pieści moje podniebienie. Mogłam patrzeć, jak zasypia i  jak przypomniawszy sobie nagle o czymś, otwiera oczka i zaczyna opowiadać, pytać.... Na koniec wtuliła we mnie swoje rączki, jedną pod moją szyję, drugą na policzek i zapytała: przyjdziesz tu później? Oczywiście, przecież zawsze przychodzę, bo tu jesteś ty i tu jest moje łóżko - odpowiedziałam. Pogłaskała mnie obiema rączkami na raz i zamknęła oczy. Trzymałam jej buźkę w dłoni, delikatnie gładząc kciukiem policzek... Zaczęła oddychać miarowo i spokojnie, coraz wolniej i wolniej. Nie otworzyła oczu przez dłuższą chwilę, w końcu jej dłoń spoczywająca na moim policzku zaczęła robić się coraz cięższa i cięższa. Patrzyłam na jej uśmiechniętą delikatnie buzię. Tak, tak, zasnęła z subtelnym, ale wyraźnym uśmiechem na ustach. Patrzyłam i rozpływałam się. Nie pozwoliłam sobie tym razem na żal, na wyrzuty sumienia. Nie chciałam zepsuć tej magii. Patrzyłam, czułam nie tylko policzkiem, który przyjął zwiększający się ciężar bezwładnej rączki, ale i całą sobą. Nie mogłam oderwać oczu. Słuchałam, jak spokojnie oddycha i tylko byłam ciekawa, o czym będzie śnić. Najdelikatniej jak umiałam wysunęłam jej rękę spod mojej szyi i podarowałam sobie jeszcze kilka minut sam na sam z nią i tym uśmiechem zaklętym. Następnie zdjęłam rączkę z mojego policzka, ułożyłam swobodnie na poduszce. Podarowałam całusa tak delikatnego, jak muśnięcie skrzydeł motyla. Spojrzałam ostatni raz. I wyszłam szczęśliwa.

sobota, 7 grudnia 2013

Przyszłam powiedzieć, że...

Po pierwsze:
Mikołaj spisał się na medal. Jestem naprawdę bardzo mu wdzięczna, że mimo iż trochę mu się pokomplikowało, zjawił się i sprawił frajdę mojemu dziecku. Szczęśliwa Mała Wiedźma to to, co mnie - Wiedźmie Matce sprawia nieopisaną przyjemność, co jest balsamem na moje serce.
Mała szczęśliwa, poszła ze swym wózkiem spać. Na szczęście całkiem rozsądna z niej Wiedziemka, zatem widząc, że zagraciła pół sypialni, łaskawie zgodziła się na to, by wózek wrócił do jej pokoju z zabawkami. Cieszyło mnie to bardzo, bo inaczej, mogłabym stracić zęby w nocy, gdy szłabym i ja położyć się spać.
Generalnie było baaaaaardzo przyjemnie. Przyjechały moje siostry ze swoimi dziećmi, za to bez swoich męskich połówek, bo jedna z połówek ciężko pracowała, druga zaś została w domu z konieczności. Samochód wieloosobowy Mikołaja odmówił posłuszeństwa, a więc najpierw Mikołaj miał przybyć autobusem ("bo przecież obiecałem") bez sióstr mych, później zaś okazało się, że pracująca połówka samochód swój pod domem zostawiła i Mikołajowi z chęcią pożyczy. Tym sposobem znalazł się transport dla trójki dorosłych i dwójki dzieci.
Dzieciaki zadowolone, a Mała Wiedźma to chyba nawet bardziej niż zadowolona. Kiedy Pan Mąż mój wózeczek wymarzony składał do "kupy", Wiedźma nie patrząc na to, że oto Mikołaj próbuje "zapłatę" w postaci wierszyka czy piosenki od brata jej ciotecznego uzyskać, poszła mu dziękować podekscytowana, wcinając się "po chamsku" w rozmowę. Cieszę się bardzo, że taką frajdę udało mi się jej sprawić. Bardzo, bardzo! Oczywiście żadna lala bobas w wózku jeździć nie może, wszak wózek proszony był dla jej misia Pluszka i tylko jemu przypada zaszczyt podróżowania w wózeczku. A, nie! Jeszcze w gondolce mogą "Winxy" - lalki a'la Barbie, które to wg Małej Wiedźmy są czarodziejkami ze wspomnianej bajki.
Pan Mąż, ponieważ bardzo grzeczny był, dostał od Mikołaja lokalizator do kluczy. No dobrze, może nie do końca bardzo grzeczny, dlatego Mikołaj podarował mu gadżet, którego póki co nie umiemy "ogłuszyć". Sprzedawca Mikołaja zapewniał, że się da, jednak jakoś nam nie wychodzi. Więc lokalizator reaguje na każdy głośniejszy dźwięk uroczym dźwiękiem, czym wprawia mnie w niekłamane zadowolenie. A co! Niech ma za swoje Pan Mąż i na przyszłość lepiej się sprawuje;)
Ja zaś, zgodnie z życzeniem dostałam buteleczkę perfum. Dokładniej wody perfumowanej. Jestem zachwycona!
Mini-Sesja (większość zdjęć Wiedźma ma z dziećmi moich sióstr, ja zaś nie prosiłam o zgodę na ich upublicznienie, dlatego tylko namiastka):








Po drugie:
Święta... 

Dostaliśmy zaproszenie do moich rodziców, którzy z kolei Święta spędzać będą u mojej najmłodszej siostry. Plan jest taki, żeby każdy, to jest rodzice, siostra - gospodyni Świąt i siostra aktualnie mieszkająca z rodzicami oraz my, czyli ja i Pan Mąż, przygotował część potraw, coby każdemu było lżej i coby było różnorodnie. Prawda jest taka, że odkąd wyprowadziłam się z domu a było to dobrych 12 lat temu, nie spędzałam Wigilii z rodzicami. Prawda jest też taka, że z jednej strony bardzo bym chciała, z drugiej jednak... bardzo się obawiam. Z powodów, o których nie chcę pisać. Zarówno Święta z moją teściową i szwagierką, która nie omieszka sprowadzić tu siebie, swojego męża i dziecka, mają minusy, jak i Święta z moimi rodzicami i siostrami nie są ich pozbawione. I nie
wiem, co zrobić, na co się zdecydować. Nie zostało nam wiele czasu, trzeba by podjąć decyzję i odpowiednio się do tego wszystkiego przygotowywać. Każde z wyjść wiąże się z innymi przygotowaniami, innymi planami i innymi zakupami. W domu jest o tyle bezpiecznie, że w razie jakiejś "draki", można zamknąć drzwi i gości wyprosić, u siostry - nie będzie takiej opcji, trzeba będzie zęby zaciskać lub pakować graty i na gwałt wracać. Tylko do czego, skoro przygotujemy tylko część? Biję się z myślami. Siostra namawia i prosi, wiem - że i rodzicom zależy, ale dla mnie ważny jest spokój i ta magia, która zniknie jeśli spełnią się moje przewidywania. Eh, źle mi z tym wszystkim i źle mi z tym, że mam taki problem z podejmowaniem decyzji.

Po trzecie:

Moje chorowanie... Zaziębiłam przeziębienie, przez co wydawało mi się, że bliska jestem zgonu. W piątek Pan Mąż nabył dla mnie Gripex, normalnie wyleżałabym to przeziębienie (czy cokolwiek to było/jest) w łóżku i może by mi się poprawiło, ale ja, jak to ja, nie mogłam się oprzeć i chwilę przed zaostrzeniem objawów, przyjęłam zlecenia na gwałt, czyli na poniedziałek. Musiałam się ogarnąć i stanąć na nogi, więc posłałam Pana Męża do apteki. Wstępnie miał mi przytargać Teraflu, bo to się zawsze sprawdzało, ale w aptece okazało się, że nie ma (nawiasem mówiąc, bardzo byłam zdziwiona), pani farmaceutka poleciła Gripex Hot Activ. Pozytywnie mnie zaskoczył, wszak nie miałam o Gripexie dobrej opinii, wszak wydawało mi się, że mało skuteczny i słaby jest. Okazuje się jednak, że albo się "poprawił", albo miałam do czynienia z innym Gripexem, bo ich tam kilka rodzajów jest. Tak czy siak, postawił mnie na nogi i pozwolił zrealizować zlecenia. Niemniej... maskując objawy pozwolił mi się poczuć tak, jak gdybym wyzdrowiała, dlatego zapewne poszalałam i doprawiłam się maksymalnie. Potem jednak umierałam już w domu, niemal bez wychodzenia, a gdy musiałam, odpowiednio się zabezpieczałam;) Nie czuję się jeszcze zdrowa, ale mam nadzieję, że niebawem to minie.
Dodam też tutaj, że uwielbiam eZakupy w Tesco, dziś bowiem nie zważając na wiatry i śnieżyce, dostałam zakupy, więc nikt nie głodował, a ja nie musiałam narażać się na porwanie przez huragan. No dobrze, takiej kobiety, jak ja, huragan nie porwie, ale z pewnością dałby mi powody, by przeklinać moment, w którym to wyjście wymyśliłam. Do tego znów przyjechał niezwykle sympatyczny pan dostawca, więc przyjemność podwójna. 

No, to się rozpisałam. Dziś Wiedźmę układa do snu Pan Mąż, więc miałam możliwość usiąść sobie na chwilę. Co prawda pisanie przerwałam, bo przypomniałam sobie o praniu do powieszenia (suszarka stoi w sypialni), ale mimo wszystko gładko poszło (fajnie byłoby, gdyby i weekendowe zlecenia tak gładko poszły, a póki co jakoś się nie zanosi, bo mam "niechcemisię"). Tak czy siak, wracam do żywych i powinnam być już regularnie.

wtorek, 3 grudnia 2013

gdyby ktoś mnie szukał...

/Photo credit: Pensiero / Foter.com / CC BY-NC-ND /

... znajdę się za kilka dni. Trudno w tej chwili prorokować za ile. Choruję i chciałabym to robić w spokoju, pod kołdrą, jak za starych, dobrych czasów. Ale się nie da, bo i dom i praca i dziecko i milion trzysta innych spraw. Dlatego mnie nie ma. Ale wrócę. Spodobało mi się tutaj  :)

wtorek, 26 listopada 2013

Mam doła...

Eh, mam doła
Musieliśmy w trybie ekspresowym kota oddać. Ale po kolei: pojechaliśmy po kotkę zgodnie z ustaleniami. Okazało się, że to fantastyczna kotka, przytulasta i miziasta maksymalnie. Dostaliśmy nawet wyprawkę dla niej, bo obecnej właścicielce nie była już potrzebna. Kotka więc pojechała do nas z zapasem jedzenia na miesiąc. W domu kotka tuliła się do Wiedźmy, cały czas chciała żeby ją głaskać, zjadła, połaziła, porozglądała się, pobawiła się z Wiedźmą.
Po jakimś (niedługim) czasie zabawy z kotką Wiedźmie spuchła twarz, zaczęła kichać, łzawić, oczy spuchły jej najbardziej. Nigdy wcześniej nie reagowała tak na koty (a miała z ich setką styczność od urodzenia), poza jednym razem tego lata u mojej siostry. Żaden inny kot NIGDY jej takiego kuku nie zrobił, uznaliśmy więc, że coś z białkiem tego jednego jedynego siostry kota jest nie tak. To, co było wtedy u siostry, to był "pikuś" w porównaniu z tym, co stało się teraz. Po prostu puchła w oczach. Z czasem
nie widziała już nic patrząc na wprost, więc musiała pochylać głowę.
Dramat, bo ona wzięła winę na siebie uznając, że musimy oddać kota przez nią. Serce mi pękało gdy błagała, żeby go nie oddawać, gdy mu w samochodzie szeptała do ucha, że go kocha i przeprasza, że nie może z nami mieszkać.
Czuję się winna.
To było rozwalające przeżycie, ona naprawdę poważnie podeszła do sprawy. Wiedziała, że będzie za niego
odpowiedzialna, że to nie zabawka itd.
Najpierw te błagania, później, że to jej wina a na koniec to przepraszanie kota - rozwaliło mnie.
Do tego głupia, żeby jej pokazać, że naprawdę MUSIMY
zwrócić kota, pokazałam jej lustro. Przeraziła się widokiem.
Pytała czy jak oddamy, będzie "jak nowa i to jej minie". Pytała czy ją taką obrzydliwą kocham...
Wpadła w panikę, (kiedy powiedziałam, że musimy pojechać)bo ona się nie może taka obrzydliwa nikomu pokazać...
Mam dosyć, cała się trzęsę.
Nie wiem, co jest z tymi kotami, nie wiem czemu żaden wcześniej nic jej nie robił.
Nie wiem, czy to drugi szczególny, jak ten siostry, czy coś się w jej ciele stało po kontakcie z tamtym kotem i układ immunologiczny broni się po tamtej sytuacji AŻ tak.
Szukam jak głupek wyjaśnienia, odpowiedzi, czy mogłam ją przed tym ochronić... Niby "głupota" ale niemal czułam, jak pęka mi serce.
I tak, tak, wiem, że niczego w tej chwili nie zmienię. Czeka nas jeszcze seria rozmów, ale to jutro, na dziś jej wystarczy. Ona musi wiedzieć, że nie jest temu winna, że nie zrobiła niczego złego.
Nie wiem czego oczekuję po tym szukaniu odpowiedzi, może szukam sposobu na dołożenie sobie, żeby mi było jeszcze gorzej, bo to moja wina?
Wiedźma wie, że to, co zrobiliśmy to dla dobra kota i dla jej dobra, jej zdrowia. Gorzej, że ona uważa, że zrobiła mu krzywdę, że to jej wina, że on przez nią nie będzie miał naszego fajnego domu. I nie pociesza jej fakt, że kot w końcu znajdzie inny fajny dom. Dlatego właśnie musimy to przegadać...
Źle mi.

poniedziałek, 25 listopada 2013

I stanie się kot:)

Tak, tak. Decyzja podjęta, wszystko załatwione. Pan Mąż zadzwonił i umówił się z obecną właścicielką. Właściwie to się stanie kotka. Ach. Nie mogę się doczekać. Wiedźma też. Już szykuje poduchy dla kota :D
Trzeba się będzie wybrać na zakupy, ale to dopiero jutro, bo pani właścicielka chętnie odda to, co jej się już nie przyda, wymieniła karmę i żwirek, ale jeśli miałaby też inne akcesoria, chętnie przyjmę lub odkupię, więc się z zakupami wstrzymuję do momentu przejęcia kotki. Achhhh.

niedziela, 24 listopada 2013

Się chwalę dziś :)

Dzieło skończone :) Bez fajerwerków, ale to był mój pierwszy raz od dłuuuugiego, bardzo długiego wręcz czasu;). Wizja pierwotna była ciut inna, ale Wiedźmie pasuje i na żywo wygląda lepiej niż na tej fotce, która nawiasem mówiąc pstryknięta została w trakcie "mamo nieeee" ;) 
Jak się zbiorę w sobie, to jej może coś z okrągłymi uszami machnę (chyba, że znów mnie pracą przysypią).

sobota, 23 listopada 2013

Wiedźma na dziś...

Photo credit: David Blackwell. / Foter.com / CC BY-ND 

Położyłam się na Wiedźmowym miśku (przypadkowo), bo się przytulałyśmy (my, czyli ja i Wiedźma) przed poobiednią drzemką (niestety tylko jej). Nagle Wiedźma dostrzegła, że miśkowe łapy wystają mi spod brzucha (na brzuchu leżałam):
- mamooo, czy mogłabyś wziąć te.... (tu zapada cisza na moment) CYCKI?
schowałam twarz w poduszce i ryję ze śmiechu, ona zaś widząc, że nie zamierzam "ich wziąć" łapie miśka za te wystające łapy, ciągnie i krzyczy postękując ze zmęczenia:
- nic ci nie jest Pluszku?!? Pluszku!!!! Trzymaj się tam jakoś, zaraz postaram się cię jakoś uratować!

Głos ma przy tym tak przejęty i zdeterminowany zarazem, że padam tam ze śmiechu ostatecznie.

piątek, 22 listopada 2013

Trwa burza mózgów...

no dobrze, może nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale jednak w domu nieustannie przewija się temat... kota. Mała Wiedźma tak bardzo go pragnie, że aż wymyśla sobie je - dla mnie niewidzialne. I tu należałoby zaznaczyć, że
a) nie - Wiedźma nie dostaje wszystkiego, czego chce
b) nie - kot nie ma być wyłącznie spełnieniem zachcianki Małej Wiedźmy
c) tak - jej wyobraźnia potrafi zawstydzić niejednego dorosłego, ale o tym rozpisywać się dziś nie będę.

A więc jest myśl, żeby był. I jest oczywiście milion wątpliwości, sto tysięcy za i drugie tyle przeciw. I niezdecydowanie powodowane tymi rozbieżnościami oraz moje, dodatkowe, to typowe dla mnie. Z jednej strony "napaliłam się". Z drugiej... sama nie wiem. A Pan Mąż, jak zwykle zresztą, "mnie tam kot nie przeszkadza, zadecyduj". No i o. Taki z niego pożytek. A ja? Szukam, pytam, piszę i sprawdzam maile czekając na odpowiedzi, po czym besztam się, że przecież po co, że może kiedyś, że jak dom będzie, że wtedy, że...
No i tak ostatnio w kółko. Nie powiem, mam dwóch faworytów. Są. I czekają na ostateczny telefon. Ale ja nie chcę podejmować tej decyzji sama. To przecież nie baton, który jeśli nie posmakuje, można będzie wyrzucić i więcej nie kupić... Pan Mąż zawstydzony obiecał mi, że o ile dziś zamknie zlecenie, porozmawiamy o kocie. No oby. Bo chciałabym, żeby ostateczna decyzja zapadła i żebym mogła w końcu przestać się miotać od "nie" do "tak".





A poza kotem... Mikołaj coraz bliżej. Muszę z tatą szczegóły dogadać, muszę klej kupić i stuningować
maskę (nawiasem mówiąc... niesamowite uczucie, głaskać gumę i mieć wrażenie, że to skóra). Muszę opracować strategię i znaleźć sobie modela do pracy nad maską, bo tato pewnie dziś już wyjedzie do siebie. Ach, nie mogę się doczekać, zwłaszcza że Pan Mąż też dostanie "bajer" i mam nadzieję, że nigdy już nie będzie szukał nerwowo kluczy;)

środa, 20 listopada 2013

No to postanowione, od dziś nie myję zębów!

Koniec i kropka. A nawet wykrzyknik, nie myję i już! I właściwie to nie od dziś, a od jakiegoś czasu. Ale postanowiłam dziś, dokładniej zaś w nocy, niestety straciwszy poczucie czasu nie wiem, czy była to dzisiejsza część nocy, czy też jeszcze nie. Tak czy inaczej, nie będę myła!



Niech się same myją. Tak, jak to robią do tej pory :) Mówiłam już, że zakochałam się w Oral - B? Jeśli nie, to mówię. W nie byle jakiej, bo ja, jak ogólnie wiadomo, bardzo wybredna jestem. W nowej, professional care 500.  Nią nie myje się zębów, ją się wyłącznie ujmuje w zacną dłoń i pozwala się jej na wolność. Co, jak co, ale tej z zasady nie ograniczam nikomu, dlatego nie mam problemu z wolnością mojej nowej szczoteczki. Mówiłam już, że to wierna miłość? Nie? No to mówię. Professional care 500 od Oral - B nie myje, nie szczotkuje, ona pieści moje dziąsła i omiata zęby skutecznie i sprawnie, a jednocześnie delikatnie i łagodnie. Znaczy miłość moja odwzajemniona jest. Zwykle nie brakuje mi słów.

Na co dzień mam ich w nadmiarze, a jednak nie umiem adekwatnie opisać tego uczucia. Zrozumie chyba tylko ten, kto spróbuje. Ja w każdym razie nie żałuję, że spróbowałam. Oto bowiem doświadczyłam możliwości zupełnie nowego spoglądania na higienę i dbanie o nią. Oto widzę przepaść, która dzieli najlepszą nawet szczoteczkę manualną i tę moją nową wybrankę professional care 500, przepaść, nad którą wzniosłam się i lekko przeniosłam na "drugą stronę MOCY". No dobrze, dość metafor. Gdy mnie pytają (gdy nie pytają również, bo przecież taka ma natura), zdecydowanie polecam, szczerząc moje rozjaśnione, czyste i piękniejsze każdego dnia zęby. Polecę ją jeszcze pewnie nieraz, bo jakąś dziką satysfakcję sprawiają mi reakcje tych, którym pokazałam, pozwoliłam spróbować, zachęciłam. Lubię zadziwiać, a professional care 500 zadziwia po mistrzowsku nie tylko tych którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że warto wyrzucić swoją szczoteczkę i przestać myć zęby, zachwyca także tych, którzy są, jak twierdzą, zadowoleni ze swojej elektrycznej. Wyrazy twarzy - bezcenne!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Ambiwalentnie mi, nostalgicznie jakby...

Uwielbiam gładzić moje dziecko po maleńkiej główce, która tyle już umie, tyle przyswoiła, tak wiele potrafi i jeszcze więcej wie. Uwielbiam kłaść się przy niej wieczorem, śpiewać kołysankę na dobranoc i dotykać jej mięciutkiego ciałka. Uwielbiam patrzeć, gdy się bawi, wymyśla historyjki, realizuje pomysły oraz... kiedy zasypia. Chłonę całą sobą, bo oto miałam szansę przystanąć, skończył się etap realizowania wielkiego, ważnego projektu, pracujemy więc spokojniej i bez stresu. Więc chłonę, patrzę i napawam się tym widokiem, a jednocześnie cierpię, że ostatnimi czasy musiałam ograniczyć te nasze wspólne chwile do minimum... Cierpię też myśląc, że to nie wróci. Nigdy. Że ona kiedyś urośnie i przestanie potrzebować mnie przed snem, przestanie mnie wołać, gdy koszmar zmąci jej spokój, przestanie chcieć, bym całowała ją na dobranoc, gładziła po włosach i przytulała gdy śpi. Nie chcę jej ograniczać, nie chcę, by stała w miejscu, jej sukcesy są moimi sukcesami, jej radość, moją radością, a jednak żal mi czasu, który upływa... I z jednej strony cieszę się, że dostałam aż tyle... że nie musiałam po 20 tygodniach macierzyńskiego wrócić do pracy, że to ja nauczyłam ją mówić, chodzić, recytować, śpiewać, budować z klocków, rysować i lepić z ciastoliny. Że widziałam, jak uczy się, jak upada, jak wyciąga wnioski. Że to, co umie, to nie zasługa żłobka/przedszkola/klubu malucha czy babci, a moja. Że jest, jaka jest po części dzięki mnie.... Cieszę się, że mogę pracować i patrzeć na nią, że nawet kiedy oddaję się niemal bez reszty wielkim-ważnym projektom, to mam te chwile, te urywki, spojrzenia, muśnięcia, buziaki w przelocie, mam stokroć więcej niż miałabym, gdyby poszła na 8 godzin do przedszkola... a jednak jest we mnie ambiwalencja. Mimo tej radości wyrzucam sobie, że za mało może jej daję, za bardzo wykorzystuję jej kreatywność, samodzielność i twórcze myślenie, że odczuwa przeze mnie niedosyt... że może nasz wspólny czas byłby efektywniejszy, bardziej esencjonalny, gdybym pracowała "normalnie" i odbierała ją o 17 z przedszkola... Trudno mi dogodzić? Niewątpliwie, ale... mam chyba problem jeszcze z czymś, chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko. I logika moja każe mi godzić się z tym, że to nierealne, ale serce stale chce więcej. I jej i dla niej, bo przecież te wielkie-ważne projekty to nie tylko powód mojej satysfakcji i spełnienia, ale przede wszystkim to dla niej...
Ach, chciałabym nie uronić ani chwili, wziąć z jej dzieciństwa, z tych naszych maksymalnie wspólnych chwil
wszystko, co możliwe, chciałabym niczego nie żałować i nie zmarnować czasu, jaki nam dano. Chciałabym znaleźć konsensus, złoty środek, czy jak to tam zwą. Chciałabym zaspokoić jej potrzeby nie tylko te emocjonalne, uczuciowe, związane z bliskością, ze wspólnym czasem i wygłupami, ale także te materialne, fizyczne, namacalne i przyziemne. I móc delektować się jej bliskością i jej cudownością. Miękkością jej skóry, aksamitnością włosów, błyskiem w oczach, uśmiechem, jakiego nie ma nikt, gestami, mrugnięciami, każdym słowem, każdym oddechem... 
Mam nadzieję, że nigdy, nawet przy największych i najważniejszych projektach nie zatracę się w nich. I nie zmarnuję czasu, którego nikt nam nie pozwoli przeżyć jeszcze raz...

piątek, 15 listopada 2013

Wiedźma o...

o kocie...
Razu pewnego, kiedy zakomunikowałam Panu Mężowi, że oto dziś biorę wolne od prac domowych, odkurzać nie będę i oddając się zawodowej orce będę "odpoczywać", Wiedźma Mała, którą zaczynam podejrzewać o jakiś tajemny układ z rzeczonym Panem Mężem, bo ilekroć złożę mu taką deklarację, ona coś rozsypie, wyrzuci, wywali, pokruszy itd... a więc tym razem pokruszyła takie "miseczki" z czegoś a'la chrupki. Pytam jej po cholerę to zrobiła [zapytałam jak dziecka :wink: bez cholery], a ona mi na to, że przecież rozsypała jedzenia dla kota. Mówię, że przecież nie mamy kota. Wtedy słyszę: ależ mamy, oczywiście, że mamy, tylko on jest mamo dla ciebie niewidzialny. Rzuciłam bezradnie, że w takim razie niech on to wszystko weźmie i zje, a ona mi spokojnie: przecież on to je właśnie i bardzo mu smakuje na dodatek, tylko skoro nie możesz zobaczyć kota, to i tego, że je nie możesz zobaczyć - to chyba logiczne, co?

Odpadłam w starciu z niespełna czteroletnią logiką.

piątek, 8 listopada 2013

Cierpię...

z powodu nadmiaru weny... w pracy mam chwilowe luzy, więc musiałam zająć ręce. Dzięki zielonemu odkryłam sposób na zajęte ręce i maksymalne wyciszenie. Ono oczywiście mija, kiedy Wiedźma wstanie z drzemki, przyjdzie i zaczyna wyjmować sznurki, żyłki, linki, sznureczki, druciki, koraliki, paciorki i perełki, wybierając - które będą dla niej. Niemniej kiedy potrzebuję ukojenia, a do zielonego akurat nie mogę się przytulać, wyjmuję swoje pudło ze skarbami i tworzę.
No dobrze, tworzę - kojarzy się z dziełem sztuki. Moje nie są dziełami. Są marne, ale uspokajają i wyciszają, a o to właśnie chodzi. Ta na zdjęciu po lewej należy do mojej siostry i powstała już jakiś czas temu, przy okazji jej wizyty u lekarza i standardowej po niej wizyty u mnie;)



Dziś powstała zielono-różowa (dla mnie)

Ale, że było mi mało, postanowiłam poczęstować bransoletką kogoś mi bliskiego. Jestem ciekawa, jak E zareaguje. Wie, że dla niej zrobiłam, nie wie tylko jak wygląda.

A pomijając uspokajające zabawy ze sznurkiem, wczoraj odbyła się kontrola stanu zdrowia Wiedźmy. Prawe ucho wyleczone zupełnie, lewe jeszcze minimalnie zmienione, ale nie wymaga już kontroli, prawdopodobnie do niedzieli będzie po wszystkim. Inhalować mam ją do niedzieli 3xdziennie, później wg potrzeb. Kaszel dopóki jest taki, jaki jest - ignorować, bo to układ oddechowy się oczyszcza. Ma jakieś resztki kataru, niegroźne. Gardło, oskrzela, płuca, ok. Lekarka orzekła, że jest bardzo zadowolona z procesu leczenia się Wiedźmy oraz, że czeka na nas w marcu na bilansie 4-latka:)

Dobrze, to by było chwilowo na tyle, bo oto właśnie spostrzegłam, która jest godzina, a ona - Wiedźma rzeczona zamiast w łóżku, bryka jeszcze ze swoimi kucykami. O wyrodna matka ja :D


czwartek, 7 listopada 2013

Ja - o nowej "mojej" Oral - B Professional Care 500


Chcę się dziś z Wami podzielić moi pierwszym wrażeniem i emocjami, jakie towarzyszyły mi kiedy mogłam rozpocząć testowanie szczoteczki. Pozwoliłam sobie wykorzystać i tylko lekko zmienić mój raport, wysłany do trnd.

Na przesyłkę z elektryczną szczoteczką Oral-B Professional Care 500 czekałam, jak dziecko na Gwiazdkę. Nie tylko dlatego, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wybór do testów. Jestem osobą, która nie lubi wydatków leżących na półce i zbierających kurz, dlatego chętnie sięgam po opinie znajomych, korzystam z możliwości wypróbowania itd. Nie boję się stomatologa, panicznie boję się wyrywania zębów, dlatego dbam o nie najlepiej, jak potrafię. Tak mi się przynajmniej wydawało do tej pory. Używałam zwykłej, tradycyjnej szczoteczki, trochę bojąc się zainwestować w elektryczną, która miałaby nie spełnić moich oczekiwań lub niewiele różnić się od manualnej (w rezultatach oczywiście).


Oral - B to prestiż, więc zgłaszając się do projektu spodziewałam się świetnego jakościowo produktu. Rzeczywistość jednak przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Jestem tak zachwycona szczoteczką Oral-B Professional Care 500, że z pewnością nie zamienię jej już na manualną, bo byłaby to przesiadka z ekskluzywnego samolotu na rower.


Dla mnie - osoby niecierpliwej i stale w biegu, zbyt długo się ładuje. Drugi minus to krótki przewód. Żeby wszystko działało jak należy, musiałabym mieć w łazience półkę tuż przy gniazdku. Nie mam, dlatego szczoteczka ładuje się... w sypialni. Minusy są wg mnie kosmetyczne, dlatego przymykam oko zafascynowana plusami. A tych szczoteczka Oral-B Professional Care 500 ma sporo. Przyznam, że nie mogłam dłużej czekać i po 15 godzinach ładowania wypróbowałam szczoteczkę (mimo, że nie była jeszcze naładowana do pełna). Szczotkowałam i otwierałam usta ze zdziwienia. Uczucie nie do opisania. Dokładność i precyzję po prostu się czuło. 2 minuty to dla mnie stanowczo za mało, pozwoliłam więc sobie na delektowanie się tą staranną troską o moje zęby trochę dłużej. I co potem? Potem z przyjemnością "oblizywałam zęby". Były... ultragładkie. Nigdy jeszcze nie czułam czegoś takiego po myciu. Efekt takiej gładkości uzyskiwałam do tej pory wyłącznie w gabinecie stomatologicznym.


Podoba mi się wibracja sygnalizująca upływ 30 sekund. Dokładnie wiem, że mogę sobie pozwolić na przejście w inny "rejon" ust. Za sprawą kontroli nacisku (tak mi się wydaje) moje dziąsła krwawią zdecydowanie mniej. A właściwie niemal w ogóle. To dla mnie ważne, stomatolog twierdzi, że taka moja uroda i krwawienie nie jest związane z chorobą dziąseł. Szczoteczka Oral-B Professional Care 500 to produkt dla mnie, bo wręcz pieści moje delikatne dziąsła.


Podoba mi się jej ekonomiczność. Wystarczy zmienić końcówkę i jednej szczoteczki mogę używać i ja i Wiedźma. Pan Mąż chciałby mieć swoją, bo zdarza nam się bywać poza domem oddzielnie. Właściwie to czeka on na swoją kolej testów, wcześniej nie miał okazji.

Oral-B Professional Care 500 jest idealna, dopiero teraz naprawdę czuję, że moje zęby są perfekcyjnie czyste. Dzięki temu jestem pewna, że robię dla nich wszystko to, czego potrzebują by długo i zdrowo mi służyć. Moje czyste zęby to nie tylko ochrona przed koniecznością usuwania chorych zębów, to także inwestycja w zdrowe ciało i świetne samopoczucie.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Plan był inny...

/Wiedźmowe testy/
chciałam, żeby rozpakowywanie przesyłki odbyło się w innych okolicznościach, popołudniu, kiedy dom mój wypełni się ludźmi. Ale... Kurier przyjechał kiedy właśnie popijałam kawusię i kręciłam się przy śniadaniu. Zdołałam zjeść, ale później uznałam, że nie wytrzymam. Zresztą... Wiedźma również nie dawała mi spokoju wypytując, czy to jej szczotka. Jej - wyobrażacie sobie? Mała Żmija :D To człowiek się stara, pisze, znajduje przypadkiem, rejestruje się, a ona na gotowe - jej szczotka. Też coś ;)
A poważnie... wcale się jej nie dziwię. Wie, co dobre.
Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać momentu, kiedy będzie można zacząć testowanie, póki co szczoteczka nabiera mocy (czyt. ładuje się). Mam nadzieję, że nie potrwa to jakoś baaaaardzo długo, bo nie grzeszę cierpliwością. I kusi mnie, żeby chodzić i zaglądać z pytaniem w oczach "czy to już?"
Czekam jednak, bo w pełni naładowana szczoteczka ma wystarczyć na 7 dni użytkowania 2 x dziennie. Fajnie by było, bo ja i moja skleroza mogłybyśmy złościć się musząc ładować szczotkę po każdym myciu;)
Dobrze, dziś tak symbolicznie, bo mam masę pracy, jeszcze tylko Wiedźma testerka i pozdrawiam Was serdecznie!

czwartek, 31 października 2013

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

/zdjęcie jest własnością TRND i stamtąd zostało pożyczone/

Wczorajszego wieczora otrzymałam maila z informacją, że zakwalifikowałam się do projektu TRND, w którym testować będę nową szczoteczkę Oral-B Professional Care 500. Muszę przyznać, że niemal podskoczyłam na fotelu. Owszem, świadomie zgłosiłam się, ale nie sądziłam, że zaraz po rejestracji zostanę testerką. Paczka ma do mnie dotrzeć dziś lub 4 listopada. Gdyby dziś, miałabym testowy prezent urodzinowy. W zasadzie... Mogłabym uznać go za prezent niezależnie od tego, kiedy do mnie dotrze. Czytałam na blogu trnd, że niektórzy testerzy już otrzymali swoje pakiety. Normalnie przeżywam, jak mrówka okres;) I cieszę się bardzo, bo szczoteczka "zapowiada się" fantastycznie. Co lepsze, dzięki 8 dodatkowym końcówkom, przetestują ją moje siostry, Pan Mąż i pewnie Wiedźma. Koleżanki również. Ale będziemy mieli ubaw. Wczoraj, kiedy odebrałam maila, gościł u mnie tato. Wypytał co za projekt, po co, dlaczego i co będę testowała, po czym rzecze: a ja też będę mógł? No ba! Jak będzie grzeczny, jemu też pozwolę wypróbować.
Jestem niezmiernie ciekawa, jakie będą efekty, odczucia i jak się szczoteczka sprawdzi. Przyznam, że nie miałam do tej pory okazji wypróbować elektrycznej szczoteczki. I bałam się zainwestować w coś, co okaże się przeciętnością. Nie lubię wydatków, które zbierają kurz. Chętnie wydaję większe kwoty, ale... tylko wtedy gdy mam pewność, że warto. Kiedy ktoś mi poleci, kiedy mogę sobie... wypróbować. Możliwość testowania więc, to opcja idealna dla mnie.
A zatem czekam. I przebieram nogami z radości.


Czekając zaś... świętuję swoje urodziny. Dziś. Tak, tak... 31 października rodzą się Wiedźmy. Od rana telefon się urywa, fb zasypany, Moje Ulubione Forum również. Słodko mi. Nawet Google poczęstował mnie pysznościami, których bym może nie zauważyła, gdyby nie to, że znajoma pochwaliła go za dzisiejszą animację. Poszłam zaciekawiona sprawdzić i zastałam...
/najlepiej będzie kliknąć w zdjęcie/

Kiedy zaś na słodką grafikę najechałam kursorem, wskoczyły życzenia. GG również, poczęstowało mnie tortem przy awatarze. Miód!
Nie wiem jeszcze co zrobią dziś zleceniodawcy, to znaczy czy zaczynają urlop już dziś, czy też nie zaczynają go w ogóle, ale... zamierzam się delektować tym dniem, podjadać słodycze, których całe tony przyniósł dziś Pan Mąż i... i chłonąć.

środa, 30 października 2013

Na Mikołaja czekam!


Tak! Ja czekam. Głównie ja. To znaczy... Wiedźma też czeka, ale ja... ja miałam okazję przetestować jej prezent i muszę przyznać, że oszalałam.
Wiedźma prosiła o wózek dla lalek... Tak dokładnie, to ona prosiła o wózek dla Pluszka, misia swego ukochanego. Wybierałyśmy, oglądałyśmy i w końcu stanęło na tym, że wózek będzie wielofunkcyjny. Zadbałam o to, żeby wybierała już tylko z tych, które są adekwatne do wzrostu jej obecnego i tego, że rosnąć będzie. No więc... Dylemat był. Bo i ja i Pan Mąż nie mogliśmy się zdecydować, w końcu nawet Wiedźma nie wiedziała, który chce i przerzucając wzrok z jednego zdjęcia na drugie wskazywała: ten, to znaczy ten, yyy nie, ten, znaczy nie, tamten.
W końcu udało się ustalić który. Powstał list. Następnie trafił na okno, a rano była wieeeeeeeelka radość, że Mikołaj list zabrał. Ach, jak się cieszyła bardzo.
Teraz czeka.
Ja zaś... ja zaś cieszyłam się, kiedy przyszła paczka. Nie mogłam wprost doczekać się momentu, w którym pójdzie spać (Wiedźma, nie paczka), cobym go mogła dokładnie obejrzeć. Uh... rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Idealna jakość, precyzja, staranność, superzwrotny, wyważony, stabilny iiiiiiii... kiedy rączkę wygnie się maksymalnie do góry, jest tak wysoko, że opuszkami palców dotykam jej niemal się nie garbiąc. To zaś oznacza, że o ile przeżyje rajdy z Pluszkiem, posłuży dość długo.
Bajeczny jest.
Pan Mąż wytykał mi, że wybieram nie dla dziecka, a dla siebie, ale... Nie byłam mu dłużna, rzuciłam, że gdybyśmy mieli syna, on wybierał by dokładnie tak samo kolejkę :D
Nie wiem jeszcze, kim w tym roku będzie Mikołaj. Nie wiem, dokąd przyjdzie, ale wiem, że moje dziecko oszaleje z radości.
Początkowo Wiedźma chciała malinowy, ale... kiedy narysowała list, wózek był czerwony. Rysując go też mówiła, że czerwony. Zamówiłam malinowy, przyszedł czerwony. Ot, Mikołaj pstryknął palcami widocznie. Sprzedawca chciał wymienić, ale... Uznaliśmy, że "znak" trzeba szanować. I podziękowaliśmy za wymianę.
Przyznam bez bicia: sama chętnie jeździłabym tym wózkiem.
Ach! Jeszcze miesiąc z hakiem. Nie wiem, jak uda mi się wytrzymać tyyyyyyyyyyle czasu. Jedno jest pewne: Wiedźma będzie miała we mnie kompana do zabawy.